2024-12-03

Rezydencja Zhu De po remoncie

Choć może nie sama rezydencja, która wygląda tak samo, jak cztery lata temu, a placyk przed rezydencją i Śliwowy Zaułek - uliczka, która do niej prowadzi. Dawniej był tu nieładny parking, a uliczka z całą pewnością pamiętała lepsze czasy. W czasach covidowych z kolei uliczkę wypełniał długi wąż ludzi czekających na obowiązkowe badania; na parkingu stały budki i każdy co dzień czy co dwa musiał wykonać od nowa badanie po to, żeby zaktualizować zielony kod na swoim telefonie; kod był niezbędny do "normalnego" funkcjonowania. Jeszcze długo po rezygnacji z obostrzeń na uliczce i parkingu straszyły wytyczone białymi pasami metrowe odstępy. Ostatnio jednak uliczka i dawny parking doczekały się wymazania niechlubnej przeszłości: po covidowych kuriozach zniknął ślad; teraz na ścianach są pięknie odnowione opowieści o życiu generała, a parking zmienił się w maleńki acz urokliwy skwerek:

2024-12-01

黑三剁 czarna siekanina

O czarnej dużej głowie, czyli kiszonej gorczycy będącej przysmakiem Kunmińczyków, pisałam już wiele jak temu. Nie wiem jednak, dlaczego nie wrzucałam jeszcze jednego z najpopularniejszych przepisów z jej udziałem. Jest ciemną odpowiedzią na czerwoną siekaninę, od której różni się jednym zaledwie składnikiem. 

Składniki
  • mielona wieprzowina 
  • sporo zielonej ostrej papryki 
  • jedna czarna duża głowa 
  • smalec lub (w ostateczności) inny tłuszcz do smażenia 
Wykonanie
  1. Dużą czarną głowę pokroić w cienkie plasterki, potem w paseczki, a w końcu w drobną kosteczkę. Obgotować, odcedzić. 
  2. Paprykę również drobno pokroić. 
  3. Na rozgrzany tłuszcz wrzucić mięso i usmażyć. 
  4. Dorzucić gorczycę i paprykę, smażyć aż zapachnie. Gotowe! 
To, co mi się szalenie podoba w tym przepisie to fakt, że nie trzeba już dodatkowo solić - gorczyca nam wystarczająco doprawi całość. Innych przypraw nie trzeba i w dobrych knajpach się ich nie stosuje, choć w internetach królują wersje niekanoniczne z dodatkiem i soli, i imbiru, i alkoholu do przyprawienia mięsa, i jeszcze najlepiej glutaminianu sodu w co najmniej dwóch postaciach. Wideo, które umieściłam na dole jest niestety właśnie jednym z takich niekanonicznych, jednak świetnie pokazuje proces smażenia tej potrawy.
Moja rada: najpierw spróbujcie mojej wersji, a dopiero później ewentualnie rozważcie mocniejsze doprawienie, jeśli okaże się zbyt mdłe. 
Druga rada: jeśli chodzi o proporcje, wszystko zależy od Waszych preferencji. Nazwa jednak sugeruje, że nasza czarna gorczyca powinna być dominującym kolorystycznie elementem, a mięso i papryka to tylko dodatki.
 

