Nie mieszkam w żadnej wielkiej metropolii. Tak, Kunming jest sporo większy od Warszawy. Jest też prowincjonalną mieścinką w porównaniu do naprawdę dużych chińskich metropolii. W związku z tym cierpię na niedobór importowanych towarów. Nie mówię już nawet o szynce parmeńskiej, tanich włoskich winach, francuskich serach czy choćby głupiej czekoladzie. Mówię o rzeczach, które wydawały mi się tak zwyczajne, że wybierając się do Chin po raz pierwszy w ogóle nie pomyślałam o tym, że muszę wziąć duży zapas. Zatyczki do uszu. Waciki do demakijażu. Gąbki do mycia ciała. Tampony!
Kiedy rok później przyjaciółka wybierała się po raz pierwszy do Chin, zrobiłam dla Niej listę rzeczy, o których spory zapas powinna się przed wyjazdem postarać. Ale ona pojechała do Xiamenu, wielkiego portowego miasta, a nie do zadupia. I śmiała się potem ze mnie, że pewnie źle szukałam. A potem przyjechała do Kunmingu i zobaczyła, że tampony do tylko w Carrefourach, a i to tylko niektórych, a gąbek nie ma wcale.
Teraz jest już trochę lepiej, ale - naprawdę wcale nie mamy bogatej oferty produktów pozaregionalnych. Mimo, że Yunnan jest prowincją graniczną, nie mogę tu dostać wietnamskiej kawy innej niż 3 w 1 ani nawet głupiej pasty curry. Grrr.
Dlatego tak mnie zaskoczyło
polskie mleko, niewiele droższe od lokalnego :)
Nie, nie kupiłam. Nie lubię UHT :P
2015-03-31
2015-03-30
Czarni
Herbacianemu Wujkowi usta się nie zamykają, jeśli trafia na wyrozumiałego i cierpliwego słuchacza. Pohamowuję swoje gadulstwo i czekam na jego magiczną opowieść.
Kiedyś właśnie tutaj spotkałem się z trzema innymi Czarnymi. Ja byłem czarny, bo rodzice mieli własny biznes. Z moich kolegów jeden był synem właściciela ziemskiego, jeden synem wojskowego Kuomintangu, a ostatni synem intelektualisty. Żeby było najśmieszniej - wcale nie wiedzieliśmy o tym pochodzeniu. Znaliśmy się z czasów, gdy pracowaliśmy w pocie czoła w fabryce. Żaden z nas nie śmiał opowiadać innym o własnej przeszłości. Dopiero parę lat temu żeśmy się zgadali; jeden z nich pisze bowiem książkę o dawnych czasach. Jego ojciec opowiadał o planie jednego z oficerów Czang Kaj-Szeka, by wziąć pożyczkę w Stanach, wykupować grunty i je oddawać wieśniakom - wówczas komuniści nie mieliby tak wielkiego poparcia i nie powstałby ten cały chaos.
Zaczęliśmy wspominać. Syn intelektualisty wspomina, jak został na wsi pobity, bo nieopatrznie się przyznał, że potrafi czytać. Syn wojskowego opowiada, jak to jego ojciec pojechał za Czang Kaj-szekiem na Tajwan, a gdy posłuchał "wezwania ojczyzny" i wrócił, na powitanie dostał kulkę w łeb. Ja zaś opowiedziałem, jak w czasie Rewolucji Kulturalnej zostałem wysłany do Dehongu*. Pracowałem tam na roli i starałem się nie wychylać. Z niewiadomych względów polubił mnie sołtys i któregoś dnia zasugerował, że powinienem pójść do takiej wioseczki na końcu świata. I powiedział, żebym wybrał deszczowy dzień.
Poszedłem, a że lało, musiałem zostać na noc w opustoszałej chacie. Odkryłem tam raporty stacjonujących tu wcześniej żołnierzy Kuomintangu. Nagle zrozumiałem, że te wszystkie "sukcesy" odniesione przez komunistyczną partyzantkę były tak naprawdę sukcesami regularnego wojska, które jednocześnie walczyło z Japończykami i z tymi głupimi komuchami. Gdy oglądam dziś chińskie seriale historyczne, zawsze wracam myślami do tej małej wioski w Dehongu.
Cieszę się, że całej naszej czwórce Czarnych udało się spotkać tyle lat po Rewolucji Kulturalnej. Że mogliśmy porozmawiać o tym, co nas boli, o naszych trudnych losach. I że nie groziło nam za to więzienie ani kulka w łeb...
*Dehong to najbardziej wysunięte na Zachód "województwo" Yunnanu, granicząca z Birmą.
Kiedyś właśnie tutaj spotkałem się z trzema innymi Czarnymi. Ja byłem czarny, bo rodzice mieli własny biznes. Z moich kolegów jeden był synem właściciela ziemskiego, jeden synem wojskowego Kuomintangu, a ostatni synem intelektualisty. Żeby było najśmieszniej - wcale nie wiedzieliśmy o tym pochodzeniu. Znaliśmy się z czasów, gdy pracowaliśmy w pocie czoła w fabryce. Żaden z nas nie śmiał opowiadać innym o własnej przeszłości. Dopiero parę lat temu żeśmy się zgadali; jeden z nich pisze bowiem książkę o dawnych czasach. Jego ojciec opowiadał o planie jednego z oficerów Czang Kaj-Szeka, by wziąć pożyczkę w Stanach, wykupować grunty i je oddawać wieśniakom - wówczas komuniści nie mieliby tak wielkiego poparcia i nie powstałby ten cały chaos.
Zaczęliśmy wspominać. Syn intelektualisty wspomina, jak został na wsi pobity, bo nieopatrznie się przyznał, że potrafi czytać. Syn wojskowego opowiada, jak to jego ojciec pojechał za Czang Kaj-szekiem na Tajwan, a gdy posłuchał "wezwania ojczyzny" i wrócił, na powitanie dostał kulkę w łeb. Ja zaś opowiedziałem, jak w czasie Rewolucji Kulturalnej zostałem wysłany do Dehongu*. Pracowałem tam na roli i starałem się nie wychylać. Z niewiadomych względów polubił mnie sołtys i któregoś dnia zasugerował, że powinienem pójść do takiej wioseczki na końcu świata. I powiedział, żebym wybrał deszczowy dzień.
Poszedłem, a że lało, musiałem zostać na noc w opustoszałej chacie. Odkryłem tam raporty stacjonujących tu wcześniej żołnierzy Kuomintangu. Nagle zrozumiałem, że te wszystkie "sukcesy" odniesione przez komunistyczną partyzantkę były tak naprawdę sukcesami regularnego wojska, które jednocześnie walczyło z Japończykami i z tymi głupimi komuchami. Gdy oglądam dziś chińskie seriale historyczne, zawsze wracam myślami do tej małej wioski w Dehongu.
Cieszę się, że całej naszej czwórce Czarnych udało się spotkać tyle lat po Rewolucji Kulturalnej. Że mogliśmy porozmawiać o tym, co nas boli, o naszych trudnych losach. I że nie groziło nam za to więzienie ani kulka w łeb...
*Dehong to najbardziej wysunięte na Zachód "województwo" Yunnanu, granicząca z Birmą.
2015-03-29
Amy Tan o Kunmingu
Żonę kuchennego boga czytałam po raz pierwszy z dziesięć lat temu; niewiele mi z niej zostało w głowie, dlatego z takim zdumieniem odkryłam na nowo, że część akcji książki dzieje się w moim mieście! Tak, tak, Kunming przychodzi do mnie w najbardziej niespodziewanych momentach...
Czytam i się śmieję pod nosem. Zielone wzgórza - obecne. Piękne niebo - owszem. Z czystą wodą trochę gorzej. Tak, stare pokolenie często opowiada o miłości kunmińczyków do Amerykanów i o imprezach przez tych ostatnich organizowanych. I jeszcze ten akapit o mniejszościach, które się zachęca do walki "o Chiny", choć oni bardziej czują się Yi, Baiami i Miao niż Chińczykami... Za to Śpiących Królewien nie ma i nie było; jest Śpiąca Piękność i faktycznie jest na zachodzie Kunmingu :)
Dziwnie mi zawsze, kiedy w najbardziej niespodziewanych momentach trafiam na wzmianki o moim mieście. A tym razem to już w ogóle! Przecież czytałam tę książkę, przecież z grubsza pamiętałam, o czym ona jest - a na Kunming nie zwróciłam wówczas uwagi. Był dla mnie tylko nazwą; teraz jest dla mnie całym światem...
- My nie uciekamy - ucięła Hulan ostro. - Piloci drugiej i trzeciej klasy zostali skierowani do Kunmingu w bardzo ważnej sprawie. Dlatego tam jedziemy. Ciekawe, czy naprawdę w to wierzyła. Czy tak powiedział jej Jiaguo? Jakie znów ważne sprawy w Kunmingu? Dawno temu zsyłano tam dygnitarzy, którzy popadli w niełaskę. Jeśli nie obcięli ci głowy, zsyłali cię do Kunmingu, leżącego prawie na samym krańcu Chin, wśród prymitywnych plemion. Oczywiście, teraz wyglądało tam inaczej, ale nadal przychodziło mi na myśl wyrażenie używane przez stryja: kunjing Kunming, czyli „utkwić w dziurze, zupełnie jak w Kunmingu", wypaść z prawdziwego świata. Kunming wydał mi się bezpieczną kryjówką, w której nikt nas nie znajdzie. Cieszyłam się, że tam jedziemy./Amy Tan, Żona kuchennego boga/
***
Następnego ranka okazało się, że stary pan Ma załadował już nasze walizki na ciężarówkę podobną do tej z Nankinu; różniła się tylko tym, że przyczepiono do niej wielki zbiornik na paliwo. Tylko dzięki temu można się było wówczas dostać do Kunmingu, bo nie mieliśmy stacji benzynowych co dziesięć mil. Nie poruszaliśmy się też po autostradach z ograniczeniem prędkości do siedemdziesięciu mil na godzinę.
***
Ciągle trwała zima, ale powietrze wiejące nam w twarz straciło chłód. Wydawało się, że przybyliśmy do krainy, gdzie panuje zupełnie inna pora roku: wieczna wiosna. Hulan odwróciła się do mnie.
- Spójrz no tylko. Kunming wygląda jak wzorzec pięknego pejzażu: zielone wzgórza, czysta woda. Niebo też ładne.
***
Wreszcie wjechaliśmy do właściwego miasta, zatłoczonego i ruchliwego. Okazało się dużo większe, niż myślałam. Minęliśmy stację kolejową i szeroką ulicę z szarymi budynkami, niezbyt starymi, ale też nie w najnowszym stylu. Potem ulice zrobiły się węższe, kręte i zatłoczone przez ludzi, wózki i rowery. Kierowca trąbił co parę sekund. Powietrze zgęstniało od przykrych zapachów. Rozbolała mnie głowa. Zobaczyłam stłoczone lepianki, niektóre czyste i pobielone wapnem, inne tak koślawe i poobłupywane, że zastanawiałam się, czemu jeszcze stoją.
Zwracające się ku nam twarze nie przypominały chińskich. Byli to ludzie z plemion, które dopiero co zeszły z gór. Bez trudu odróżniało się ich od miejscowych. Nie nosili szarych bluz i spodni biedaków z Junanu ani długich szat kupców, ani zachodnich koszul jak klasa wykształcona. Zamiast tego ubierali się w kolorowe suknie z jasnymi pasami na rękawach, a na głowy zakładali turbany albo kapelusze przypominające ciasne słomkowe miseczki.
***
Wszystkie domy przy tej ulicy wyglądały podobnie: dwu-, trzypiętrowe budynki
w zagranicznym stylu. Nazywałyśmy je yangfang.[...] Oczywiście to prawda, że większość miejscowych nie miała prądu; mieszkali w starych lepiankach albo w słomianych chatach. Jednak na naszej ulicy wszyscy mieli prąd, na parterze i na piętrze. Kiedy miasto ciemniało i cichło, włączaliśmy radio, wentylator, zapalaliśmy lampy i do późnej nocy graliśmy w madżonga.
***
Następnego popołudnia pojechaliśmy na zachód, do stóp wzgórz zwanych Śpiące Królewny. Rzeczywiście przypominały dziewczęta pogrążone we śnie. Tam ją pochowaliśmy.
***
Jeden z pilotów wspomniał, że słyszał o kontrakcie na kupno amerykańskich samolotów używanych w Indiach. Około tysiąca, tyle żeby zrównać siły z Japończykami. Inny dodał, że w różnych częściach kraju buduje się fabryki samolotów. Może jedna powstanie wkrótce w Kunmingu? Wszyscy uznaliśmy to za najlepsze rozwiązanie: budować samoloty w Chinach, żeby nie było wątpliwości, że robią je tak, jak trzeba. Nie tak, jak te pełne usterek stare rosyjskie samoloty albo nowe, pochodzące z Włoch. „Chińskie" znaczyło najlepsze. Bombowce, myśliwce, wszystko szybkie i przystosowane do latania w nocy.
***
Oczywiście, na rynku organizowano często wiece, żeby przeklinać zdrajców i podtrzymywać wszystkich na duchu. Pewnego dnia akurat się tam znalazłam. Oficer w randze kapitana darł się przez megafon, że lud chiński nigdy się nie podda.
- Musimy chcieć pobić Japończyków - powiedział - nawet jeśli przyjdzie nam poświęcić ostatnią kroplę krwi Hanów.
Bardzo dziwne stwierdzenie, bo oprócz mnie i Hulan nie znalazłabyś w tym tłumie ani pół kropli krwi Hanów. Zgromadzeni pochodzili z miejscowych plemion: Miao, Bai, Yi, Hui, a do tego trochę Birmańczyków, innych biedaków z gór i uciekinierów. Zmuszono ich do zejścia z gór na obrzeża miasta, żeby pomagali przy wojnie i oddawali swych synów na żołnierzy i robotników. Traktowano ich jak najniższą kastę, niemal jak zwierzęta pociągowe, a mimo to stali na rynku, słuchając wygłaszanych w obcym języku patriotycznych słów o Chińczykach Han. Klaskali i wznosili okrzyki.
***
Zaczęło się od tego, że do Kunmingu przyjechały Latające Tygrysy. Wtedy nazywano ich jeszcze „a-wu-dżi", skrót od American Volunteer Group, czyli amerykańskich ochotników. Niektórzy mówili na nich Latające Rekiny, bo malowali na samolotach bardzo ostre rekinie zęby. Potem komuś się zwidziało, że to zęby tygrysa, więc wiesz już, skąd wzięła się nazwa Latające Tygrysy. Przez pomyłkę.
Tamtego dnia Hulan opowiadała mi, jak to pewna chińska nauczycielka straciła rozum. Opuściła męża i teraz chce sypiać wyłącznie z amerykańskimi lotnikami - jak leci, z żonatymi, kawalerami, starymi, młodymi, bez różnicy. - Przyznała to zupełnie otwarcie! Chinka! - mówiła Hulan. - Naprawdę.
