Yiliang to miasteczko niedaleko Kunmingu (niecałe 60 kilometrów). Wspominałam o nim przy okazji wizyty w pobliskich jaskiniach Dziewięćwsi, a także przy okazji pieczonych tadorn, które zakwalifikowałam do tuzina najciekawszych potraw Yunnanu. Jednak Yiliang pochwalić się może nie tylko pysznym żarciem, ładnymi jaskiniami i wspaniałą pogodą. Dla tubylców w podstawowych skojarzeniach związanych z Yiliang mieścić się będą i dzieła sztuki - drewnianej (pięknie tu rzeźbią), bambusowej (śliczne plecionki), a także ceramicznej, której choć mały fragment Wam dziś pokażę.
W części powiatu Yiliang zwanej Końska Ulica (马街) znajduje się wioska Na Piecu (窑上). Już sama nazwa kojarzy nam się bezbłędnie z fachem, który tu kwitnie od wieków. Parędziesiąt lat temu wydawało się, że artyści wymrą, nie zostawiwszy następców (wszyscy znamy brak poszanowania komunistów dla rękodzieła i sztuki wysokiej); całe szczęście w nowym pokoleniu znaleźli się wielbiciele i kontynuatorzy - bracia Liu Minghong i Liu Mingfu, którzy zamiast zrobić z dawnych zakładów ceramicznych wielkie przedsiębiorstwa, śladami przodków tworzą ręcznie małe arcydzieła: wazony, talerze, donice, ceramiczne opakowania na herbatę, oprawy pędzli, maski, drobną biżuterię, a nawet popielniczki. Wszystko powstaje z tutejszej gliny - to właśnie ona zapewnia ceramice piękny kolor, wahający się między bielą a ecru; z daleka łatwo pomylić tę ceramikę z porcelaną, choć oczywiście przy pierwszym dotknięciu łatwo poznać różnicę. To głównie dzięki naszym braciom udało się w 2005 roku przeforsować umieszczenie ceramiki z Yiliang na liście niematerialnego dziedzictwa Kunmingu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yiliang 宜良. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yiliang 宜良. Pokaż wszystkie posty
2016-06-14
2014-09-12
Yunnańska Smocza Studnia 云南龙井茶
Moja ulubiona Herbaciana Ciocia, u której zawsze mogę liczyć na czarkę porządnej herbaty i która zawsze zaśmiewa się ze mnie do łez, zapytała mnie kiedyś, czy słyszałam o yunnańskiej Smoczej Studni. Smocza Studnia to herbata bardzo sławna, ale z Yunnanem nie mająca nic wspólnego - wytwarza się ją bowiem w Zhejiangu, czyli dokładnie po drugiej stronie Chin, więc HC zabiła mi niezłego ćwieka. Uśmiechnęła się do mnie serdecznie i wyciągnęła z ogromnego porcelanowego słoja garść herbaty, która wyglądała dokładnie tak, jak trzeba - jasnomętnozielone, płaskie listki o świeżym, orzeźwiającym aromacie.
Zdębiałam. Ja wiem, że istnieją yunnańskie Wiosny Malachitowego Ślimaka i inne tego typu podróbki, ale żeby podrabiać Smoczą Studnię? Zachowali przynajmniej tyle przyzwoitości, że nie zachowali nazwy, wymyślając nie mniej poetycką Powódź Klejnotów (宝洪), choć oczywiście tajemnicą poliszynela jest, że tak naprawdę to Powódź Klejnotów Smoczej Studni 宝洪龙井. Powiada się o niej, że pachnie na dziesięć li. Fakt - samym aromatem można się upić.
Produkuje się ją w gminie Yiliang niedaleko Kunmingu. Jest tam sobie góra, od której nazwę wzięła yunnańska Smocza Studnia - Góra Świątyni Powodzi Klejnotów (宝洪寺山). Wznosi się ona na 1800 metrów i to właśnie na jej zboczach, już w czasach dynastii Tang, pewien fujiański mnich zasadził tu herbaciane sadzonki. Dzięki wspaniałym warunkom klimatyczno-wszelkim innym, a przede wszystkim dzięki ponadtysiącletnim wysiłkom ludzi, opiekujących się herbacianymi krzewami, uzyskano wspaniałe, mięsiste, błyszczące szmaragdowo liście, z cudnymi baihao* na czele. Reklamuje się ją jak wszystkie herbaty: że ożywia ciało i umysł, odchudza, leczy raka, wewnętrzne gorąco i stany zapalne. E tam. Najważniejsze, jak pachnie i jak smakuje. A smakuje i pachnie wybornie. Powiadają, że "gdy się ją praży w domu, pachnie całe podwórze; gdy się ją praży na podwórzu, pachnie już na drodze; gdy jeden człowiek ją parzy, pachnie w całym domu". Tak! Wiem, bo kupiłam, choć jest okropicznie droga. Mało kupiłam, na spróbowanie. I żal mi, więc rzadko parzę. Ale jak już parzę - to cały dzień mam z głowy. Bo tę naszą Smoczą Studnię można zaparzać z piętnaście razy...