2024-11-28

Alchemia słowa

Zacznę może od tego, że wychowałam się na Parandowskim i jego styl sprawił mi tak wiele przyjemności, że rozkoszowałam się wprost po prostu SŁOWEM. W dodatku całkiem niespodziewanie udało mi się połączyć tę książkę z azjofilską manią, bo na kilku kartach wspomina on i o Azji. Nie zawsze trafnie, niestety. W czasach przedinternetowych wiele jego stwierdzień dałoby się pewnie przeoczyć lub uznać za pewnik. XXI wiek odebrał nam tę niewinność, strącając tym samym z piedestałów ludzi, którym wydawało się, że wiedzą wszystko. Dodatkowo zestarzał się i pod innymi względami: okrutne bądź pobłażliwe słowa o kobietach, które być może uchodziły parędziesiąt lat temu, teraz wywołują u mnie zażenowanie. Wzdycham ciesząc się, że tego typu styl odchodzi do lamusa. Poniżej kilka akapitów, nad którymi się zatrzymałam - nad większością dlatego, że dotyczą Azji, nad kilkoma dlatego, że uderzyły w czułą strunę. 
Druk odebrał literaturze pięknej niejeden z jej uroków, których tak wiele kryło się w dawnych rękopisach. Książka rozchodząca się w tysiącach egzemplarzy, całkowicie do siebie podobnych i bezosobistych, ma w sobie pospolitość wszelkiej masowej produkcji. Lecz poeci dawno już zobojętnieli na formę graficzną, w jakiej pojawiają się ich utwory. Większość tak pragnie je rozpowszechnić, że marzą tylko o tym, by pojawiły się w gazecie, pomieszane z kroniką wypadków i ogłoszeniami, wytłoczone zużytymi czcionkami na ordynarnym papierze, który jutro będzie się walał na śmietniku. Trzeba dotrzeć do Chin, żeby znaleźć starą i wykwintną kulturę wiersza, który szuka swego wdzięku nie tylko w słowach, ale w znakach je wyrażających, w specjalnym ich doborze, starannie obmyślanej kaligrafii, w gatunku papieru i w ornamentach, które go zdobią. 
* Podobno w chińskim teatrze niesłabnącym powodzeniem cieszy się od wielu stuleci w coraz nowych sztukach opracowywana historia biednego studenta, który łańcuch swoich niedoli zamyka złotym pierścieniem mandaryna. 
* [Conrad] uskarżał się na trudności, jakie musi zwalczać pisząc w obcym języku. A jednocześnie ten człowiek powiedział: "Nie było dla mnie wyboru - gdybym nie pisał po angielsku, nie pisałbym wcale". Tylko miłość, zakochanie się w tej mowie może go wytłumaczyć i tylko miłość może sprawić cud, że przybysz z dalekiego kraju stanie się jednym z najświetniejszych stylistów w ojczyźnie Szekspira. [och, być jak Conrad! Ja nie potrafię. Gdybym musiała czekać z pisaniem do momentu, w którym mogłabym wypowiedzieć się swobodnie po chińsku, nigdy bym nie zaczęła] 
* Przywiózł ją [herbatę] do Europy w roku 1610 statek holenderskiego Wschodnio-Indyjskiego Towarzystwa i w ciągu jednego pokolenia podbiła ona niemal cały kontynent. Addison i Steele zapewnili jej sławę w literackich kołach Anglii. Charles Lamb uwielbiał herbatę prawie jak Chińczyk. W Chinach zaś weszła ona do poezji już w ósmym wieku i odtąd pozostała jednym z najdziwniejszych źródeł natchnienia. Zarówno tam, jak i w Japonii, jest ona czymś więcej niż napojem, jest symbolem, wokół którego narosła tradycja, ukształtowały się obyczaje, przypisuje się jej wpływ na estetykę, etykę. [Herbata pojawia się już w Księdze Pieśni, więc ponad tysiąc lat wcześniej] 
* Mądrość Konfucjusza, wyrażona w jego maksymach z doskonałością najwłaściwszych środków pisarskich, kształtowała obyczaj, moralność, postawę życiową Chińczyka przez półtrzecia tysiąca lat. Słowo jest potęgą. Utrwalone w piśmie, zdobywa nie dającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią. 
* Tzw. "pisanie dla siebie" jest przywilejem zawiedzionych starych panien, czyhających zresztą na sposobność, by otworzyć przed kimś szufladę, gdzie pokłady rękopisów spoczywają w zapachu mydełek i landrynek. [a akapit późniem mamy o Fredrze, który pisał do szuflady nie dlatego, że był zawiedzioną starą panną, a z racji rozczarowania i goryczy. Wiadomo. Fredrze wolno pisać do szuflady z wielu różnych powodów, jednak jeśli nie daj buddo powie tak kobieta, zwłaszcza niezamężna, to tak naprawdę chce, by jej dzieła zostały przeczytane i czyha na sposobność...] 
* Dwa języki, grecki i łaciński, grecki w większym stopniu, obejmowały całą publiczność literacką. I dla niej pisali również obcy, na przykład Żydzi, jedyny naród, który posiadał wówczas własną literaturę. [Chiny, jak wiadomo, literatury nie posiadały. Wcale a wcale. To, że Europejczycy czegoś nie znają nie znaczy, że to nie istnieje, grrr] 
Spędziłam z tą książką ładnych kilka godzin; była taka gęsta i pożywna, że czas jeszcze jakiś potrwa, zanim zdołam się znów wziąć za coś równie absorbującego. Nie zostanie jednak na mojej półce; europocentryzm wymieszany z maczyzmem jest dla mnie obecnie dużo mniej strawny niż ongiś.