Wszyscy uważają, że zachorowała zaraz po amerykańskim zwycięstwie. Publicznie wyparła się męża. Co to za choroba? Kto ją tam wie. Teraz ma fioła na punkcie seksu, o niczym innym nie mówi. Do tego jest stara, chyba już po trzydziestce, i nieładna.[...] Dobrze pamiętam tę potańcówkę na Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Urządzono ją w trzy dni po kolejnym nalocie na Kunming, podczas którego amerykańscy ochotnicy przepędzili Japończyków, gdzie pieprz rośnie. Pierwsze zwycięstwo od tylu lat! Wszyscy wybiegli na ulice, wykrzykując, wrzeszcząc i wiwatując na cześć amerykańskich myśliwców z rekinimi zębami. Wybuchały sztuczne ognie, warczały bębny i trąbiły klaksony, zupełnie jak na Nowy Rok. Nauczycielka nie była jedyna. Wszyscy trochę zwariowaliśmy dla Amerykanów.
Czytam i się śmieję pod nosem. Zielone wzgórza - obecne. Piękne niebo - owszem. Z czystą wodą trochę gorzej. Tak, stare pokolenie często opowiada o miłości kunmińczyków do Amerykanów i o imprezach przez tych ostatnich organizowanych. I jeszcze ten akapit o mniejszościach, które się zachęca do walki "o Chiny", choć oni bardziej czują się Yi, Baiami i Miao niż Chińczykami... Za to Śpiących Królewien nie ma i nie było; jest Śpiąca Piękność i faktycznie jest na zachodzie Kunmingu :)
Dziwnie mi zawsze, kiedy w najbardziej niespodziewanych momentach trafiam na wzmianki o moim mieście. A tym razem to już w ogóle! Przecież czytałam tę książkę, przecież z grubsza pamiętałam, o czym ona jest - a na Kunming nie zwróciłam wówczas uwagi. Był dla mnie tylko nazwą; teraz jest dla mnie całym światem...
2015-03-28
回饼 Powracające ciastka
Nie, nie z powodu problemów z trawieniem - są lekkostrawne. Nie z powodu obrzydliwego smaku - są pyszne. Nie wrócą do Was magicznym sposobem, jeśli je komuś podarujecie. Skąd się wzięła nazwa - o tym za chwilę. A najpierw: co to w ogóle za ciastka?
Ich pełna nazwa to 奶油回饼 czyli śmietankowe powracające ciastka; są tradycyjnym już teraz yunnańskim przysmakiem. Mówię "już teraz", bo dla pokolenia mojego męża są smakiem dzieciństwa, ale sto lat temu jeszcze nikt o nich nie słyszał. Jak więc powstały? Kto je wymyślił?
Było to tak:
Przed wojną istniała w Kunmingu cukiernia Połączone Zapachy*. Jeden z cukierniczych mistrzów był cokolwiek roztrzepany: kiedy już wyrobił ciasto drożdżowe, uświadomił sobie, że zapomniał o jajkach. Tymczasem ciasto już zaczęło pięknie wyrastać i jajek dodać już nie było można. Jeden z pomocników rzekł wówczas do gryzącego się, co z tym fantem zrobić, mistrza: Dodaj sody i upiecz, może wyjdzie?
Tak też uczynili. Zagniatając ciasto po raz drugi dodali sody, a potem rozwałkowali, pokroili ciasto w małe tofupodobne poduszeczki i upiekli. Ku ogromnemu ich zaskoczeniu z pieca wyszło bielutkie, mięciuchne i przepyszne ciasto. Roztrzepany cukiernik stwierdził, że na pamiątkę tego, że już zrobione ciasto trzeba było zrobić po raz drugi nazwie je "powracającymi ciastkami".
Ciastka szybko zrobiły furorę, zwłaszcza, gdy dopasowano je do kunmińskich gustów przez dodanie do ciasta odpowiednich przypraw. Dziś bowiem do pierwszego, prostego ciasta, które składa się tylko z wody, drożdży, soli i mąki, dodaje się w drugim etapie nie tylko mleko, cukier, tłuszcz i sodę, ale też pieprz czy też pieprz syczuański, sporo soli i amoniak spożywczy. Potem się ciastu pozwala drugi raz wyrosnąć; następnie wałkuje się ciasto, by było grube na centymetr, formuje kulki, wykłada na foremkę i piecze w 180 stopniach kilka minut. Nie powinny zmienić koloru; mogą być najwyżej ecru, broń buddo nie brązowe, nie spieczone. Mają być mleczne i mięciutkie. Taki właśnie smak najbardziej kocha ZB, mówiący, że to przekąska jego dzieciństwa :)
Pyszna przekąska, muszę przyznać. A sama idea doprawienia chleba / ciasta drożdżowego pieprzem - bezcenna :)
Pewnie zwróciliście uwagę, że na opakowaniu powracających ciastkach pojawił się inny, choć podobny, znak: 茴 zamiast 回. Wieść gminna niesie, że to dlatego, że znakiem 回 są powszechnie oznaczane produkty wykonywane przez muzułmanów Hui. Nasze ciasteczka zaś są proweniencji mandżurskiej, więc Huiom od nich wara! W związku z wykorzystaniem innego znaku pojawił się jednak inny problem: część ciastkarni chcąc być ąę i nowoczesna, postanowiła obok nazwy chińskiej wprowadzić angielską. Znak 茴 ma bardzo konkretne znaczenie, kompletnie odmienne od 回, tylko czyta się podobnie. Oznacza nie "powracać", a "koper, koperek". Stąd na opakowaniach powracających ciastek pojawiła się angielska nazwa "fennel cake"...
*została stworzona przez dwóch Mandżurów, ojca i syna, którzy jeszcze za Qingów przybyli do Yunnanu i otworzyli własną działalność gospodarczą przy istniejącej dziś jeszcze ulicy Ru'an (如安街). Słynęli przede wszystkim z trzech przekąsek: czteroliangowych ciastek księżycowych z szynką yunnańską, ciastek sacima oraz naszych powracających ciastek.
Ich pełna nazwa to 奶油回饼 czyli śmietankowe powracające ciastka; są tradycyjnym już teraz yunnańskim przysmakiem. Mówię "już teraz", bo dla pokolenia mojego męża są smakiem dzieciństwa, ale sto lat temu jeszcze nikt o nich nie słyszał. Jak więc powstały? Kto je wymyślił?
Było to tak:
Przed wojną istniała w Kunmingu cukiernia Połączone Zapachy*. Jeden z cukierniczych mistrzów był cokolwiek roztrzepany: kiedy już wyrobił ciasto drożdżowe, uświadomił sobie, że zapomniał o jajkach. Tymczasem ciasto już zaczęło pięknie wyrastać i jajek dodać już nie było można. Jeden z pomocników rzekł wówczas do gryzącego się, co z tym fantem zrobić, mistrza: Dodaj sody i upiecz, może wyjdzie?
Tak też uczynili. Zagniatając ciasto po raz drugi dodali sody, a potem rozwałkowali, pokroili ciasto w małe tofupodobne poduszeczki i upiekli. Ku ogromnemu ich zaskoczeniu z pieca wyszło bielutkie, mięciuchne i przepyszne ciasto. Roztrzepany cukiernik stwierdził, że na pamiątkę tego, że już zrobione ciasto trzeba było zrobić po raz drugi nazwie je "powracającymi ciastkami".
Ciastka szybko zrobiły furorę, zwłaszcza, gdy dopasowano je do kunmińskich gustów przez dodanie do ciasta odpowiednich przypraw. Dziś bowiem do pierwszego, prostego ciasta, które składa się tylko z wody, drożdży, soli i mąki, dodaje się w drugim etapie nie tylko mleko, cukier, tłuszcz i sodę, ale też pieprz czy też pieprz syczuański, sporo soli i amoniak spożywczy. Potem się ciastu pozwala drugi raz wyrosnąć; następnie wałkuje się ciasto, by było grube na centymetr, formuje kulki, wykłada na foremkę i piecze w 180 stopniach kilka minut. Nie powinny zmienić koloru; mogą być najwyżej ecru, broń buddo nie brązowe, nie spieczone. Mają być mleczne i mięciutkie. Taki właśnie smak najbardziej kocha ZB, mówiący, że to przekąska jego dzieciństwa :)
Pyszna przekąska, muszę przyznać. A sama idea doprawienia chleba / ciasta drożdżowego pieprzem - bezcenna :)
Pewnie zwróciliście uwagę, że na opakowaniu powracających ciastkach pojawił się inny, choć podobny, znak: 茴 zamiast 回. Wieść gminna niesie, że to dlatego, że znakiem 回 są powszechnie oznaczane produkty wykonywane przez muzułmanów Hui. Nasze ciasteczka zaś są proweniencji mandżurskiej, więc Huiom od nich wara! W związku z wykorzystaniem innego znaku pojawił się jednak inny problem: część ciastkarni chcąc być ąę i nowoczesna, postanowiła obok nazwy chińskiej wprowadzić angielską. Znak 茴 ma bardzo konkretne znaczenie, kompletnie odmienne od 回, tylko czyta się podobnie. Oznacza nie "powracać", a "koper, koperek". Stąd na opakowaniach powracających ciastek pojawiła się angielska nazwa "fennel cake"...
*została stworzona przez dwóch Mandżurów, ojca i syna, którzy jeszcze za Qingów przybyli do Yunnanu i otworzyli własną działalność gospodarczą przy istniejącej dziś jeszcze ulicy Ru'an (如安街). Słynęli przede wszystkim z trzech przekąsek: czteroliangowych ciastek księżycowych z szynką yunnańską, ciastek sacima oraz naszych powracających ciastek.
Etykiety:
Huiowie 回族,
legendy 傳說,
Mandżurowie 满族,
Qingowie 清朝,
Yunnan 云南,
zarcie 美食,
传统 tradycja,
做飯,
昆明 Kunming,
老昆明 Stary Kunming
2015-03-27
一个老公给媳妇定的家规 Zasady narzucone żonie przez męża
Z okazji rocznicy ZB znalazł w necie zasady, jakie mają od dziś zapanować w naszym domu i w najczystszym kunmińskim dialekcie podał mi je w trakcie śniadania. Oto one:
Nie pozwalam:
1) Żebyś cierpiała w samotności. Po co Twojemu mężowi ramiona? Żeby mógł Cię nimi ochraniać przed wichrem i deszczem, rozumiesz?
2) Żebyś ostatnia odkładała słuchawkę. Bip, bip - ten dźwięk rani serce. A ja wolę żyć krócej o dekadę niż pozwolić Ci na ból serca.
3) Żebyś była samotna. Obojętnie, co stracisz, pamiętaj - masz jeszcze mnie. Nigdy nie pozwolę, byś była sama.
4) Żebyś zarywała noce. Głuptasie, przecież zarywanie nocy jest okropnie męczące, a jak Ty jesteś zmęczona - mnie boli serce. Więc gdy wybije dziesiąta - marsz do łóżka!
5) Żebyś wcześnie wstawała. Nie kłóć się ze mną, jak mówię, że masz się wyspać, to śpij. Wstaniesz dopiero po solidnej misce misienów, podanych Ci do łóżka.
6) Żebyś była zazdrosna. Mam wielkie serce - ale jest wypełnione Tobą po brzegi. Dla mnie istniejesz tylko Ty.
7) Żebyś się odchudzała. Obojętnie, jak wyglądasz - dla mnie jesteś najpiękniejsza. Chcę tylko, byś była zdrowa.
8) Żebyś sama łaziła po nocach. Złap mnie grzecznie za rękę, a ja przeprowadzę Cię przez wszystkie ciemności. Nie bój się.
9) Żebyś grymasiła. Jak jesteś chora, to masz wziąć leki, teraz, natychmiast. Bo chcę, żebyś żyła dłużej niż ja.
10) Żebyś była najszczęśliwszą osobą na świecie. Bo skoro mam Ciebie, to znaczy, że to ja jestem najszczęśliwszy. Ty możesz ewentualnie zająć drugie miejsce.
Pozwalam:
1) Żebyś piła alkohol. Ale niedużo i kiedy jesteś pod moją opieką.
2) Żebyś była głupia. Kocham Twoją głupotę, a w dodatku ja jestem taki mądry, więc doskonale się uzupełniamy.
3) Żebyś była słaba. Lubię, gdy się na mnie opierasz, a robić coś dla Ciebie to moje największe szczęście.
4) Żebyś była tchórzem. Ja będę Twoim bohaterem i Cię obronię.
5) Żebyś miała wielu przyjaciół płci przeciwnej. Ufam Ci.
6) Żebyś paliła papierosy. Skoro nie możesz rzucić, to razem będziemy w to brnąć, ale dla Ciebie jest tylko pierwsze pociągnięcie.
7) Żebyś mnie wkurzała. Każdy ma czasem gorszy dzień, ale nie rób z tego zwyczaju.
8) Żebyś była leniem. Żona jest od tego, żeby ją rozpieszczać.
9) Żebyś osiągnęła większy sukces niż ja. Bylem tylko w Twym sercu ja był najwspanialszy - a ja już postaram się udowodnić Ci, że faktycznie taki jestem.
10) Żebyś była lepsza dla samej siebie niż dla mnie. Dzięki temu gdy nie będzie mnie przy Tobie, będę trochę spokojniejszy.
Oczywiście, jest parę takich, które akurat w naszym wypadku nie mają zastosowania - w zasadzie nie pijam alkoholu, oboje nie palimy, a ta głupota i mądrość... Hmmm... To ja może o tym innym razem ;) Ale sądzę, że od dziś będziemy zaczynać dzień nie od "dzień dobry, kochanie", a od pytania i odpowiedzi: Po co jest żona? Po to żeby ją rozpieszczać! :)
Inna rzecz, że te zasady nie zostały chyba wymyślone przez rodowitego kunmińczyka. Stawiałabym na jakiegoś faceta z Północnego Wschodu, który lubi mieć za żonę tchórzliwą idiotkę wymagającą całodobowej opieki...
Nie pozwalam:
1) Żebyś cierpiała w samotności. Po co Twojemu mężowi ramiona? Żeby mógł Cię nimi ochraniać przed wichrem i deszczem, rozumiesz?
2) Żebyś ostatnia odkładała słuchawkę. Bip, bip - ten dźwięk rani serce. A ja wolę żyć krócej o dekadę niż pozwolić Ci na ból serca.
3) Żebyś była samotna. Obojętnie, co stracisz, pamiętaj - masz jeszcze mnie. Nigdy nie pozwolę, byś była sama.
4) Żebyś zarywała noce. Głuptasie, przecież zarywanie nocy jest okropnie męczące, a jak Ty jesteś zmęczona - mnie boli serce. Więc gdy wybije dziesiąta - marsz do łóżka!