Nie zrażajcie się słomkowym kolorem naparu. Niby wygląda jak w zasadzie pozbawiona smaku woda. Z pierwszym niuchnięciem i pierwszym łykiem pewnie się jednak w tej "wodzie" zadurzycie na amen!
A na deser dwa wpisy z herbacianego blogu: o wiosce Smocza Studnia i herbacie, która z niej pochodzi, a także legenda związana z herbatą Smocza Studnia.
*Baihao 白毫 (białe włosy) to biały puszek, którym pokryte są od spodu najdelikatniejsze liście herbaty; w konsekwencji są tak nazywane te liście, które owym puszkiem są pokryte. Przy delikatnej obróbce puszek ten pozostaje na liściach i w wypadku herbat białych oraz bardzo dobrych herbat zielonych, jest doskonale widoczny również po zaparzeniu. W większości herbat zielonych pod wpływem ugniatania liści, puszek oddziela się od liścia; jeśli po zaparzeniu na powierzchni naparu unosi się warstewka włosków, trochę przypominająca kroplę białego oleju, znaczy to, że owa herbata została zrobiona z bardzo delikatnych, pokrytych takim puszkiem liści. Niestety, baihao często rozsypuje się w podróży bądź pod wpływem upływu czasu. W bardziej "pracochłonnych" herbatach, gdzie proces przetwarzania liścia jest bardziej skomplikowany, baihao w zasadzie się nie spotyka.
Zdębiałam. Ja wiem, że istnieją yunnańskie Wiosny Malachitowego Ślimaka i inne tego typu podróbki, ale żeby podrabiać Smoczą Studnię? Zachowali przynajmniej tyle przyzwoitości, że nie zachowali nazwy, wymyślając nie mniej poetycką Powódź Klejnotów (宝洪), choć oczywiście tajemnicą poliszynela jest, że tak naprawdę to Powódź Klejnotów Smoczej Studni 宝洪龙井. Powiada się o niej, że pachnie na dziesięć li. Fakt - samym aromatem można się upić.
Produkuje się ją w gminie Yiliang niedaleko Kunmingu. Jest tam sobie góra, od której nazwę wzięła yunnańska Smocza Studnia - Góra Świątyni Powodzi Klejnotów (宝洪寺山). Wznosi się ona na 1800 metrów i to właśnie na jej zboczach, już w czasach dynastii Tang, pewien fujiański mnich zasadził tu herbaciane sadzonki. Dzięki wspaniałym warunkom klimatyczno-wszelkim innym, a przede wszystkim dzięki ponadtysiącletnim wysiłkom ludzi, opiekujących się herbacianymi krzewami, uzyskano wspaniałe, mięsiste, błyszczące szmaragdowo liście, z cudnymi baihao* na czele. Reklamuje się ją jak wszystkie herbaty: że ożywia ciało i umysł, odchudza, leczy raka, wewnętrzne gorąco i stany zapalne. E tam. Najważniejsze, jak pachnie i jak smakuje. A smakuje i pachnie wybornie. Powiadają, że "gdy się ją praży w domu, pachnie całe podwórze; gdy się ją praży na podwórzu, pachnie już na drodze; gdy jeden człowiek ją parzy, pachnie w całym domu". Tak! Wiem, bo kupiłam, choć jest okropicznie droga. Mało kupiłam, na spróbowanie. I żal mi, więc rzadko parzę. Ale jak już parzę - to cały dzień mam z głowy. Bo tę naszą Smoczą Studnię można zaparzać z piętnaście razy...
Nie zrażajcie się słomkowym kolorem naparu. Niby wygląda jak w zasadzie pozbawiona smaku woda. Z pierwszym niuchnięciem i pierwszym łykiem pewnie się jednak w tej "wodzie" zadurzycie na amen!
A na deser dwa wpisy z herbacianego blogu: o wiosce Smocza Studnia i herbacie, która z niej pochodzi, a także legenda związana z herbatą Smocza Studnia.
*Baihao 白毫 (białe włosy) to biały puszek, którym pokryte są od spodu najdelikatniejsze liście herbaty; w konsekwencji są tak nazywane te liście, które owym puszkiem są pokryte. Przy delikatnej obróbce puszek ten pozostaje na liściach i w wypadku herbat białych oraz bardzo dobrych herbat zielonych, jest doskonale widoczny również po zaparzeniu. W większości herbat zielonych pod wpływem ugniatania liści, puszek oddziela się od liścia; jeśli po zaparzeniu na powierzchni naparu unosi się warstewka włosków, trochę przypominająca kroplę białego oleju, znaczy to, że owa herbata została zrobiona z bardzo delikatnych, pokrytych takim puszkiem liści. Niestety, baihao często rozsypuje się w podróży bądź pod wpływem upływu czasu. W bardziej "pracochłonnych" herbatach, gdzie proces przetwarzania liścia jest bardziej skomplikowany, baihao w zasadzie się nie spotyka.