2024-11-26

铺台 kamienne kontuary

Jedną z ciekawostek architektonicznych Heijingu są kamienne kontuary, które dawniej były obowiązkowym elementem każdego domu w miasteczku. Oczywiście, było tak dlatego, że zdecydowana większość mieszkańców miasta parała się handlem - na dole prowadzili sklepik, a na piętrze znajdowało się mieszkanie. W Kunmingu dawniej też domy w centrum pełniły dwojaką funkcję, jednak u nas nie było kamiennych kontuarów, a po prostu wyjmowane drzwi, które po zakończeniu dnia pracy zakładało się z powrotem. To znaczy: cały parter był przestrzenią handlową. Tym ciekawsze wydaje mi się rozwiązanie heijińskie, wielce cieszące oczy. Do dziś zachowało się około 160 takich kontuarów. Oczywiście, obecnie w  większości domów wykorzystuje się owe kontuary jako zewnętrzne parapety czy poręczne suszarnie kukurydzy, jednak przy głównej ulicy handlowej nadal można znaleźć sklepy starego rodzaju z asortymentem wystawionym na tych kamiennych kontuarach. 
Wyobraźnia podsuwa mi obrazki z przeszłości: tragarze soli, konne karawany przeprowadzające towar przez miasteczko i kupujące po drodze, co wpadnie w oko: może tradycyjny strój? Może lokalną wódeczkę? Może suszone owoce na drogę albo lokalne przysmaki w gościńcu? Ponoć dawniej właściciele tych sklepików wystawiali dzbany z wodą i tykwowymi chochelkami, by zachęcić podróżnych do zatrzymania się. A nuż ugasi pragnienie i z wdzięczności coś kupi?...

2024-11-24

五马桥 Most Pięciu Koni

Heijińską starówkę łączy z nowszą częścią miasteczka most tak szeroki, że zmieściłoby się na nim pięć koni stojących piersią w pierś. Oryginał mostu został wybudowany już w 1301. Mawiano: Pięć koni w galopie, dziesięć tysięcy szczęśliwych i bezpiecznych ludzi, a pieniądz krąży bez trudu (五马驰骋、万民安乐、金融输畅). Dziewiętnaście razy zerwała go wzburzona woda rzeki Longchuan 龙川江 i dziewiętnaście razy go odbudowywano, za każdym razem lepiej niż poprzednio. Most ma długość około 60 metrów, a szeroki jest na sześć i pół metra. Ostatni remont miał miejsce w 2002 roku; niestety, nie przywrócono najpiękniejszej wersji mostu z pawilonikami na obu końcach. Pawiloniki te służyły nie tylko odpoczynkowi strudzonych podróżnych, ale przede wszystkim były pierwszą wartownią; pierwszym przystankiem dla handlarzy wywożących sól z Heijingu - trzeba było zawsze sprawdzić, czy aby nie wywożą bogactwa bez odpowiednich papierów. Oczywiście strażnicy pilnowali nie tylko wychodzących, ale i wchodzących - miasto trzeba było przecież chronić przez złodziejami i bandytami. Niestety, strażnice owe znikły podczas remontu w latach osiemdziesiątych i już ich nie odbudowano.