5) Żebyś wcześnie wstawała. Nie kłóć się ze mną, jak mówię, że masz się wyspać, to śpij. Wstaniesz dopiero po solidnej misce misienów, podanych Ci do łóżka.
6) Żebyś była zazdrosna. Mam wielkie serce - ale jest wypełnione Tobą po brzegi. Dla mnie istniejesz tylko Ty.
7) Żebyś się odchudzała. Obojętnie, jak wyglądasz - dla mnie jesteś najpiękniejsza. Chcę tylko, byś była zdrowa.
8) Żebyś sama łaziła po nocach. Złap mnie grzecznie za rękę, a ja przeprowadzę Cię przez wszystkie ciemności. Nie bój się.
9) Żebyś grymasiła. Jak jesteś chora, to masz wziąć leki, teraz, natychmiast. Bo chcę, żebyś żyła dłużej niż ja.
10) Żebyś była najszczęśliwszą osobą na świecie. Bo skoro mam Ciebie, to znaczy, że to ja jestem najszczęśliwszy. Ty możesz ewentualnie zająć drugie miejsce.
Pozwalam:
1) Żebyś piła alkohol. Ale niedużo i kiedy jesteś pod moją opieką.
2) Żebyś była głupia. Kocham Twoją głupotę, a w dodatku ja jestem taki mądry, więc doskonale się uzupełniamy.
3) Żebyś była słaba. Lubię, gdy się na mnie opierasz, a robić coś dla Ciebie to moje największe szczęście.
4) Żebyś była tchórzem. Ja będę Twoim bohaterem i Cię obronię.
5) Żebyś miała wielu przyjaciół płci przeciwnej. Ufam Ci.
6) Żebyś paliła papierosy. Skoro nie możesz rzucić, to razem będziemy w to brnąć, ale dla Ciebie jest tylko pierwsze pociągnięcie.
7) Żebyś mnie wkurzała. Każdy ma czasem gorszy dzień, ale nie rób z tego zwyczaju.
8) Żebyś była leniem. Żona jest od tego, żeby ją rozpieszczać.
9) Żebyś osiągnęła większy sukces niż ja. Bylem tylko w Twym sercu ja był najwspanialszy - a ja już postaram się udowodnić Ci, że faktycznie taki jestem.
10) Żebyś była lepsza dla samej siebie niż dla mnie. Dzięki temu gdy nie będzie mnie przy Tobie, będę trochę spokojniejszy.
Oczywiście, jest parę takich, które akurat w naszym wypadku nie mają zastosowania - w zasadzie nie pijam alkoholu, oboje nie palimy, a ta głupota i mądrość... Hmmm... To ja może o tym innym razem ;) Ale sądzę, że od dziś będziemy zaczynać dzień nie od "dzień dobry, kochanie", a od pytania i odpowiedzi: Po co jest żona? Po to żeby ją rozpieszczać! :)
Inna rzecz, że te zasady nie zostały chyba wymyślone przez rodowitego kunmińczyka. Stawiałabym na jakiegoś faceta z Północnego Wschodu, który lubi mieć za żonę tchórzliwą idiotkę wymagającą całodobowej opieki...
2015-03-26
Amy Tan o herbacie
Ponieważ poczytuję sobie Żonę kuchennego boga, dziś wyjątek okołoherbaciany właśnie stamtąd.
O, tak. Od dziś, kiedy ZB będzie mi wyrzucał zbyt obfite i zbyt drogie zakupy herbaciane (co z tego, że mam z dziesięć kilo herbaty? TAKIEJ jeszcze nie mam!...), będę mu mówić, że tanią herbatę kupują sobie ludzie, których życie nie jest nic warte :) A że moje życie nie dobiega jeszcze końca, nie mogę kupować tej herbaty tylko trochę...
Kiedy czekamy na Phila i dziewczynki, matka mimo moich protestów podsuwa mi filiżankę herbaty./Amy Tan, Żona kuchennego boga/
- Już zaparzyłam. Jeśli nie wypijesz, to będę musiała wylać.
Upijam kilka łyków.
- To naprawdę dobre - mówię.
Rzeczywiście, nigdy jeszcze nie kosztowałam takiej herbaty. Jest gładka, mocna i natychmiast uzależnia.
- Mam ją od ciotecznej babki Du - wyjaśnia matka. - Kupiła ją sobie kilka lat temu. Sto dolarów za funt.
- Żartujesz.
Upijam następny łyk. Smakuje jeszcze lepiej.
- Powiedziała mi: „Jeżeli kupię sobie tanią herbatę, to znaczy, że moje życie niewiele było warte". Postanowiła kupić najlepszą, żeby pić i czuć się w środku jak milionerka.
Śmieję się.
- Ale potem pomyślała - ciągnie matka, zachęcona widać moim śmiechem - że jeśli kupi tylko trochę, to będzie znaczyło, że jej życie dobiega końca. Kupiła więc tyle, że wystarczyłoby na następne wcielenie. Trzy funty, wyobrażasz sobie?
- Ależ to trzysta dolarów! - wołam.
Cioteczna babka Du była jedną z najoszczędniejszych osób, jakie znam.
[...]
- Więc zostawiła ci tę herbatę w spadku?
- Dała mi ją już kilka miesięcy temu. Przeczuwała, że niedługo umrze. Nie mówiła o tym, ale zaczęła rozdawać różne rzeczy, i to dobrej jakości, nie jakieś śmiecie. Raz poszłam do niej z wizytą. „Jaka dobra herbata!", powiedziałam jak zwykle. Tym razem ciotka poszła do kuchni i przyniosła mi całą paczkę. „Syau ning, weź teraz tę herbatę", mówi do mnie. Tak mnie nazywała w czasach, kiedy się poznałyśmy; syau ning, czyli mała osóbka. Ja na to: „ależ nie, wcale nie miałam tego na myśli", ale ona dalej: „Syau ning, weź to teraz, żebym mogła patrzeć, jak się cieszysz, póki jeszcze żyję. Z niektórymi rzeczami nie można czekać aż do śmierci". Jak mogłabym odmówić? Oczywiście przy każdej następnej wizycie przynosiłam jej trochę.
O, tak. Od dziś, kiedy ZB będzie mi wyrzucał zbyt obfite i zbyt drogie zakupy herbaciane (co z tego, że mam z dziesięć kilo herbaty? TAKIEJ jeszcze nie mam!...), będę mu mówić, że tanią herbatę kupują sobie ludzie, których życie nie jest nic warte :) A że moje życie nie dobiega jeszcze końca, nie mogę kupować tej herbaty tylko trochę...
2015-03-25
Chińskie bajki
W 80 blogów dookoła świata znów atakuje! Tym razem piszemy o bajkach danego kraju. Nie mogłam odpuścić takiego tematu przecież. Wszyscy wiedzą, że uwielbiam bajki, kreskówki, baśnie, legendy, przypowieści i inne takie. Ileż to razy opisywałam już na blogu historie z morałem, tworzące chińskie przysłowia, ile razy przytaczałam chińskie legendy!
Akurat w języku chińskim bardzo dużo tego typu historii dla dzieci związanych jest z chengyu - czteroznakowymi chińskimi przysłowiami. Złożone z zaledwie czterech słów przysłowia są bardzo często nawiązaniem do historii, legend, opowieści. Przykładem może być wspomniane kiedyś przeze mnie przysłowie o tyciu od połykania własnych słów. Bardzo dużo takich przysłów pojawiło się już w formie przystępnych kreskówek, którymi są nafaszerowane chińskie programy dla dzieci. Dzięki przysłowiom uczą się one ludowych mądrości, nowych słów, a także historii i literatury własnego kraju.
Innym wspaniałym nurtem chińskich bajek dla dzieci są te, dla których inspiracją były nie stare historie i przysłowia, a chińskie sztuki piękne, na przykład kaligrafia i tradycyjna muzyka. Gdy pierwszy raz zobaczyłam bajkę "Kijaneczki szukają mamy", byłam zachwycona! Od razu kupiłam "dzieła wszystkie" z tej serii, bo naprawdę warto je zobaczyć. Kreskówka kreskówce nierówna, a te są po prostu przepiękne! Jedna z moich ukochanych to, również bazująca na chińskiej kaligrafii, a opatrzona tradycyjną ścieżką dźwiękową:
Jednak przygotowując dzisiejszy wpis, poszłam na łatwiznę. Po prostu zapytałam męża, jaką bajkę z czasów dzieciństwa pamięta najlepiej. Podał tytuł: Pan Dongguo i wilk 东郭先生与狼. Już pobieżne przeszukanie internetu pokazało, że jest to najważniejsza bajka dzieciństwa dla bardzo wielu Chińczyków. Została zanimowana setki razy, wydano ją w milionach książek. Tę bajkę zna każdy mały Chińczyk. Oto i ona:
Był sobie uczony, pan Dongguo 东郭先生, zatwardziale siedzący w książkach. Razu pewnego Pan Dongguo pędził osiołka, taszcząc wór książek, aż dotarł do kraju zwanego Środkiem Gór 中山 - miał tam objąć ciepłą posadkę. Nagle ujrzał zranionego wilka, próbującego umknąć pogoni. Wilk zaczął błagać: "o, panie, goni mnie zły myśliwy, który już o mało co mnie nie zabił; pozwól mi skryć się w twym worku, a ja wywdzięczę Ci się jak należy!". I choć pan Dongguo wiedział, że wilki są złe, tak mu się żal zrobiło znękanego zwierza, że postanowił uratować mu życie. Spętał wilka solidnie i wsadził go do worka na książki.
Nie minęła chwila, a zjawił się myśliwy, pytając, czy pan Dongguo nie widział wilka. Ten perfidnie skłamał, wprowadził myśliwego w błąd, a gdy zagrożenie znikło, wypuścił wilka z worka. Wilk, poczuwszy się pewnie, ozwał się w te słowa: "o, panie, skoro byłeś tak dobry, żeby ocalić mi życie, na pewno nie pozwolisz mi umrzeć z głodu. Bądźże mi śniadaniem!" - i już kłapie wielgachnymi zębiskami przy panu Dongguo.
Próżno pan Dongguo wzywał wilka do okazania honoru i wdzięczności, próżno wyzywał go od szubrawców. Kiedy zdawało się, że już nic biedaka nie uratuje, zjawiła się nieoczekiwana pomoc w postaci rolnika dzierżącego motykę. I wilk, i pan Dongguo pojawienie się go przywitali z ulgą. Pan Dongguo zaczął opowiadać, jakim to niewdzięcznikiem jest wilk, a wilk na to, że dobre uczynki trzeba przecież doprowadzać do końca: nie po to się ocala komuś życie, żeby go potem zamorzyć głodem! Prosili wieśniaka o rozstrzygnięcie sporu.
Wieśniak zastanowił się chwilę i mówi: "Nie wierzę w waszą opowieść. Przecież to niemożliwe, żeby wilk zmieścił się do tak małego worka! Dopóki nie zobaczę tego na własne oczy, nie będę mógł ocenić, który z Was ma rację i któremu należy wymierzyć sprawiedliwość". Na takie dictum dał się wilk znów skrępować i wsadzić do worka panu Dongguo. Wieśniak zaś natychmiast mocno zawiązał worek. Na nieśmiałe protesty sprawiedliwego pana Dongguo odparł wieśniak tymi słowy: "Krzywdzący ludzi wilk nie zmieni swej natury, choćbyś okazał mu miłosierdzie sto razy". I zatłukł wilka motyką.
Bajka ta została ponoć napisana przez 马中锡 Mǎ Zhōngxī, chińskiego uczonego/urzędnika żyjącego na przełomie XV i XVI wieku. Zdecydowanie lepiej szło mu pisanie niż urzędowanie - kiedy nie poradził sobie z rebelią, wylądował w więzieniu, gdzie umarł śmiercią nędznika. Dobrze, że mimo to nie zniszczyli jego dzieła. Bajka weszła na stałe do chińskiego żelaznego repertuaru opowieści z morałem. Dziś wystarczy powiedzieć o kimś "pan Dongguo", by wiadomo było, że osoba ta ma problemy z osądem rzeczywistości i daje się wykorzystywać szubrawcom. Z kolei jeśli nazwiemy kogoś "wilkiem ze Środka Gór", wiadomo, że chodzi o osobę odpłacającą złem za dobro.
W internecie można znaleźć wiele graficznych opracowań tej bajki, ale mnie najbardziej urzekła ta będąca uwspółcześnioną wersją teatru cieni:
A może Wy mi powiecie, jakie chińskie bajki lubicie i dlaczego? :)
Poniżej znajdziecie linki do bajkowych wpisów dotyczących innych języków i krajów.
Francja: Madou en France - Była sobie bajka...
Gruzja: Gruzja okiem nieobiektywnym - Jak powstała Gruzja
Hiszpania: Hiszpański na luzie - Klasyczne hiszpańskie bajki z lat 80
Holandia: Język holenderski - pół żartem, pół serio: Nieśmiertelni bohaterowie holenderskich bajek
Irlandia: W Krainie Deszczowców - Talerz uciekł z łyżką czyli popularne bajki w Irlandii
Kirgistan: O języku kirgiskim po polsku - Apendi - bohater kirgiskich (i nie tylko) bajek
Niemcy: Niemiecki po ludzku - Bajki niemieckie razy dwa; Niemiecka Sofa - Stare, ale jare bajki dla dzieci w Niemczech; Blog o języku niemieckim - Niemieckie bajki - Piaskowy Dziadek
Norwegia: Pat i Norway - Stare ale jare bajki dla dzieci w Norwegii
Rosja: Daga tłumaczy - blog o tłumaczeniach z rosyjskiego - Rosyjskie bajki - "Kołobok"
Stany Zjednoczone: Specyfika języka - Stare ale jare bajki amerykańskie
Szwajcaria: Szwajcarskie Blabliblu - Szwajcarskie Skarpetki Babibouchettes
Turcja: Turcja okiem nieobiektywnym - Przygody Nasreddina Hodży
Wielka Brytania: Blog o języku angielskim CPE, Business English - Stare ale jare brytyjskie kreskówki; Head Full of Ideas - Brytyjskie bajki mojego dzieciństwa; English-Nook - Stare ale jare brytyjskie bajki
Włochy: CiekawAOSTA - Pimpa i Pinokio, stare bajki w nowej odsłonie po franko - prowansalsku; Wloskielove - Na jakich bajkach wychowali się Włosi?; Primo Cappuccino - Język włoski BAJECZNIE prosty!
Linki do wszystkich naszych bajek znajdziecie tutaj. Powstała bowiem strona blogów językowo-kulturowych. Zaglądajcie do nas częściej, będą się tam pojawiać wszystkie nowe projekty. Jeśli zaś uważacie, że też moglibyście dokładać cegiełki do akcji "w 80 blogów..." - piszcie na adres: blogi.jezykowe1@gmail.com
2015-03-24
IWC
Znacie firmę IWC? Możecie nie znać. International Watch Company, szwajcarska firma od zegarków, w Polsce znana jest pod nazwą Schaffhausen - od nazwy miasta, w którym powstała ta manufaktura. W Chinach znana jest za to pod nazwą Zegarków Dziesięciu Tysięcy Państwa 万国表. I dobrze, że wymyślili jakąś chwytliwą nazwę, bo ostatnio kolega, ujrzawszy ten sklep:
pytał, czy to firma produkująca luksusowe muszle klozetowe. Ai dablju si brzmi bowiem dla Chińczyka jak "kocham WC" 爱WC...
pytał, czy to firma produkująca luksusowe muszle klozetowe. Ai dablju si brzmi bowiem dla Chińczyka jak "kocham WC" 爱WC...
2015-03-23
Christian-Pierre
Do Kunmingu przyjechał kolejny znakomity artysta. Christian-Pierre La Marca to młody, utalentowany wiolonczelista - a przy tym... bardzo miły. Ale od początku.
Kunmińska orkiestra symfoniczna to dno i trzy metry mułu. Wewnętrznie przekonani są jednak o własnej doskonałości i nie wstyd im zapraszać wirtuozów. Jedyny powód, dla którego wirtuozi zgadzają się współpracować (z zaciśniętymi zębami) to pieniądze. No, może chęć "pracy u podstaw" z biednymi Chińczykami. Ech...
Tym razem artysta, przyjechawszy trochę wcześniej, został poproszony o poprowadzenie klasy mistrzowskiej w tutejszej prywatnej szkółce muzycznej. Dobry chłopak, nie zepsuło mu humoru nawet to, że ani orkiestra, ani szefostwo szkoły muzycznej nie wiedziało nawet jak się nazywa. Wszędzie opisany był jako Christian-Pierre, ale o tym, żeby wspomnieć nazwisko gościa to już nikt nie pomyślał. Jeszcze raz: ech...
Pomyśleli za to o tym, żeby zaprosić go na kolację, a także w czasie klasy mistrzowskiej zapewnić tłumacza. To było moje małe moi.
Kolacja upłynęła w miłej atmosferze, zwłaszcza gdy gość machnął już ręką nad bolesnym faktem, że orkiestra nie tylko gra nieczysto, ale w dodatku nie do rytmu. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy o jazzie (och, mam całą wieeeelką listę francuskich jazzmanów do powolnego odkrywania!) i poszliśmy do szkółki muzycznej.
Przed obliczem naprawdę niezłego muzyka stanęła "orkiestra smyczkowa" złożona z dzieci, które niespecjalnie dobrze czytały nuty. On zaś z absolutnie uroczym uśmiechem bił im brawo, a nawet zagrał z nimi jeden kawałek. Po czym zaczął "mistrzować". Do obróbki nie dostał nieoszlifowanych diamentów, tylko dość pewnych siebie młodzieńców, którzy uczyli się gry na wiolonczeli już dość długo, by umieć zagrać z pamięci parę kawałków Bacha, ale nie wiedzieli nawet, jak się poprawnie trzyma wiolonczelę.
Tym sposobem tzw. lekcja mistrzowska zamiast dotyczyć frazowania czy poprawienia barwy dźwięku, polegała na poprawianiu chwytu smyczka, ciągłym upominaniu, by smyczek dotykał strun na poprawnej wysokości, by grać na ucho, a nie ciągle patrzyć na palce i na próbach rozluźnienia dłoni grających.
Tak naprawdę to nie to, że te dzieci sobie nie radziły mnie przeraziło. Straszne jest to, że ich nauczyciele wyglądali na zaskoczonych, że tym dzieciom można w ogóle coś zarzucić, skoro tak ładnie grają...
Zapytałam "mistrza", jakie ma odczucia. Odparł: dotychczas dawałem lekcje na uniwersytetach, bardzo zdolnym i wcale niezłym muzykom. Dopiero teraz zrozumiałem, jak ważne jest, by dobrzy nauczyciele byli z Tobą od początku.
My, Europejczycy, nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że nauczycielami muzyki mogą być ludzie, którzy o muzyce tak naprawdę nie mają pojęcia. Przekazują oni brak pojęcia i brak wrażliwości następnym pokoleniom uczniów, którzy, nawet jeśli początkowo mieli talent i słuch, wkrótce je stracą. Dopiero mieszkając tutaj zdałam sobie sprawę, jak uprzywilejowana byłam, mogąc uczęszczać do szkoły muzycznej, która, choć nie była szczególnie dobrą szkołą w skali Polski ani nawet Śląska, dała mi podstawy, pozwoliła się rozwijać i nie zabiła mojej miłości do muzyki. W Yunnanie takich szkół nie ma.
Na deser ładny Fauré:
A ja skorzystam z okazji i się pochwalę: choć rozmawialiśmy po angielsku i z tego też języka tłumaczyłam na chiński, gdy gościowi zabrakło kilku słów i pytał, byłam w stanie rzucić paroma francuskimi słowami, które rozjaśniły sytuację. Co nie tylko ułatwiło rozmowę z gościem, ale również wywołało zachwyt na twarzach towarzyszących nam Chińczyków. Od razu dostałam propozycję nauczania francuskiego. Umarłam ze śmiechu. Teraz jeszcze brakuje, bym nauczała łaciny, włoskiego i niemieckiego - w każdym z tych języków znam parę kompletnie nieprzydatnych słów...
Kunmińska orkiestra symfoniczna to dno i trzy metry mułu. Wewnętrznie przekonani są jednak o własnej doskonałości i nie wstyd im zapraszać wirtuozów. Jedyny powód, dla którego wirtuozi zgadzają się współpracować (z zaciśniętymi zębami) to pieniądze. No, może chęć "pracy u podstaw" z biednymi Chińczykami. Ech...
Tym razem artysta, przyjechawszy trochę wcześniej, został poproszony o poprowadzenie klasy mistrzowskiej w tutejszej prywatnej szkółce muzycznej. Dobry chłopak, nie zepsuło mu humoru nawet to, że ani orkiestra, ani szefostwo szkoły muzycznej nie wiedziało nawet jak się nazywa. Wszędzie opisany był jako Christian-Pierre, ale o tym, żeby wspomnieć nazwisko gościa to już nikt nie pomyślał. Jeszcze raz: ech...
Pomyśleli za to o tym, żeby zaprosić go na kolację, a także w czasie klasy mistrzowskiej zapewnić tłumacza. To było moje małe moi.
Kolacja upłynęła w miłej atmosferze, zwłaszcza gdy gość machnął już ręką nad bolesnym faktem, że orkiestra nie tylko gra nieczysto, ale w dodatku nie do rytmu. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy o jazzie (och, mam całą wieeeelką listę francuskich jazzmanów do powolnego odkrywania!) i poszliśmy do szkółki muzycznej.
Przed obliczem naprawdę niezłego muzyka stanęła "orkiestra smyczkowa" złożona z dzieci, które niespecjalnie dobrze czytały nuty. On zaś z absolutnie uroczym uśmiechem bił im brawo, a nawet zagrał z nimi jeden kawałek. Po czym zaczął "mistrzować". Do obróbki nie dostał nieoszlifowanych diamentów, tylko dość pewnych siebie młodzieńców, którzy uczyli się gry na wiolonczeli już dość długo, by umieć zagrać z pamięci parę kawałków Bacha, ale nie wiedzieli nawet, jak się poprawnie trzyma wiolonczelę.
Tym sposobem tzw. lekcja mistrzowska zamiast dotyczyć frazowania czy poprawienia barwy dźwięku, polegała na poprawianiu chwytu smyczka, ciągłym upominaniu, by smyczek dotykał strun na poprawnej wysokości, by grać na ucho, a nie ciągle patrzyć na palce i na próbach rozluźnienia dłoni grających.
Tak naprawdę to nie to, że te dzieci sobie nie radziły mnie przeraziło. Straszne jest to, że ich nauczyciele wyglądali na zaskoczonych, że tym dzieciom można w ogóle coś zarzucić, skoro tak ładnie grają...
Zapytałam "mistrza", jakie ma odczucia. Odparł: dotychczas dawałem lekcje na uniwersytetach, bardzo zdolnym i wcale niezłym muzykom. Dopiero teraz zrozumiałem, jak ważne jest, by dobrzy nauczyciele byli z Tobą od początku.
My, Europejczycy, nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że nauczycielami muzyki mogą być ludzie, którzy o muzyce tak naprawdę nie mają pojęcia. Przekazują oni brak pojęcia i brak wrażliwości następnym pokoleniom uczniów, którzy, nawet jeśli początkowo mieli talent i słuch, wkrótce je stracą. Dopiero mieszkając tutaj zdałam sobie sprawę, jak uprzywilejowana byłam, mogąc uczęszczać do szkoły muzycznej, która, choć nie była szczególnie dobrą szkołą w skali Polski ani nawet Śląska, dała mi podstawy, pozwoliła się rozwijać i nie zabiła mojej miłości do muzyki. W Yunnanie takich szkół nie ma.
Na deser ładny Fauré:
A ja skorzystam z okazji i się pochwalę: choć rozmawialiśmy po angielsku i z tego też języka tłumaczyłam na chiński, gdy gościowi zabrakło kilku słów i pytał, byłam w stanie rzucić paroma francuskimi słowami, które rozjaśniły sytuację. Co nie tylko ułatwiło rozmowę z gościem, ale również wywołało zachwyt na twarzach towarzyszących nam Chińczyków. Od razu dostałam propozycję nauczania francuskiego. Umarłam ze śmiechu. Teraz jeszcze brakuje, bym nauczała łaciny, włoskiego i niemieckiego - w każdym z tych języków znam parę kompletnie nieprzydatnych słów...
2015-03-22
Żona kuchennego boga 灶神之妻
Ebook to cudowny wynalazek głównie z jednego powodu: zostawiłam w Polsce prawie wszystkie swoje książki i bardzo, bardzo za nimi tęsknię. W ramach tej tęsknoty przypomniałam dziś sobie książkę Amy Tan, mojej ulubionej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia, tak trafnie piszącej o rodzinie - wcale niekoniecznie chińskiej. Dzisiaj parę perełek. Zanim wyjechałam do Chin, wydawały mi się taaaaakie chińskie i taaaaakie trafne. Teraz mieszkam w Chinach już od paru lat i... chociaż amerykańsko-chińskie realia są bardzo różne od po prostu chińskich, wiele schematów znalazłam i tutaj, a i sam sposób prowadzenia opowieści zachwycił mnie na nowo.
Oczywiście, że w języku chińskim istnieje określenie na hobby i oczywiście, że Chińczycy uwielbiają bardzo wiele czynności, które służą tylko zabiciu czasu i wyrzucaniu pieniędzy. Grają w madżonga, chodzą na spacery z ptakami itede itepe. Ba! Mają nawet podział na dobre hobby aihao 爱好 i złe hobby shihao 嗜好. Za to uderzyło mnie to o sposobie myślenia - faktycznie, częściej porównuje się tu do tych, którzy mają gorzej, a mnie okropnie irytuje zupełny brak aspiracji i motoru do zmian...
Zaczytałam się, zapłakałam, a przy okazji wyciągnęłam jeszcze parę ciekawostek, więc w następne niedziele też będą wyjątki z Amy Tan :)
*yinggai 应该 Tu: powinnam była.
**czyli xian doujiang 咸豆浆, słone mleko sojowe :)
***czyli gonggong 公公 dziadek od strony matki.
Matka przypomniała mi, że babka Du „była ze mnie bardzo dumna", co w naszej rodzinie zastępuje określenie „kochała"./Amy Tan, Żona kuchennego boga/
***
Domyślam się [...], że pogrzeb ciotecznej babki Du ma się odbyć w obrządku buddyjskim, chociaż wraz z moją mamą należała przez wiele lat do Pierwszego Kościoła Chińskich Baptystów. Przestały chodzić zaraz po śmierci mego ojca. Zresztą wydaje mi się, że babka Du nigdy nie wyrzekła się swoich przekonań, nie do końca związanych z buddyzmem; była to raczej ot, garść zabobonów i rytuałów, mających przynosić szczęście.
Podczas odwiedzin zawsze bawiłam się jej ołtarzykiem, miniaturą czerwonej świątyni z oprawionym w ramkę obrazem jednego z chińskich bogów. Stała przed nim urna z imitacji blachy z resztkami wypalonych kadzidełek i ofiar z pomarańczy, do tego papierosy lucky strike i czerwony johnnie walker w maleńkiej buteleczce z samolotu. Trochę jak chińska wersja bożonarodzeniowego żłobka.
***
Im więcej wynajdowała przyczyn śmierci ojca, tym bardziej się oskarżała. Kiedyś ułożyła teorię, że wszystko wzięło się z otoczenia.
- Elektryk, który kładł nam w kuchni nowe kable, niedomagał i wbudował swoją chorobę w ściany - twierdziła. - Poważnie. Właśnie się dowiedziałam, że on też umarł na raka. Ying-gai* zatrudnić kogoś innego.
Do tego dochodził zabobon, który zapamiętałam jako teorię mamy o dziewięciokrotnym pechu. Powiedziała kiedyś, że ludzie umierają, gdy przytrafi im się osiem kolejnych nieszczęść. Jeśli w porę nie rozpoznasz ósmego i nie zaczniesz przeciwdziałać, dziewiąty stanie się przyczyną twej śmierci. Później roztrząsała, co też mogło być tym ósmym znakiem dla ojca i jak mogła go zawczasu wyśledzić.
***
Teraz starsze panie w niemodnych żakietach zaczynają zawodzić i szlochać, podnosząc i opuszczając ramiona, ogarnięte głębokim smutkiem. Wuj Henry natychmiast kieruje na nie kamerę.
- Czy to dobre przyjaciółki babki Du? - pytam matkę.
Marszczy czoło.
- Żadne przyjaciółki. To Chinki z Wietnamu czy skądś. Przyjechały za wcześnie i zobaczyły, że nie mamy zbyt wielu żałobników. Pogadały z ciotką Helen i za parę dolarów zgodziły się głośno płakać i zachowywać tak, jakby nie chciały puścić zmarłej zgodnie z tradycją. W ten sposób okazuje się szacunek.
Potakuję. Szacunek.
- Może te panie uczestniczą w trzech, czterech pogrzebach dziennie. Dorabiają sobie na lepsze życie - dodaje matka. - Zawsze to lepiej niż praca sprzątaczki.
***
Czuję się strasznie głupio, biorąc udział w ceremonii, która nie ma dla mnie sensu. Przypomina mi to wizytę w ośrodku Zen. Byłam tam jedyną osobą o azjatyckich rysach i także jedyną, która kręciła się niecierpliwie, czekając, kiedy też przyjdzie mnich, żeby zacząć kazanie. Dopiero po dwudziestu minutach zdałam sobie sprawę, że moi towarzysze nie czekają w ciszy, lecz medytują.