2024-11-22

Panowie herbaty

Sięgając po tę książkę nie zerknęłam na narodowość autorki, dlatego otrzymałam coś zupełnie innego niż się spodziewałam. A przecież jeśli o herbacie pisze Holenderka, naturalnym skojarzeniem będzie Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, a nie Chiny... Jednak, wbrew obiegowej opinii, jestem zainteresowana nie tylko Chinami - cała Azja pozostaje w kręgu moich bezpośrednich zainteresowań, a zderzenie kultur jest wręcz codzienną strawą i chętnie czytam, oglądam i porównuję. 
Autorka, korzystając obficie z dokumentów, przedstawia historię jednego człowieka - Rudolfa, potomka kolonistów, który również przybywa na Jawę, by snuć sny o potędze i ciężko pracować na własnoręcznie budowanej plantacji herbaty. Powieść gęsta jest od stosunków między kolonistami, stylu życia białego na tropikalnej wyspie, a także gęsto przetykana szczegółami, które znać można tylko żyjąc samemu w tym miejscu. Autorka bowiem nie tylko przeprowadziła solidną kwerendę, ale również miała przywilej dorastać właśnie tam. Z powieści przebija więc głęboka miłość i zrozumienie, które dla mnie są najcenniejsze. 
Oczywiście, wszystko jest tu opowiedziane z pozycji białego kolonisty, który czuje się panem, osobą uprawnioną do podejmowania wszystkich decyzji, a także stojącą cywilizacyjnie tak wysoko, że tubylcy po prostu naturalnie wskakują w jego mózgu na miejsce głupich sług. Rozumiem, skąd to nastawienie - w końcu autorka jest potomkinią kolonistów. Jednak przeszkadza mi ono w cieszeniu się lekturą. Książka nie jest pamiętnikiem i świadectwem epoki, a powieścią powstałą pod koniec dwudziestego wieku. Moim zdaniem zabrakło tu tej drugiej, tubylczej perspektywy. Tak, wiem, że autorka mogła jej po prostu nie znać. Tym bardziej więc mi jej brakuje, ten brak aż kłuje w oczy - z punktu widzenia kolonistów sposób myślenia i odczucia tubylców są niewarte pochylenia się nad nimi, zrozumienia. 
Zupełnie niechcący miałam okazję przeczytać recenzję tej książki autorstwa Indonezyjczyka nieholenderskiego pochodzenia. Bardzo zasadnie zasugerował, że może zamiast próbować zrozumieć ach-jak-ciężką-pracę najeźdźców, warto byłoby się skupić na ludziach, którzy faktycznie z narażeniem życia karczowali dżunglę zamieszkałą przez niebezpieczne, dzikie zwierzęta i w pocie czoła uprawiali herbatę dla "panów", którzy prędzej czy później stawali się bogaczami, a jednak ich majętność w zasadzie nie przekładała się na zmianę statusu materialnego tubylców...

2024-11-20

żuraw i sosna

Naprzeciwko wspomnianych srok wymalowany został inny dobrowróżbny obrazek:
松鹤长青* to dosłownie "sosna i żuraw wiecznie zielone/młode". Są to bardzo popularne życzenia dla seniorów - oby byli długowieczni jak żurawie i wiecznie zieloni (czyli młodzi) jak sosna. Sosna zresztą była także znanym "lekarstwem" zapewniającym długowieczność: wierzono, że żywica ponad tysiącletnich sosen zamienia się w pornatkę/porię, czyli jeden z leczniczych grzybów, po chińsku zwany fuling. Ten grzyb zaś zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami przedłuża życie. Z kolei żuraw, jak wierzono, co jakiś czas przechodził gruntowną przemianę (zgodnie z najpopularniejszą legendą w wieku siedmiu, szesnastu, stu sześćdziesięciu i tysiąca sześciuset lat), by w końcu osiągnąć idealną postać i stać się środkiem transportu nieśmiertelnych. Wedle zaś innych wierzeń żurawiem mogli zostać śmiertelnicy po uzyskaniu nieśmiertelności. Czyli najpierw jesz kalafonię, stajesz się nieśmiertelnym, przeistaczasz się w żurawia i tak już całą wieczność. Ja tam nie wiem, czy bym tak chciała, no ale każdemu według potrzeb. 
Tak oto sosna została powiązana z żurawiem i wiecznie zielone drzewa z długowiecznością. To przełożyło się oczywiście na język, produkując takie oto idiomy: 
  • 松鶴遐齡 [松鹤遐龄] sōnghèxiálíng - długowieczność. Dosłownie: odległy wiek sosny i żurawia. 
  • 萬古長青 [万古长青] wàngǔchángqīng - wieczny, trwający zawsze, wciąż świeży. Dosłownie: dziesięć tysięcy razy stary a długo zielony. 
Wyjątkowo krotochwilne wydało mi się, że i tutaj kaligraf się nie przyłożył i zapisał niepoprawnie żurawia, który tak naprawdę winien wyglądać tak:
Życzę kaligrafowi, żeby był radosny jak sroka i żył długo jak żuraw, bo możę w przyszłości się wreszcie nauczy swojego języka ojczystego... 