***
A na chiński Nowy Rok dostaniecie księżycowe ciasteczka.
***
Nagle: dzyń-dzyń-dzyń, służąca wniosła dwie parujące miseczki syen-do-yang**. Znasz ją, to ta słonawa zupa z mleczka sojowego, którą w weekendy można dostać w Fountain Court.
***
[...] kiedy w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym misjonarze otworzyli pierwszą szkołę w Szanghaju, gung-gung*** zaraz ją tam posłał.[...] Nie mam pojęcia, czemu siostry tak ją lubiły - ciągnęła ciotka. - Powiedziały jej kiedyś: „Modlimy się za ciebie gorąco, mała. Jeśli zostaniesz chrześcijanką, możesz iść po śmierci do nieba", na co twoja niepoprawna matka odparła: „Nie chcę po śmierci mieszkać w zagranicznej kolonii".
***
- Wszystkiemu winne to jej wykształcenie - powtarzała Stara Ciotka. - Wkładają zachodnie myśli do chińskiej głowy i zaczyna się fermentacja. Zupełnie jak zagraniczne jedzenie: truje żołądek i umysł. Nauczyciele z zagranicy chcą przewrócić wszystko do góry nogami: Konfucjusz zły. Jezus dobry. Dziewczęta mogą zostawać nauczycielkami, nie muszą wychodzić za mąż. Na co to komu potrzebne? Wszystko na opak. Stąd wzięły się jej kłopoty.
***
Stryj przechwalał się, że na tym polega „hobby" angielskich dżentelmenów: hodowla róż, orchidei i innych zbytków o krótkotrwałej wartości. Zawsze nazywał to „hobby", jak Anglicy. Po chińsku nie ma słowa na określenie czegoś, co robi się tylko dla zabicia czasu i wyrzucenia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czemu uważał, że trzeba naśladować obcych, zupełnie jakby każda rzecz z Zachodu była dobra, a każda chińska zła.
***
Tak właśnie myślą ludzie w Chinach. Spoglądają na cudze nieszczęścia, żeby nie myśleć o własnych. Po co robić takie porównania? Sprowadzają tylko lęk. Zamiast mieć nadzieję na lepsze życie, zastanawiasz się, ile jeszcze możesz stracić. Gdybym i ja tak myślała, wciąż jeszcze tkwiłabym w Chinach, widziałam tam bowiem wielu, wielu ludzi, którym wiodło się znacznie gorzej niż mnie.
Oczywiście, że w języku chińskim istnieje określenie na hobby i oczywiście, że Chińczycy uwielbiają bardzo wiele czynności, które służą tylko zabiciu czasu i wyrzucaniu pieniędzy. Grają w madżonga, chodzą na spacery z ptakami itede itepe. Ba! Mają nawet podział na dobre hobby aihao 爱好 i złe hobby shihao 嗜好. Za to uderzyło mnie to o sposobie myślenia - faktycznie, częściej porównuje się tu do tych, którzy mają gorzej, a mnie okropnie irytuje zupełny brak aspiracji i motoru do zmian...
Zaczytałam się, zapłakałam, a przy okazji wyciągnęłam jeszcze parę ciekawostek, więc w następne niedziele też będą wyjątki z Amy Tan :)
*yinggai 应该 Tu: powinnam była.
**czyli xian doujiang 咸豆浆, słone mleko sojowe :)
***czyli gonggong 公公 dziadek od strony matki.
2015-03-21
głożyna omszona 青枣
Jestem uczulona na jabłka. Nie na wszystkie gatunki - w Polsce mogę jadać papierówki i szare renety, a poza tym szkodzą mi tylko na surowo. Właśnie fakt, że mogę bez problemu jadać jabłka spod pieczeni czy w szarlotce sprawiał, że nikt nie wierzył w uczulenie. A jednak - po większości surowych jabłek puchną mi od wewnątrz policzki i dziąsła.
A ja tak lubię smak i konsystencję jabłek! Chrupkie z zewnątrz, soczyste, słodko-kwaśne, wspaniałe!
Przyjechawszy do Chin znalazłam nieuczulający mnie zamiennik jabłek. Oczywiście, smak nie jest identyczny, ale wreszcie mogę sobie pochrupać soczystą smakowitość. Oto ona:
Głożyna omszona, czyli zielony daktyl 青枣, jest w Yunnanie nazywana yunnańskim kolczastym daktylem 滇刺枣, chociaż przybyła tutaj z Indii.
Jestem w niej zakochana szczerze i nieodwracalnie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić ilości owoców, jaką musiałabym pochłonąć, by się odkochać. A już najlepsze jest w naszej głożynie to, że nie ma gniazda nasiennego, tylko maleńką pestkę. Po zjedzeniu nie zostaje więc ogromny ogryzek, a maleńki drobiazg, którym można pluć do celu ;)
A ja tak lubię smak i konsystencję jabłek! Chrupkie z zewnątrz, soczyste, słodko-kwaśne, wspaniałe!
Przyjechawszy do Chin znalazłam nieuczulający mnie zamiennik jabłek. Oczywiście, smak nie jest identyczny, ale wreszcie mogę sobie pochrupać soczystą smakowitość. Oto ona:
Głożyna omszona, czyli zielony daktyl 青枣, jest w Yunnanie nazywana yunnańskim kolczastym daktylem 滇刺枣, chociaż przybyła tutaj z Indii.
Jestem w niej zakochana szczerze i nieodwracalnie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić ilości owoców, jaką musiałabym pochłonąć, by się odkochać. A już najlepsze jest w naszej głożynie to, że nie ma gniazda nasiennego, tylko maleńką pestkę. Po zjedzeniu nie zostaje więc ogromny ogryzek, a maleńki drobiazg, którym można pluć do celu ;)
2015-03-20
książka
Po czym można poznać, że jestem Polką?
Piszę po polsku. Czasem też mówię. Od czasu do czasu jem kotlety schabowe z kapustą zasmażaną i ziemniakami. Ale na co dzień wiodę życie raczej chińskie, włącznie z tym, że podstawowym wyposażeniem kuchennym jest wok, że podstawowym napojem zielona herbata, że mam kucaną toaletę w domu.
Tyle, że przeciętnej Chinki nie wzrusza taki widok w księgarni:
A mnie tak.
Piszę po polsku. Czasem też mówię. Od czasu do czasu jem kotlety schabowe z kapustą zasmażaną i ziemniakami. Ale na co dzień wiodę życie raczej chińskie, włącznie z tym, że podstawowym wyposażeniem kuchennym jest wok, że podstawowym napojem zielona herbata, że mam kucaną toaletę w domu.
Tyle, że przeciętnej Chinki nie wzrusza taki widok w księgarni:
A mnie tak.
2015-03-19
2015-03-18
Wieża Tatlina po kunmińsku
Tyle razy patrzyłam na ten budynek, że przyzwyczaiłam się do jego spiral; chińskie banki mają wypasione siedziby, bo je stać na architekta. Nie miałam jednak w związku z tą formą żadnych skojarzeń, a już w żadnym wypadku skojarzenia nie poszłyby w radziecką stronę.
O-Mało-Co-Dr-Inż. przyjechał do Kunmingu, rzucił fachowym okiem i powiedział, że to wygląda na próbę realizacji Pomnika Trzeciej Międzynarodówki, czyli Wieży Tatlina:
Faktycznie, coś w tym jest, choć kunmiński budynek nie jest aż tak zakręcony.
Oczywiście odtąd w mojej głowie nie ma ICBC - Industrial and Commercial Bank of China 中国工商银行, tylko jest Tatlin, choć zapewne projektant Banku nigdy o Tatlinie nie słyszał...
2015-03-17
wesołe krzesła
Następnym krokiem powinny być takie, które mogą zmieniać wyraz twarzy w zależności od tego, czy usiądzie na nich chudzielec czy tłuścioch ;)
2015-03-16
Dobre wieści :)
Pamiętacie, jak pisałam o Qiu He, największym zbóju w Yunnanie?
Został złapany! To znaczy: "śledztwo trwa". W praktyce jednak jeśli w ogóle go zatrzymano, to znaczy, że już mają dowody.
Hurra!
Tak, wiem, na miejscu jednej głowy wyrośnie tej hydrze następnych dziewięć. Ale - nawet o jednego złego człowieka mniej na świecie to już rzecz wspaniała.
Został złapany! To znaczy: "śledztwo trwa". W praktyce jednak jeśli w ogóle go zatrzymano, to znaczy, że już mają dowody.
Hurra!
Tak, wiem, na miejscu jednej głowy wyrośnie tej hydrze następnych dziewięć. Ale - nawet o jednego złego człowieka mniej na świecie to już rzecz wspaniała.
2015-03-15
cudzoziemcy a Chińczycy
Ostatni kawałek z Zakazanych Wrót Terzaniego:
Dziś w Chinach cudzoziemców jest od groma. Mieszkają, gdzie chcą. Większość hoteli przyjmie ich w swe podwoje. Podróżują pociągiem/autokarem/autobusem razem z Chińczykami. Jadają, gdzie im się żywnie podoba. A przecież nadal są na karuzeli. Większość mieszka wśród innych białych, żeby przypadkiem nie napotkać różnicy kulturowej, bo ta mogłaby im naprać po pysku. Uwielbiają mieszkać w hostelach, w których obsługa posługuje się cywilizowanym językiem, angielskim znaczy, wśród swoich - poznają masę przyjaciół, oczywiście również obcokrajowców. Jeżdżą z Chińczykami różnymi środkami transportu, narzekając na smród, hałas i niewygodę (co biorąc pod uwagę na przykład PKP jest raczej śmieszne). Chodzą do chińskich knajp pod warunkiem, że jest anglojęzyczne menu. Albo chociaż obrazkowe. Ale i tak wolą pizzę i kanapki - gdyby nie woleli, to "knajpy dla białasów" nie byłyby zawsze przepełnione.
Dziś obcokrajowiec mógłby się dowiedzieć, o czym Chińczyk marzy i czego się obawia. Niestety, przeciętny obcokrajowiec ma to w nosie.
W Chinach cudzoziemcy rzadko mają sposobność dowiedzenia się, jak ludność żyje naprawdę, ponieważ obracają się w murach zbudowanych umyślnie po to, aby ich od tej ludności oddzielić. Mieszkają w specjalnych domach, jadają w specjalnych restauracjach, podróżują pociągiem w specjalnych przedziałach, nocują w specjalnych hotelach [...]. Mieszkający w Chinach cudzoziemcy są jakby na karuzeli, która oddziela ich od zwykłego życia. Kiedy tylko spróbują z niej zejść, nawiązać normalne stosunki z jakimś Chińczykiem, odwiedzić go w domu, pójść z nim na spacer, wyrasta przed nimi mur, ponieważ Chińczykowi nie wolno się spotykać z cudzoziemcami. Chroniony swoimi przywilejami cudzoziemiec nie może nigdy pojąć, o czym Chińczyk marzy i czego się obawia.
Dziś w Chinach cudzoziemców jest od groma. Mieszkają, gdzie chcą. Większość hoteli przyjmie ich w swe podwoje. Podróżują pociągiem/autokarem/autobusem razem z Chińczykami. Jadają, gdzie im się żywnie podoba. A przecież nadal są na karuzeli. Większość mieszka wśród innych białych, żeby przypadkiem nie napotkać różnicy kulturowej, bo ta mogłaby im naprać po pysku. Uwielbiają mieszkać w hostelach, w których obsługa posługuje się cywilizowanym językiem, angielskim znaczy, wśród swoich - poznają masę przyjaciół, oczywiście również obcokrajowców. Jeżdżą z Chińczykami różnymi środkami transportu, narzekając na smród, hałas i niewygodę (co biorąc pod uwagę na przykład PKP jest raczej śmieszne). Chodzą do chińskich knajp pod warunkiem, że jest anglojęzyczne menu. Albo chociaż obrazkowe. Ale i tak wolą pizzę i kanapki - gdyby nie woleli, to "knajpy dla białasów" nie byłyby zawsze przepełnione.
Dziś obcokrajowiec mógłby się dowiedzieć, o czym Chińczyk marzy i czego się obawia. Niestety, przeciętny obcokrajowiec ma to w nosie.
2015-03-14
Zupa mleczna po kunmińsku
Chińczycy nie piją mleka, bo go nie trawią. No chyba, że są kunmińczykami, wtedy nadal w większości nie trawią, ale mleko piją. Nie młode pokolenia, które zostały już przyuczone, tylko na przykład mój świekr. Pije mleko i jada jogurty w zasadzie codziennie. Ale on jest w ogóle dziwny.
Dziwność tę odziedziczył jego syn, który, gdy kiedyś narzekałam, że ciągle te misieny na śniadanie, przyrządził dla mnie... zupę mleczną i podał ją do łóżka. Na tacy. Wprawdzie bez miłosnego liściku i kwiatka w wazoniku, ale niech mu już będzie.
Zupa składała się z mleka i mahua, tradycyjnej pszennej przekąski, która wszakże przez normalnych Chińczyków nie jest wsadzana do mleka, bo przecież Chińczycy mleka nie piją. Zaczęłam wtranżalać, aż mi się uszy trzęsły i pytam, gdzie przeczytał, że na Zachodzie się jada zupy mleczne. Co ja się go nachwaliłam, że taki wrażliwy i że wie, jak sprawić żonie przyjemność!
Spojrzał na mnie dziwnie i mówi, że to żadne zachodnie danie, że to jego śniadanie z dzieciństwa. Że dawniej w Kunmingu w każdej cukierni można było nabyć niunaimahua 牛奶麻花 czyli właśnie zupę mleczną z mahua. Oczywiście takich cukierni już nie ma, więc parsknęłam śmiechem i pozwoliłam sobie nie uwierzyć. ZB zbyt często mnie nabiera, żeby tak wierzyć każdemu jego słowu.
Kiedy pojawiają się tego typu wątpliwości, zawsze pytam świekrów. O dziwo - potwierdzili. Ależ oczywiście, że się u nas jadało zupy mleczne! Nie tylko z mahua zresztą*! Można było je kupić na mieście, właściwie w każdej cukierni (a niech Cię, ZB, powiedziałeś prawdę, chyba niechcący!). Robiło się takie również w domu, bo przecież codziennie było kupowane mleko...
Zaakceptowałam, nauczyłam się, że to najszybsze śniadanie świata i pokochałam zupę mleczną z mahua z całego serca.
Składniki: (na jedną porcję)
*szklanka mleka
*kilka kawałków mahua, tyle, żeby zostały przykryte mlekiem
*ewentualnie łyżeczka miodu albo cukru
Wykonanie:
Mahua wrzucić do mleka i zagotować. Albo wrzucić do mleka i zjeść na zimno. Albo ugotować mleko i dorzucić mahua. Wszystkie wersje są pyszne, ale różnią się konsystencją. Jeśli mahua jest słodkie, nie trzeba już nic dodawać. Jeśli jest słone, też nie trzeba, ale mamy łakomczuchów często dodają trochę miodu albo cukru.
Zapamiętałam, że to śniadanie dzieciństwa ZB i któregoś dnia, kiedy wstałam odeń wcześniej (a nie zdarza się to często!), przygotowałam dla nas właśnie takie śniadanie. ZB zjadł i podziękował, ale daleko mu było do entuzjazmu. Pytam, czy mu w ogóle smakuje. Tak, smakuje. To o co chodzi?
Bo wiesz... To jest takie śniadanie na odwal się. Jak byłem mały, najbardziej lubiłem jak Mama robiła dla nas misieny: mięsko, kluski, zupa, przyprawy, cebulka, czosnek - masa smaków w jednej misce. Czasami Mamie się jednak nie chciało gotować misienów, zwłaszcza, że trzeba je było gotować po kolei, bo gotowane hurtem nie smakują tak dobrze. A czasami po prostu nie miała czasu. No i właśnie wtedy robiła dla nas zupę mleczną: wlewasz mleko, dodajesz mahua, zagotowujesz i po kłopocie. To nigdy nie było dla mnie prawdziwe śniadanie, prawdziwe są tylko misieny albo makarony.
Ech. Chłopowi nigdy nie dogodzisz...
*ale o tym opowiem następnym razem :)
Dziwność tę odziedziczył jego syn, który, gdy kiedyś narzekałam, że ciągle te misieny na śniadanie, przyrządził dla mnie... zupę mleczną i podał ją do łóżka. Na tacy. Wprawdzie bez miłosnego liściku i kwiatka w wazoniku, ale niech mu już będzie.
Zupa składała się z mleka i mahua, tradycyjnej pszennej przekąski, która wszakże przez normalnych Chińczyków nie jest wsadzana do mleka, bo przecież Chińczycy mleka nie piją. Zaczęłam wtranżalać, aż mi się uszy trzęsły i pytam, gdzie przeczytał, że na Zachodzie się jada zupy mleczne. Co ja się go nachwaliłam, że taki wrażliwy i że wie, jak sprawić żonie przyjemność!
Spojrzał na mnie dziwnie i mówi, że to żadne zachodnie danie, że to jego śniadanie z dzieciństwa. Że dawniej w Kunmingu w każdej cukierni można było nabyć niunaimahua 牛奶麻花 czyli właśnie zupę mleczną z mahua. Oczywiście takich cukierni już nie ma, więc parsknęłam śmiechem i pozwoliłam sobie nie uwierzyć. ZB zbyt często mnie nabiera, żeby tak wierzyć każdemu jego słowu.
Kiedy pojawiają się tego typu wątpliwości, zawsze pytam świekrów. O dziwo - potwierdzili. Ależ oczywiście, że się u nas jadało zupy mleczne! Nie tylko z mahua zresztą*! Można było je kupić na mieście, właściwie w każdej cukierni (a niech Cię, ZB, powiedziałeś prawdę, chyba niechcący!). Robiło się takie również w domu, bo przecież codziennie było kupowane mleko...
Zaakceptowałam, nauczyłam się, że to najszybsze śniadanie świata i pokochałam zupę mleczną z mahua z całego serca.
Składniki: (na jedną porcję)
*szklanka mleka
*kilka kawałków mahua, tyle, żeby zostały przykryte mlekiem
*ewentualnie łyżeczka miodu albo cukru
Wykonanie:
Mahua wrzucić do mleka i zagotować. Albo wrzucić do mleka i zjeść na zimno. Albo ugotować mleko i dorzucić mahua. Wszystkie wersje są pyszne, ale różnią się konsystencją. Jeśli mahua jest słodkie, nie trzeba już nic dodawać. Jeśli jest słone, też nie trzeba, ale mamy łakomczuchów często dodają trochę miodu albo cukru.
Zapamiętałam, że to śniadanie dzieciństwa ZB i któregoś dnia, kiedy wstałam odeń wcześniej (a nie zdarza się to często!), przygotowałam dla nas właśnie takie śniadanie. ZB zjadł i podziękował, ale daleko mu było do entuzjazmu. Pytam, czy mu w ogóle smakuje. Tak, smakuje. To o co chodzi?
Bo wiesz... To jest takie śniadanie na odwal się. Jak byłem mały, najbardziej lubiłem jak Mama robiła dla nas misieny: mięsko, kluski, zupa, przyprawy, cebulka, czosnek - masa smaków w jednej misce. Czasami Mamie się jednak nie chciało gotować misienów, zwłaszcza, że trzeba je było gotować po kolei, bo gotowane hurtem nie smakują tak dobrze. A czasami po prostu nie miała czasu. No i właśnie wtedy robiła dla nas zupę mleczną: wlewasz mleko, dodajesz mahua, zagotowujesz i po kłopocie. To nigdy nie było dla mnie prawdziwe śniadanie, prawdziwe są tylko misieny albo makarony.
Ech. Chłopowi nigdy nie dogodzisz...
*ale o tym opowiem następnym razem :)
2015-03-13
Sakura!
Nie ma prawdziwej wiosny w Kunmingu, jeśli nie pójdzie się do kunmińskiego... ZOO. Mieszczące się na górze Yuantong (tak, tej od świątyni), okropne ZOO ma tylko trzy zalety: pawi ogród, kwitnące wiśnie i jabłonie oraz kilka ciekawych budynków. O budynkach jeszcze kiedyś napiszę, a tymczasem fotorelacja z przedwczorajszego spaceru.
Za każdym razem tak samo rozbraja mnie, jak szare wydają się "wiecznie zielone" iglaki na tle świeżych liści i kwiatów wiśni. Za każdym razem przystaję w zachwyceniu, patrząc na grę słońca, wiatru i tych delikatnych płatków. Mogłabym przychodzić tu codziennie, zwłaszcza w porze kwitnienia wiśni...
Zawsze tu przychodzimy. Tym razem jednak radowały nas nie tylko kwiaty. Z parkowych alejek patrzyliśmy bowiem... na własny balkon.
Tak, mieszkamy w najpiękniejszym miejscu w Kunmingu!
Za każdym razem tak samo rozbraja mnie, jak szare wydają się "wiecznie zielone" iglaki na tle świeżych liści i kwiatów wiśni. Za każdym razem przystaję w zachwyceniu, patrząc na grę słońca, wiatru i tych delikatnych płatków. Mogłabym przychodzić tu codziennie, zwłaszcza w porze kwitnienia wiśni...
Zawsze tu przychodzimy. Tym razem jednak radowały nas nie tylko kwiaty. Z parkowych alejek patrzyliśmy bowiem... na własny balkon.
Tak, mieszkamy w najpiękniejszym miejscu w Kunmingu!
2015-03-12
Faluda - przedstawienie
Ponieważ Kunming jest już dość upalny - około 25 stopni w cieniu, a jest słońce ;) - na nasz stół wróciła faluda. Ten cudny deser robię za każdym razem inaczej. Jest jak bigos - można dorzucić wszystko, a jeśli jakiegoś składnika brakuje, to trudno. I tak będzie pyszne :) Ostatnia wersja powstała dlatego, że została mi resztka ugotowanej już łzawnicy ogrodowej i wyskrobane z dna puszki resztki mleka kokosowego. Przygotowałam więc perełki z tapioki, kuleczki z sago i nasionka tajskiej bazylii do społu z sezamem, pokrojonym nerkowcem, rodzynkami, wiórkami kokosowymi i dwoma herbatnikami, dodałam mleka i różanego syropu - i danie z resztek gotowe. Uwielbiam wykorzystywać w ten sposób resztki. Uwielbiam też smak faludy, a ZB też lubi.
Tak więc po wczesnej kolacji podałam schłodzoną faludę w szklankach - żeby było widać zawartość. Akurat tak się udało, że deseru starczyło dokładnie na dwie szklanki - a przecież zazwyczaj jest go milion razy za dużo. W pełni usatysfakcjonowana grzebię w szklance łyżeczką, wybierając perełki i nawet nie patrzę na ZB, który wtrząchnął całość w okamgnieniu. Dopiero jego głos wyrywa mnie ze słodkiej kontemplacji.
"Muszę z Tobą poważnie porozmawiać" - mówi, a mnie serce przestaje bić na chwilę. A więc jednak! Znudził się! Chce mnie porzucić! Albo stłuc! Jego grobowa mina zupełnie nie pasuje do pyszności, które trzymam w ręku. Głośno przełykam ślinę i odstawiam szklankę. Patrzę nań z trwogą.
"To nawet nie jest nieodpowiedzialne. To jest złe, bardzo bardzo złe. Albo nie rób tego wcale, albo... zrób więcej tej cholernej faludy, bo jedna szklanka na łebka to po prostu żenada!"...
Odstawił szklankę z hukiem na stół, zrobił grymas, jakbym kopnęła bezbronnego szczeniaczka, cmoknął zdegustowany i poszedł.
Kurtyna.
Tak więc po wczesnej kolacji podałam schłodzoną faludę w szklankach - żeby było widać zawartość. Akurat tak się udało, że deseru starczyło dokładnie na dwie szklanki - a przecież zazwyczaj jest go milion razy za dużo. W pełni usatysfakcjonowana grzebię w szklance łyżeczką, wybierając perełki i nawet nie patrzę na ZB, który wtrząchnął całość w okamgnieniu. Dopiero jego głos wyrywa mnie ze słodkiej kontemplacji.
"Muszę z Tobą poważnie porozmawiać" - mówi, a mnie serce przestaje bić na chwilę. A więc jednak! Znudził się! Chce mnie porzucić! Albo stłuc! Jego grobowa mina zupełnie nie pasuje do pyszności, które trzymam w ręku. Głośno przełykam ślinę i odstawiam szklankę. Patrzę nań z trwogą.
"To nawet nie jest nieodpowiedzialne. To jest złe, bardzo bardzo złe. Albo nie rób tego wcale, albo... zrób więcej tej cholernej faludy, bo jedna szklanka na łebka to po prostu żenada!"...
Odstawił szklankę z hukiem na stół, zrobił grymas, jakbym kopnęła bezbronnego szczeniaczka, cmoknął zdegustowany i poszedł.
Kurtyna.
2015-03-11
往前飛 Lecieć naprzód
我只想要往前飛
Ja tylko chcę lecieć naprzód
能飛多遠也無所謂
jak daleko - to bez znaczenia
我討厭在這裡徘徊
Nienawidzę zawieszenia
我厭倦我流眼淚
Męczą mnie własne łzy
只管閉上眼睛往前追
Chcę tylko popędzić w przód z zamkniętymi oczyma
若錯過太多就有所謂
Zaboli jeśli za dużo przegapię
我害怕了後悔
Boję się, że będę żałować
那種遺憾的滋味
Smaku tego gorzkiego żalu.
放開那些事與願違
Dam spokój sprawom, które są mi na przekór
放開那些是是非非
Dam spokój tym wszystkim kłótniom
轉過身
Zanim się obejrzę
已走遠
Będę już daleko
請留住我的美
A Ty pamiętaj tylko o moim pięknie
忘掉那些曾經依偎
Zapomnę o przytulankach
忘掉那些溫柔相隨
Zapomnę o tych delikatnych wzajemnych ustępstwach
回過頭
Gdy odwrócę głowę
已終結
Będzie już koniec
只能給自己一個
Będę tylko mogła pocieszyć siebie
你曾給的安慰
Jak dawniej robiłeś to Ty.
Tym razem na tapecie piosenka mojej ulubionej Penny Tai. Znów banalny dość tekst przyłapał mnie na niewiedzy, czym się różnią dwa typy żalu: 後悔 houhui oraz 遺憾 yihan. Na angielski oba tłumaczy się "regret/remorse", ale tak naprawdę te dwa żale są różne. Houhui to "mądry Polak po szkodzie" czyli żal podchodzący pod nienawiść do siebie, bo się zrobiło coś nie tak. Stąd powiedzenie: 事前要三思,免得将来后悔 (By uniknąć żalu w przyszłości, lepiej przed uczynieniem czegoś trzy razy się zastanowić). Mawia się też, że ktoś "je pigułkę żalu" 吃后悔药 czyli żałuje czegoś, gdy jest już za późno. Często pojawia się też takie "nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem" - 后悔莫及/后悔不迭. Za to yihan to bardziej takie "szkoda", na które tak czy owak nigdy nie mieliśmy wpływu. Na przykład mogę bardzo yihan, że goście wpadli tylko na godzinkę albo mogę bardzo yihan, że komuś się nie udało dostać na studia.
Dziewczyna z piosenki boi się, że będzie żałować, jeśli nie odejdzie i że do końca życia będzie ją dręczył gorzki żal - uczucie, na które nie będzie miała żadnego wpływu.
2015-03-10
Niech no tylko zakwitną jabłonie
Z okazji urodzin Najwierniejszej Czytelniczki - dużo kwiatów i miłości, a bonusowo wyżerająca nektar kwiatowy wiewiórka :)
Oczywiście w naszym cudownym "ogrodzie" czyli parku Uniwersytetu Yunnańskiego.
Oczywiście w naszym cudownym "ogrodzie" czyli parku Uniwersytetu Yunnańskiego.
2015-03-09
A better tomorrow 英雄本色
Uwielbiam hongkongijskie kino. Uwielbiam i już. Zwłaszcza to sprzed trzydziestu lat, kiedy ONI WSZYSCY byli jeszcze tacy piękni i młodzi. Znoszę w spokoju ducha naiwne historyjki i efekty (nie)specjalne, by śmiać się z całego serca ze zwariowanego poczucia humoru i by z rosnącym zdumieniem obserwować wspaniałe aktorstwo.
Ostatnio zrobiliśmy sobie z ZB maraton trzech części Byle do jutra. O części trzeciej mogę powiedzieć tylko, że bodaj jedyny punkt warty oglądania to śliczna buźka Tony'ego Leunga 梁家辉.
Pierwsza część natomiast jest świetna, a najjaśniejszą gwiazdą jest wcale nie Chow Yun-fat czy nawet Leslie Cheung, a grający wspaniale Ti Lung. Mimika tego gościa powaliła mnie na kolana i długo trzymała w tej niewygodnej pozycji. Druga część jak to sequel - nie trzyma aż tak w napięciu - chociaż były przebłyski.
Chcecie się wzruszyć i pośmiać? Polecam serdecznie. Tylko ci wrażliwi na duże ilości posoki powinni oglądać poza porami posiłków.
I jeszcze taka mała dygresja: czy Wam też się wydaje, że faceci, którzy zamiast towarzyszyć żonie przy okazji porodu, rzucają się samobójczo do pistoletowego pojedynku, są raczej egoistycznymi tchórzami niż bohaterami?...