*Czasem występuje też w wersji 松鹤长春 sosna i żuraw długa wiosna; są praktycznie równoznaczne.

2024-11-18

Ależ pachnie! 香馥馥

Szalenie spodobała mi się nazwa tej restauracji:
Takiego nagromadzenia pięknych aromatów już dawno nie widziałam! 

Zacznijmy od podstawowego znaku na aromat: 香 xiāng. Najłatwiej go sobie zapamiętać, myśląc o cudnym aromacie dojrzewającego w słońcu 日 zboża 禾. Oprócz tego, że oznacza przyjemny zapach, znajdziemy go także w wyrazach związany z trociczkami. 
Ciekawostka: w Polsce śpi się smacznie, a w Chinach - pachnąco: 睡得香. 
Wyraz ten stał się podstawą innych, również dotyczących pięknych zapachów: 
  • 馨 xīn - aromat dobiegający z oddali 
  • 馥 fù - mocny zapach, chętnie podwajany: 馥馥 fùfù - bardzo aromatyczne
  • 馡 fēi - woń 
  • 馜 nǐ - mocny zapach 
  • 馝 bì - zapach
  • 馣 ān, yǎn - aromat
  • 馤 ǎi  黁 nēn, nún - ciepły i aromatyczny
Większości znaków bazujących na 香 nie znajdziemy niestety we współczesnych słownikach. Jest ich sporo, jednak zostały uznane za niepotrzebne przez współczesną chińszczyznę (馞 bó, 馦 xiān, 馧 wēn, 馠 hān, 馫 xīng, 馩 fén, 馢 jiān, 馟 tú, 馛 bá, 萫 xiàng, 馪 bīn, 馚 fén, 麘 xiāng). Szkoda i uff jednocześnie ;) 
Jeśli chodzi o zbitki, które jeszcze dobitniej pokazują, że coś pięknie pachnie, najbardziej popularne są dwie: 
  • 香噴噴 [香喷喷] xiāngpēnpēn - pyszny, smakowity
oraz właśnie nasza nazwa restauracji:
  • 香馥馥 xiāngfùfù - o bogatym aromacie, mocno aromatyzowane
Wracając do innych pachnących znaków, bodaj najpopularniejszym jest pojawiający się często w zbitce 溫馨 [温馨] wēnxīn - miękki i pachnący, otulający ciepełkiem, komfortowy, miły i nienachalny, pojawiający się często... na tabliczkach ostrzegawczych, np. mówiących o tym, żeby uważać, bo ślisko, albo uwaga, niski strop. We wszystkich tego typu miejscach znajdziemy ostrzeżenie czy też wskazówkę: 溫馨提示 [温馨提示] wēnxīntíshì.