Ostatnio zrobiliśmy sobie z ZB maraton trzech części Byle do jutra. O części trzeciej mogę powiedzieć tylko, że bodaj jedyny punkt warty oglądania to śliczna buźka Tony'ego Leunga 梁家辉.
Pierwsza część natomiast jest świetna, a najjaśniejszą gwiazdą jest wcale nie Chow Yun-fat czy nawet Leslie Cheung, a grający wspaniale Ti Lung. Mimika tego gościa powaliła mnie na kolana i długo trzymała w tej niewygodnej pozycji. Druga część jak to sequel - nie trzyma aż tak w napięciu - chociaż były przebłyski.
Chcecie się wzruszyć i pośmiać? Polecam serdecznie. Tylko ci wrażliwi na duże ilości posoki powinni oglądać poza porami posiłków.
I jeszcze taka mała dygresja: czy Wam też się wydaje, że faceci, którzy zamiast towarzyszyć żonie przy okazji porodu, rzucają się samobójczo do pistoletowego pojedynku, są raczej egoistycznymi tchórzami niż bohaterami?...
2015-03-08
Miłość samuraja
Czytam i umieram ze śmiechu. Muszę często przerywać, dlatego lektura tej 140-stronicowej książczyny trwa tak długo. Sieroszewski ma niewątpliwy talent, trzyma czytelnika w napięciu i choć polszczyzna trąci myszką, jest "czytalny". A jednak z powiastki romantyczno-przygodowej zrobiła się komedia. Właśnie trafiłam na bambuśnik: "Gompaci wszedł do maluchnej sionki z plecionych prętów bambuśnika". Wiem, że autor miał na myśli bambus, ale wizja sionki z bambuśnika, czyli z ptaszka, który wygląda tak:
bardzo mnie rozbawiła.
*
"Zginęła zgonem okrutnym lub została sprzedana do Chin czy Korei na życie straszniejsze od śmierci".
Sprzeciwiam się całym jestestwem idei, że życie w Chinach jest straszniejsze od śmierci :)
*
"litery chińskie". Grrrr.
*
"tłum ludzki i jego mieszkania zasłaniały świat. Szum głosów i stukot sandałów pokrywał nawet plusk oceanu, bijącego o niedalekie brzegi."
Nie byłam jeszcze w Japonii; najtłumniejsze doświadczenie mojego życia to Chiny w dzień targowy/chiński dworzec kolejowy tuż przed Świętem Wiosny. Już te doświadczenia wywołują we mnie dreszcze. A przecież Japonia jest zaludniona jeszcze gęściej...
*
"Gęstniejąca purpura wieczoru powlokła śliczne szczegóły dzielnicy jednostajną czerwienią, podobną do dzierganego nocnego kimona kryjącego ciało miłośnicy gotującej się do nocy rozkoszy" - muszę popracować nad swoimi porównaniami...
*
Och, to mylenie gejszy z dziwką i wiara, że można zostać gejszą w pół roku, startując od zera! :D
*
"Dlaczego jednak ptaki i cykady mogą śpiewać, ile pragną, a my nie możemy kochać się bez przeszkód?" - to zdanie jest najpełniejszym podsumowaniem pełnych 140 stronic burzliwego samurajskiego romansu :D I choć to bzdurka, pełna niedokładności, zdań wielokrotnie złożonych i iście barokowych porównań, miło się ją czytało. Ech, taka właśnie lektura - na jeden raz, absolutnie nie z tych, do których się wraca, a przecież wzruszająca. I o ile lepiej napisana od tych wszystkich "Białych gejsz" i innych takich... Serdecznie Wam polecam na łzawo-śmieszny wieczór wypełniony westchnieniami i lodami czekoladowymi "Miłość samuraja" Wacława Sieroszewskiego.
bardzo mnie rozbawiła.
*
"Zginęła zgonem okrutnym lub została sprzedana do Chin czy Korei na życie straszniejsze od śmierci".
Sprzeciwiam się całym jestestwem idei, że życie w Chinach jest straszniejsze od śmierci :)
*
"litery chińskie". Grrrr.
*
"tłum ludzki i jego mieszkania zasłaniały świat. Szum głosów i stukot sandałów pokrywał nawet plusk oceanu, bijącego o niedalekie brzegi."
Nie byłam jeszcze w Japonii; najtłumniejsze doświadczenie mojego życia to Chiny w dzień targowy/chiński dworzec kolejowy tuż przed Świętem Wiosny. Już te doświadczenia wywołują we mnie dreszcze. A przecież Japonia jest zaludniona jeszcze gęściej...
*
"Gęstniejąca purpura wieczoru powlokła śliczne szczegóły dzielnicy jednostajną czerwienią, podobną do dzierganego nocnego kimona kryjącego ciało miłośnicy gotującej się do nocy rozkoszy" - muszę popracować nad swoimi porównaniami...
*
Och, to mylenie gejszy z dziwką i wiara, że można zostać gejszą w pół roku, startując od zera! :D
*
"Dlaczego jednak ptaki i cykady mogą śpiewać, ile pragną, a my nie możemy kochać się bez przeszkód?" - to zdanie jest najpełniejszym podsumowaniem pełnych 140 stronic burzliwego samurajskiego romansu :D I choć to bzdurka, pełna niedokładności, zdań wielokrotnie złożonych i iście barokowych porównań, miło się ją czytało. Ech, taka właśnie lektura - na jeden raz, absolutnie nie z tych, do których się wraca, a przecież wzruszająca. I o ile lepiej napisana od tych wszystkich "Białych gejsz" i innych takich... Serdecznie Wam polecam na łzawo-śmieszny wieczór wypełniony westchnieniami i lodami czekoladowymi "Miłość samuraja" Wacława Sieroszewskiego.
2015-03-07
Czarna Duża Głowa 黑大头
Do końca życia nie zapomnę miny przyjaciółki, kiedy na pytanie: "co to jest?" odpowiedziałam "czarna duża głowa". Interlokutorka prawie podskoczyła z przerażenia, a ja stwierdziłam, że może jednak powinnam użyć nazwy naukowej, a nie lokalnej. Gorczyca czarna brzmi lepiej niż jakaś głowa, prawda?
Choć samo warzywo pochodzi ponoć z południowej Europy, furorę zrobiło w Kunmingu, stając się z czasem jednym z ukochanych warzyw. Żeby wzbogacić smak gorczycy, kisi się ją tutaj bowiem... w płatkach róż. Otrzymany słodko-ostro-słony smak mógłby być wizytówką Kunmingu. Po takim ukiszeniu można czarną gorczycę spożywać na surowo, w sałatce, smażoną i tak dalej. Dziś specjalnie dla Was przepis na sałatkę gorczyczną:
Składniki:
*gorczyca czarna
*(ewentualnie) papryka pokrojona w paseczki
*ocet ryżowy albo jabłkowy
*olej sezamowy
*dwa-trzy ząbki czosnku
*sezam do posypania
Wykonanie:
1)Gorczycę porządnie wymoczyć - inaczej będzie okropnie słona - i pokroić w cieniutkie paseczki. Jeśli mamy paprykę - dodajemy ją na tym etapie :)
2)Zrobić sos do sałatki: rozgnieść czosnek i wymieszać z octem i olejem.
3)Porządnie wymieszać warzywa z sosem.
4)Posypać sezamem.
Choć samo warzywo pochodzi ponoć z południowej Europy, furorę zrobiło w Kunmingu, stając się z czasem jednym z ukochanych warzyw. Żeby wzbogacić smak gorczycy, kisi się ją tutaj bowiem... w płatkach róż. Otrzymany słodko-ostro-słony smak mógłby być wizytówką Kunmingu. Po takim ukiszeniu można czarną gorczycę spożywać na surowo, w sałatce, smażoną i tak dalej. Dziś specjalnie dla Was przepis na sałatkę gorczyczną:
Składniki:
*gorczyca czarna
*(ewentualnie) papryka pokrojona w paseczki
*ocet ryżowy albo jabłkowy
*olej sezamowy
*dwa-trzy ząbki czosnku
*sezam do posypania
Wykonanie:
1)Gorczycę porządnie wymoczyć - inaczej będzie okropnie słona - i pokroić w cieniutkie paseczki. Jeśli mamy paprykę - dodajemy ją na tym etapie :)
2)Zrobić sos do sałatki: rozgnieść czosnek i wymieszać z octem i olejem.
3)Porządnie wymieszać warzywa z sosem.
4)Posypać sezamem.
2015-03-06
parweniusz
Od pierwszej chwili był niezadowolony. Tak, wie, że stolik był zarezerwowany na dwanaście osób - sam go rezerwował. Wie, że święta są okazją dla dużych rodzinnych spotkań, ale rodzina jego żony była doprawdy niemożliwa! A ona też! Zawsze zaprasza tych swoich głupkowatych rodziców i niedorobionego brata. Pewnie, że on nigdy nie płaci - w życiu by go nie było na to stać z tej nędznej, kilkutysięcznej pensyjki. "Pokażę wszystkim, jaką mam klasę - myślał, zapraszając do drogiej knajpy - przecież nie będą wiedzieć, że jak się rezerwuje przez internet, to się ma dwudziestoprocentową zniżkę".
Powiódł znudzonym spojrzeniem po tych drażniących go twarzach i wrócił do komórki. "Dobrze, że w tej knajpie jest wifi, nie muszę przynajmniej z nimi rozmawiać" - zapalił papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Teściowa zakaszlała. "Na pewno robi mi to na złość. A co! Zakazu nie ma, a przecież to ja płacę za kolację! Jak jej się nie podoba, to może sobie pójść do domu. Ale nie, tego to ona nigdy nie zrobi, przecież się może nażreć za darmo..." - zaczął przeglądać menu. Lubił owoce morza i dania solidnie przyprawione, zamówił takich pełen stolik i uśmiechnął się złośliwie - "szwagierka znowu wypije litr wody, bo nieprzyzwyczajona do yunnańskiej kuchni. Niech się uczy, jak się u nas jada!". Dopiero w połowie kolacji odkrył, że i jego właśni rodzice nie biorą do ust nic ostrego. No tak, zapomniał, że starsze osoby nie bardzo mogą. Ale dlaczego nie powiedzieli?! Nie skojarzył, że złożył zamówienie, nikogo nie pytając o zdanie. Tymczasem jego żona znów zaczęła strofować syna, żeby się nie bawił komórką przy stole. "Daj spokój chłopakowi, nudzi się, to niech się bawi" - jakoś go niemile ubodło to, że własna żona przy swych rodzicach zwraca na to uwagę; przecież on też nie rozstaje się z komórką. Nie może! Przecież praca, wiadomości, zresztą - o czym miałby niby rozmawiać z tymi nędzarzami? Zapalił kolejnego papierosa. Teściowa wyszła, razem ze szwagierką zresztą. "Przewrażliwione jak jakieś księżniczki! Jak takie delikatne, to niech sobie idą gdzieś, gdzie nie ma dymu, idiotki"...
***
Po całej rodzinie gruchnęła ta wiadomość jak seria z karabinu maszynowego: jego szwagier, ubogi nieudacznik, kupił mieszkanie w centrum! Trochę go to gryzło, bo on sam, prawnik, mieszka tuż przy obwodnicy, sporo od centrum, właściwie przy wylocie z miasta, a tu taka łachudra niewydarzona kupuje mieszkanie w centrum! I to bez kredytu, od razu zapłacili, a przecież ta jego żona to też biedota taka. Skąd oni na to mieli?
Wątpliwości się rozwiały, gdy zobaczył mieszkanie. He! W starym budownictwie, przecież to trzydziestoletnie ruiny! I klitka w dodatku! Nic dziwnego, że go było stać. A te pokoje, beznadziejne. I meble, pożal się Boże, co za zbieranina! Szwagrowi się oczy świecą, myślałby kto, że to pałac cesarski, a nie rudera. "A wiesz, że na Taobao* można kupić meble robione na wymiar? Mielibyście tutaj jak znalazł! Za zaledwie paręnaście tysięcy moglibyście mieć tutaj drewniane, ładne meble!" - puścił pierwszą szpilę. Wiedział, że paręnaście tysięcy to dla szwagra paromiesięczne zarobki. "I remontu żeście nie zrobili, dlaczego?" - tak, widział odmalowane ściany, ale nie chciał przepuścić okazji zagrania szwagrowi na nosie. - "Myśmy niedawno rozbudowali kuchnię, wyburzyli ściany i całą przeszklili, jak pięknie i jasno tam jest teraz! Wy byście też mogli zburzyć ścianę między salonem a sypialnią, przecież jest Was tylko dwójka!" - zobaczył blednącą twarz szwagierki i uśmiechnął się złośliwie; wiedział, że od roku starają się o dziecko. "Nie mieliście pieniędzy, to trzeba było powiedzieć, pożyczyłbym Wam, to tylko jakieś parędziesiąt tysięcy yuanów, a moglibyście wygodnie mieszkać nawet w takiej małej dziupli. Ile to-to ma? Wygląda na jakieś trzydzieści metrów kwadratowych" - z premedytacją zaniżył wielkość; szwagier z żoną w ogóle nie reagowali na złośliwości i tylko patrzyli na siebie nawzajem porozumiewawczym spojrzeniem. Tak go to zdenerwowało, że zapalił. Szwagierka zaniosła się kaszlem i pobiegła otworzyć okno. Udał, że nie zrozumiał aluzji i zapytał z udawaną troską: "A to co, szwagierko, zaziębiłaś się? Powinnaś bardziej na siebie uważać, przecież jest zima!". Szwagier spojrzał na niego błagalnie, więc stwierdził, że już może iść do domu; nic tu po nim, skoro nikt z nim nawet nie podejmuje dyskusji. Ech, jakiż zły los skazał jego, Kantończyka z dziada pradziada, na pokrewieństwo z tymi żałosnymi barbarzyńcami z Południowego Zachodu i w dodatku z biedakami? Rodzice go przecież ostrzegali; a on, głupi, sądził, że to dla niego awans społeczny, bo syn handlarzy, pierwsza wykształcona osoba w rodzinie, pojął za żonę inżynierską córkę, ze starej, dobrej rodziny. Skąd miał wiedzieć, że i żona, i rodzina, to będą takie tłuki bez perspektyw, które w ogóle sobie do serca nie biorą pieniędzy i pozycji społecznej? A przecież każdy wie, że to najważniejsze! Dobrze, że udało mu się wychować syna na swój obraz i podobieństwo; gdyby się, nie daj Boże, wrodził w matkę... Ale nie, on drwi sobie z tej idiotki, całkiem słusznie. Będą jeszcze z niego ludzie.
*chińskie allegro.
Powiódł znudzonym spojrzeniem po tych drażniących go twarzach i wrócił do komórki. "Dobrze, że w tej knajpie jest wifi, nie muszę przynajmniej z nimi rozmawiać" - zapalił papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Teściowa zakaszlała. "Na pewno robi mi to na złość. A co! Zakazu nie ma, a przecież to ja płacę za kolację! Jak jej się nie podoba, to może sobie pójść do domu. Ale nie, tego to ona nigdy nie zrobi, przecież się może nażreć za darmo..." - zaczął przeglądać menu. Lubił owoce morza i dania solidnie przyprawione, zamówił takich pełen stolik i uśmiechnął się złośliwie - "szwagierka znowu wypije litr wody, bo nieprzyzwyczajona do yunnańskiej kuchni. Niech się uczy, jak się u nas jada!". Dopiero w połowie kolacji odkrył, że i jego właśni rodzice nie biorą do ust nic ostrego. No tak, zapomniał, że starsze osoby nie bardzo mogą. Ale dlaczego nie powiedzieli?! Nie skojarzył, że złożył zamówienie, nikogo nie pytając o zdanie. Tymczasem jego żona znów zaczęła strofować syna, żeby się nie bawił komórką przy stole. "Daj spokój chłopakowi, nudzi się, to niech się bawi" - jakoś go niemile ubodło to, że własna żona przy swych rodzicach zwraca na to uwagę; przecież on też nie rozstaje się z komórką. Nie może! Przecież praca, wiadomości, zresztą - o czym miałby niby rozmawiać z tymi nędzarzami? Zapalił kolejnego papierosa. Teściowa wyszła, razem ze szwagierką zresztą. "Przewrażliwione jak jakieś księżniczki! Jak takie delikatne, to niech sobie idą gdzieś, gdzie nie ma dymu, idiotki"...
***
Po całej rodzinie gruchnęła ta wiadomość jak seria z karabinu maszynowego: jego szwagier, ubogi nieudacznik, kupił mieszkanie w centrum! Trochę go to gryzło, bo on sam, prawnik, mieszka tuż przy obwodnicy, sporo od centrum, właściwie przy wylocie z miasta, a tu taka łachudra niewydarzona kupuje mieszkanie w centrum! I to bez kredytu, od razu zapłacili, a przecież ta jego żona to też biedota taka. Skąd oni na to mieli?
Wątpliwości się rozwiały, gdy zobaczył mieszkanie. He! W starym budownictwie, przecież to trzydziestoletnie ruiny! I klitka w dodatku! Nic dziwnego, że go było stać. A te pokoje, beznadziejne. I meble, pożal się Boże, co za zbieranina! Szwagrowi się oczy świecą, myślałby kto, że to pałac cesarski, a nie rudera. "A wiesz, że na Taobao* można kupić meble robione na wymiar? Mielibyście tutaj jak znalazł! Za zaledwie paręnaście tysięcy moglibyście mieć tutaj drewniane, ładne meble!" - puścił pierwszą szpilę. Wiedział, że paręnaście tysięcy to dla szwagra paromiesięczne zarobki. "I remontu żeście nie zrobili, dlaczego?" - tak, widział odmalowane ściany, ale nie chciał przepuścić okazji zagrania szwagrowi na nosie. - "Myśmy niedawno rozbudowali kuchnię, wyburzyli ściany i całą przeszklili, jak pięknie i jasno tam jest teraz! Wy byście też mogli zburzyć ścianę między salonem a sypialnią, przecież jest Was tylko dwójka!" - zobaczył blednącą twarz szwagierki i uśmiechnął się złośliwie; wiedział, że od roku starają się o dziecko. "Nie mieliście pieniędzy, to trzeba było powiedzieć, pożyczyłbym Wam, to tylko jakieś parędziesiąt tysięcy yuanów, a moglibyście wygodnie mieszkać nawet w takiej małej dziupli. Ile to-to ma? Wygląda na jakieś trzydzieści metrów kwadratowych" - z premedytacją zaniżył wielkość; szwagier z żoną w ogóle nie reagowali na złośliwości i tylko patrzyli na siebie nawzajem porozumiewawczym spojrzeniem. Tak go to zdenerwowało, że zapalił. Szwagierka zaniosła się kaszlem i pobiegła otworzyć okno. Udał, że nie zrozumiał aluzji i zapytał z udawaną troską: "A to co, szwagierko, zaziębiłaś się? Powinnaś bardziej na siebie uważać, przecież jest zima!". Szwagier spojrzał na niego błagalnie, więc stwierdził, że już może iść do domu; nic tu po nim, skoro nikt z nim nawet nie podejmuje dyskusji. Ech, jakiż zły los skazał jego, Kantończyka z dziada pradziada, na pokrewieństwo z tymi żałosnymi barbarzyńcami z Południowego Zachodu i w dodatku z biedakami? Rodzice go przecież ostrzegali; a on, głupi, sądził, że to dla niego awans społeczny, bo syn handlarzy, pierwsza wykształcona osoba w rodzinie, pojął za żonę inżynierską córkę, ze starej, dobrej rodziny. Skąd miał wiedzieć, że i żona, i rodzina, to będą takie tłuki bez perspektyw, które w ogóle sobie do serca nie biorą pieniędzy i pozycji społecznej? A przecież każdy wie, że to najważniejsze! Dobrze, że udało mu się wychować syna na swój obraz i podobieństwo; gdyby się, nie daj Boże, wrodził w matkę... Ale nie, on drwi sobie z tej idiotki, całkiem słusznie. Będą jeszcze z niego ludzie.
*chińskie allegro.
2015-03-05
Święto Latarni w Kunmingu 昆明元宵节
Dziś Święto Latarni. Z tego powodu będziemy oczywiście jeść tangyuany, czyli "knedle" z mączki z kleistego ryżu ze słodkim nadzieniem. Bywają również takie bez nadzienia, ale nadzieniowe są pyszniejsze milion razy :) Zazwyczaj podaje się je w słodkiej zupie; u nas najczęściej jest to po prostu woda po gotowaniu tangyuanów osłodzona brązowym cukrem albo "zupa" ze sfermentowanego ryżu zwana u nas "słodką wódką" (pachnie trochę jak "winko" drożdżowe).
Dziś jednak ZB podał mi je w jeszcze smaczniejszej wersji: usmażone w głębokim oleju, złociste i chrupiące.
To jednak, co powinno Was najbardziej zaskoczyć, to to, że właśnie przygotowuję tradycyjną kunmińską świętolatarnianą kolację i nie są to tangyuany, ani gotowane, ani smażone. Są to... pierogi.
W całych Chinach pierogi jada się w wigilię chińskiego Nowego Roku, lepi się je wspólnie, takie to symboliczne i w ogóle. Tak, tak. W Kunmingu na noworocznym stole może zabraknąć pierogów, ale w Święto Latarni - nigdy. Może dlatego, że ostatni dzień obchodów noworocznych był jednocześnie ostatnim dniem laby i ostatnią okazją do zrobienia czegokolwiek wspólnie, całą rodziną? Może dlatego, że wielka kolacja wigilijna obejmowała chuiguo, więc na pierogi już żywcem miejsca nie było? A może po prostu dlatego, że pierogi - tak ważne dla Chińczyków północnych - na Południu mogły spokojnie zaczekać do ostatniego dnia obchodów i nikt za nimi specjalnie nie tęsknił?
Nie wiem. Ale wiem, że kupiłam pół kilo "skórek" pierogowych, kilo mielonego i naręcza zieleniny. Będzie pysznie!
PS. Zaczęłam współpracę z portalem Blogerzy Ze Świata. Dzisiejszy wpis, w trochę zmodyfikowanej wersji, znalazł się i tam.
Dziś jednak ZB podał mi je w jeszcze smaczniejszej wersji: usmażone w głębokim oleju, złociste i chrupiące.
To jednak, co powinno Was najbardziej zaskoczyć, to to, że właśnie przygotowuję tradycyjną kunmińską świętolatarnianą kolację i nie są to tangyuany, ani gotowane, ani smażone. Są to... pierogi.
W całych Chinach pierogi jada się w wigilię chińskiego Nowego Roku, lepi się je wspólnie, takie to symboliczne i w ogóle. Tak, tak. W Kunmingu na noworocznym stole może zabraknąć pierogów, ale w Święto Latarni - nigdy. Może dlatego, że ostatni dzień obchodów noworocznych był jednocześnie ostatnim dniem laby i ostatnią okazją do zrobienia czegokolwiek wspólnie, całą rodziną? Może dlatego, że wielka kolacja wigilijna obejmowała chuiguo, więc na pierogi już żywcem miejsca nie było? A może po prostu dlatego, że pierogi - tak ważne dla Chińczyków północnych - na Południu mogły spokojnie zaczekać do ostatniego dnia obchodów i nikt za nimi specjalnie nie tęsknił?
Nie wiem. Ale wiem, że kupiłam pół kilo "skórek" pierogowych, kilo mielonego i naręcza zieleniny. Będzie pysznie!
PS. Zaczęłam współpracę z portalem Blogerzy Ze Świata. Dzisiejszy wpis, w trochę zmodyfikowanej wersji, znalazł się i tam.
2015-03-04
Świadectwo miłości 愛情證書
Dziś rozważania językowe, których zarzewiem jest głupiutka w sumie (choć wpadająca w ucho) piosenka Stefanie Sun:
寂寞當然有一點
Pewnie, że jestem trochę samotna
你不在我身邊總是特別想念你的臉
Gdy Cię przy mnie nie ma, zawsze tęsknię za Twoją buzią
距離是一份考卷
Odległość to test
測量相愛的誓言最後會不會實現
sprawdzający, czy miłosne przysięgi mają szanse się spełnić.
我們為愛還在學
Wciąż uczymy się dla miłości
學溝通的語言 學著諒解 學著不流淚
Uczymy się wspólnego języka, wybaczenia, nietrwonienia łez.
等到我們學會飛
A gdy nauczymy się latać
飛越黑夜和考驗
i wzlecimy ponad czarną noc i testy,
日子就要從孤單裡畢業
wówczas zdamy maturę z samotności.
我們用多一點點的辛苦
Użyjmy więcej trudu
來交換多一點點的幸福
by zmienić go w więcej szczęścia
就算幸福還有一段路
nawet jeśli do szczęścia jeszcze trochę brakuje.
等我們學會忍耐和付出
Gdy opanujemy lekcję cierpliwości i dawania siebie
這愛情一定會有張證書
Na pewno zdobędziemy świadectwo miłości,
證明 從此 不孤獨
Dowodzące, że odtąd nie będziemy samotni.
W tekście pojawiły się trzy samotności: jimo 寂寞, gudan 孤單 i gudu 孤獨. Najprostsze słownikowe tłumaczenie na angielski jest jedno: lonely. Sprawa jednak nie jest taka prosta, każde z tych słów jest bowiem zazwyczaj używane w innych okolicznościach. W największym skrócie: jimo to samopoczucie. Na przykład: mąż mi wyjechał i czuję się jimo, nawet jeśli wokół mnie są setki innych ludzi. Co ciekawe, oba znaki, ji i mo, mogą być również tłumaczone jako cisza i pewnego typu niezmienność. Ciekawe, że cisza kojarzy się Chińczykom z samotnością (mocno pejoratywną!).
Następne dwa słowa zawierają cząstkę wspólną gu 孤, odpowiedzialną m.in. za sieroty (孤儿) czy samotne wyspy (孤岛; w znaczeniu i dosłownym, i przenośnym). Różnią się drugą częścią: 单 dan to pojedynczy (w przeciwieństwie do sparowanego czy też stadnego), a du to raczej "w pojedynkę" - 獨 du jest składnikiem samodzielności, bycia jedynym w swoim rodzaju itd. Stąd wywodzi się różna interpretacja tych dwóch słów: gudan jest osoba, która została opuszczona i dlatego jest sama, smutna, nie ma na kim polegać. Za to gudu może być ktoś, kto nie lubi towarzystwa i z własnej woli jest "samotnym wilkiem", sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Pojmujecie różnice między tymi trzema typami samotności? To dobrze. Teraz możecie je wyrzucić do kosza, bo 95% Chińczyków używa tych trzech słów wymiennie...
寂寞當然有一點
Pewnie, że jestem trochę samotna
你不在我身邊總是特別想念你的臉
Gdy Cię przy mnie nie ma, zawsze tęsknię za Twoją buzią
距離是一份考卷
Odległość to test
測量相愛的誓言最後會不會實現
sprawdzający, czy miłosne przysięgi mają szanse się spełnić.
我們為愛還在學
Wciąż uczymy się dla miłości
學溝通的語言 學著諒解 學著不流淚
Uczymy się wspólnego języka, wybaczenia, nietrwonienia łez.
等到我們學會飛
A gdy nauczymy się latać
飛越黑夜和考驗
i wzlecimy ponad czarną noc i testy,
日子就要從孤單裡畢業
wówczas zdamy maturę z samotności.
我們用多一點點的辛苦
Użyjmy więcej trudu
來交換多一點點的幸福
by zmienić go w więcej szczęścia
就算幸福還有一段路
nawet jeśli do szczęścia jeszcze trochę brakuje.
等我們學會忍耐和付出
Gdy opanujemy lekcję cierpliwości i dawania siebie
這愛情一定會有張證書
Na pewno zdobędziemy świadectwo miłości,
證明 從此 不孤獨
Dowodzące, że odtąd nie będziemy samotni.
W tekście pojawiły się trzy samotności: jimo 寂寞, gudan 孤單 i gudu 孤獨. Najprostsze słownikowe tłumaczenie na angielski jest jedno: lonely. Sprawa jednak nie jest taka prosta, każde z tych słów jest bowiem zazwyczaj używane w innych okolicznościach. W największym skrócie: jimo to samopoczucie. Na przykład: mąż mi wyjechał i czuję się jimo, nawet jeśli wokół mnie są setki innych ludzi. Co ciekawe, oba znaki, ji i mo, mogą być również tłumaczone jako cisza i pewnego typu niezmienność. Ciekawe, że cisza kojarzy się Chińczykom z samotnością (mocno pejoratywną!).
Następne dwa słowa zawierają cząstkę wspólną gu 孤, odpowiedzialną m.in. za sieroty (孤儿) czy samotne wyspy (孤岛; w znaczeniu i dosłownym, i przenośnym). Różnią się drugą częścią: 单 dan to pojedynczy (w przeciwieństwie do sparowanego czy też stadnego), a du to raczej "w pojedynkę" - 獨 du jest składnikiem samodzielności, bycia jedynym w swoim rodzaju itd. Stąd wywodzi się różna interpretacja tych dwóch słów: gudan jest osoba, która została opuszczona i dlatego jest sama, smutna, nie ma na kim polegać. Za to gudu może być ktoś, kto nie lubi towarzystwa i z własnej woli jest "samotnym wilkiem", sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Pojmujecie różnice między tymi trzema typami samotności? To dobrze. Teraz możecie je wyrzucić do kosza, bo 95% Chińczyków używa tych trzech słów wymiennie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)