2024-11-14

甸尾村 Wioska na krańcu przedmieść

Tytuł dzisiejszego wpisu to nie opis, a rzeczywista nazwa wioski. Znak 甸 diàn, poza tym, że jest regularnym chińskim nazwiskiem, a także częścią wielu nazw geograficznych, oznacza przedmieścia czy też peryferia. Widać to po nim, przecież główną jego cząstką są pola 田... 
Mamy więc wioskę, która jest w "ogonie" przedmieść ~ Dianweicun. Obecnie mieści się w obrębie administracyjnym Kunmingu, choć jest odeń oddalona o ponad trzydzieści kilometrów. Jest tu zarejestrowanych pięćset gospodarstw, które zamieszkuje łącznie półtora tysiąca ludzi, głównie Hanów, z których niemal wszyscy są rolnikami. Klimat sprzyja uprawie tytoniu, pszenicy, kukurydzy i yacónu, a oprócz tego mieszkańcy na potęgę sadzą kasztany jadalne, orzechy i jabłka, a także hodują świnie, bydło, kozy i ryby. Dopiero w 2009 roku udało się do wszystkich gospodarstw doprowadzić prąd i bieżącą wodę. Do wioski została również doprowadzona asfaltowa droga, jednakowoż pozostałością po dawnych utwardzonych ścieżkach jest fakt, że łącznie tylko 22 domostwa zaopatrzyły się w samochód - reszta porusza się motorami bądź pojazdami rolniczymi. Większość mieszkańców nadal mieszka w domach starego typu, zbudowanych z niewypalanych cegieł i drewna, ale na pierwszy rzut oka widać, że kto może, remontuje i wprowadza beton i blachę falistą. 
My znalazłyśmy się w wiosce nieco przypadkiem - po prostu przejazdem, a skoro już tu byłyśmy o odpowiedniej porze, to również na lunch. No i trafiłyśmy na dzień targowy. A że w centrum Kunmingu o takie dni targowe już trudno, z przyjemnością oprowadziłam Tajfuniątko i siebie samą.
pieczona kukurydza, mniam!
świeżo obrane orzechy
pan przygotowuje węgorze ryżowe, by wypatroszone sprzedawać je na pęczki


nalewki na porożu oraz krwi jeleniowatych
najlepsze obuwie świata
nieszczęsne pomalowane żółwie...
...i farbowane kurczęta
a obok sprzedawana lokalna herbata. Wyobraźcie sobie, jakimi zapachami przeszła...

cukierki dzyń-dzyń i inne maltozowe cuda
przepyszna fioletowa kukurydza
tytoń
najpopularniejsze danie lunchowe: misieny z koźliną w ostrej zupie z dodatkiem świeżej mięty

2024-11-12

radosne sroki

Na hmmm... odrzwiach (?) tego starego domostwa widnieje nadgryziona zębem czasu, acz nadal urocza kaligrafia-kalamburek.
Sroczki na gałęzi moreli
Tak naprawdę jest to zabawa słowem: podstawą kaligrafii jest bowiem sformułowanie 喜上眉梢 xǐshàngméishāo odpowiedzialne za niewypowiedzianą radość; dosłownie: radość na koniuszkach brwi.
Sroki chińskie nazywają się 喜鵲 [喜鹊] xǐquè, przy czym drugi znak wystarcza do opisania sroki, zaś pierwszy to znak radości, a dodawany jest do srok po to, żeby podkreślić, że są to ptaki dobrowróżbne. Oczywiście na potrzeby kalamburowe wykorzystano właśnie skojarzenie srok z radością. Jeśli zaś chodzi o koniuszki brwi, to chodzi o cienki koniuszek przy skroni (drugi koniec, ten przy nosie, zowie się początkiem brwi: 眉头). Tu nasza zabawa polega na tym, że morela Prunus mume 梅 méi brzmi tak samo jak brew 眉 méi. W dodatku "koniuszek" 梢 shāo to ten sam znak co cienka gałązka - łatwo to zresztą poznać po kluczu drzewa 木. Niestety, heijiński kaligraf nie popisał się znajomością języka ojczystego i zamienił znak gałązki i koniszka na niepasujący do niczego, ale brzmiący tak samo znak 稍 z kluczem zboża 禾...

2024-11-10

papryka do tonkania 涮涮辣

Rzućcie okiem na tę niepozorną pomarszczoną czerwoną paprykę w dole zdjęcia.
W zachodniej części Yunnanu, Dehongu położonym tuż przy granicy z Birmą, uprawiana jest szczególna papryka - 涮涮辣 shuànshuànlà czyli papryka, którą wystarczy zanurzyć na chwilę w garze zupy, żeby ta zupa stała się pikantna. Jej ostrość w skali Scoville'a wynosi ponad 400 tysięcy jednostek, czyli podobnie do co ostrzejszych okazów Red Savina; uchodzi za najostrzejszą chińską paprykę. Zrywa się ją zawsze w rękawiczkach. Najczęściej korzysta się z dojrzałej, czerwonej bądź pomarańczowej, jednak w sprzedaży zdarzają się i zielone, odrobinę mniej pikantne. Jej dalekim przodkiem było zwykłe tajskie chilli, jednak od tego czasu wyewoluowała i obecnie raczej nikomu nie marzy się wkrajanie jej do potraw czy jedzenie tych papryczek na sucho. Jej inna nazwa to "papryka słoniowej trąby" 象鼻辣. Legenda głosi, że pewien słoń nieopatrznie dotknął papryki trąbą, po czym wpadł w szał i zniszczył pół dżungli, nie mogąc nijak ugasić tego piekielnego pieczenia. Najpowszechniej stosuje się ją zgodnie z nazwą: wkłada do zupy i parokrotnie potrząsa, a potem wyjmuje, a papryka czeka do następnej okazji - czyli jest to papryka wielokrotnego użytku. Nie inaczej postępuje się używając jej do przyprawienia dajskich dipów nanmi: po przyrządzeniu dipu przetacza się naszą paprykę przez spodeczek i to już pozostawia wystarczająco dużo ostrości. Nie produkuje się jej dużo - zdecydowana większość papryk do tonkania to papryki dzikie. Niestety, są bardzo wrażliwe na zmianę gleby czy nawet powietrza, więc przesadzana czy też wysiewane w innych warunkach karleją i pogarsza się ich jakość. 
Poniżej filmik, na którym można zobaczyć, w jaki sposób używa się naszej papryki do maczania do przyprawienia dipu do sapie, jednej z tradycyjnych potraw grupy etnicznej Dai.
   
Angielskie tłumaczenie niestety jest średniawe, np. naszą papryczkę przetłumaczono jako shabu-shabu od nazwy japońskiego gorącego kociołka, korzystającego z tego samego znaku maczania/tonkania. No ale lepszy rydz niż nic.

2024-11-07

1970神犁文創園 Twórcza przestrzeń Boski Pług 1970

W kunmińskiej przestrzeni miejskiej coraz częściej głośno o projektach, tzw. "parkach tworzenia kultury" 文化创意园, a w skrócie 文创园, które wyrastają jak grzyby po deszczu w miejscach wchłoniętych przez miasto, a które dawniej były położonymi na obrzeżach fabrykami czy warsztatami. Zamiast je zburzyć i zbudować coś od nowa, władze starają się wspierać rozmaite pomysły na twórcze wykorzystanie tych terenów. Część zostaje zachowana jako pomniki minionej epoki w stanie nienaruszonym (tutaj znalazło się nawet miejsce na malutkie muzeum); część zostaje twórczo rozbudowana i odświeżona. Jednym z takich miejsc jest powstała w 1970 roku fabryka ciągników jednoosiowych Boski Pług. Fabryka upadła już dawno, jednak pozostał po niej kompleks budynków. Nie tylko te, w których dawniej stała maszyneria, ale również stare robotnicze kwatery, przyzakładowa stołówka, aula, a nawet stare kino! Obecnie część budynków zmieniła się w małe warsztaty, kawiarenki i cukiernie; część wykorzystano na salony samochodowe czy restauracje. Można spędzić ładną godzinkę czy dwie, przyglądając się, jak dano starym budynkom drugie życie, jak postarano się upiększyć tę niepiękną pierwotnie przestrzeń, a potem przysiąść w którymś z ogródków na kawę czy kolację. Sama przestrzeń wykorzystywana jest również jako tło w filmach opowiadających historie z drugiej połowy XX wieku, takich jak Młodość (już kiedyś o nim wspominałam), a także jako plener... sesji ślubnych. Tajfuniątko z wielkim zainteresowaniem spacerowało i oglądało wszystko, dopytując np. jak to możliwe, że kino jest takie malutkie, a krzesła w nim takie twarde.
jeden ze słynnych plakatów wzywających do walki z wróblami
Spędziliśmy tu bardzo miłe popołudnie; jest to jednakowoż tak daleko od cywilizacji, że polecałabym raczej osobom zmotoryzowanym. 
Trochę ładnych zdjęć znajdziecie tutaj.