2014-07-15
wiejska szkoła
Wy, Europejczycy, to mieliście fajne dzieciństwo. Ja dorastałam na wsi pod Yiliangiem. Nie miałam zabawek. Mieszkaliśmy w szkolnym internacie, w części dla nauczycieli, bo mama uczyła w podstawówce. Po lekcjach nauczyciele szli pomagać w uprawie pól; ja zawsze chodziłam z mamą, chociaż bałam się tych pól przeogromnie. Szkołę wraz z polami zrobiono na terenie dawnego cmentarzyska. Najbardziej to się bałam wychodka - wiesz, głęboka dziura w ziemi wykopana na cmentarzu, w dodatku w wychodku było ciemno... Oczywiście brak zabawek nie był najbardziej dotkliwy. Jeszcze bardziej nienawidziłam chodzić w ciuchach po starszym bracie. Ale najgorsze było jedzenie. Całą rodziną żywiliśmy się na stołówce. Nauczyciele mieli w sumie nieźle - czasem było nawet jakieś mięso. Ale dla dzieci mieszkających w przyszkolnym internacie co dzień było to samo: ledwo umyte ziemniaki w łupinach, niedbale pokrojone i ugotowane - tak jak się karmi świnie.
Jeśli chodzi o dzieciństwo, to fakt - nie musiałam chodzić do wygódki wykopanej na cmentarzu i miałam kupę zabawek, ale w ubraniach po starszym bracie chodziłam, tak samo zresztą niechętnie. Za to kobitka ta nie uwierzyła zupełnie, kiedy jej powiedziałam, że w wiejskich szkołach w Yunnanie warunki się przez te trzydzieści lat niespecjalnie zmieniły, bo gdy taką szkołę odwiedzałam ostatnio, dzieci codziennie jadły tylko kartofle z dzikimi, uzbieranymi przez siebie ziołami, a i wychodek wyglądał podobnie...
2013-06-16
Podkurek w Kunmingu 昆明的宵夜
W dawnym Kunmingu tradycja spożywania po sutej kolacji jeszcze jednego posiłku, tuż przed snem, była bardzo żywa. Ba, nie tylko żywa – była wręcz uosobieniem kunmińskiego nocnego życia. Zdarzało się nawet, że jeśli podkurek był obfitszy, oszczędzało się potem na śniadaniu. Zwyczaj ten zamiera powoli w samym Kunmingu, a żyje w małych miasteczkach, jak na przykład w Yiliangu 宜良, w którym zapewne przyjęłoby się słówko brunch jako idealne na potrawy spożywane na bardzo wczesny lunch, względnie na bardzo późne śniadanie – pierwszy posiłek spożywa się tam około dziesiątej, jedenastej przed południem. Wcześniej nikt nie jest głodny, właśnie z powodu obfitego podkurka.
Wracając do Kunmingu – w czasach przedkomunistycznych wielu imigrantów z innych prowincji odkrywało z prawdziwym zdumieniem, że tutaj nie ma zwyczaju jedzenia śniadań, za to kunmińczycy nie potrafią pójść spać z pustym żołądkiem. Tak jakby zegar biologiczny kunmińczyków przesunięty był o kilka godzin – wszelkie ważne czynności wykonywało się tutaj nie rankiem, a raczej popołudniem, wieczorem, w późną noc. Rano przecież trzeba się dobrze wyspać! Zwłaszcza w zimie, kiedy aura doprawdy nie sprzyja wystawianiu którejkolwiek kończyny spod kołderki... Do chlubnych i miłych sercu tradycji tego miasta należało wygrzewanie się po obudzeniu w zimowym, ale nadal palącym yunnańskim słonku. Trzeba się było ogrzać na cały dzień. Kto wtedy myślał o śniadaniu?... Lepiej doczekać do południa i zjeść coś konkretnego na obiad i dopiero po obiedzie zabrać się do pracy. Dlatego też mało który sklep czy punkt usługowy otwierał swe podwoje bladym świtem – przecież nawet gdyby otwierali wcześnie, pies z kulawą nogą by tam nie zajrzał! Dlatego również normą było przyjmowanie klientów aż do późnych godzin nocnych. Ach, zawsze, gdy słucham takich opowieści, mam wrażenie, że pojawiłam się w Kunmingu jakieś sto lat za późno... Chociaż i dziś w wielu miejscach Kunmingu dziwią sklepy, pozamykane cały ranek, bez wywieszonych godzin otwarcia, jest ich coraz mniej. Cholerna globalizacja...
W dawnym Kunmingu również stragany z jedzeniem tudzież knajpki i rodzinne restauracje musiały się dostosować do rytmu życia kunmińczyków. Dlatego też wieczory w dawnym Kunmingu były chyba najobfitsze w wydarzenia i możliwości spędzenia czasu czy spożycia czegoś dobrego. To właśnie późne wieczory były najłaskawsze dla szefów restauracji i właścicieli przenośnych straganów. W dawnym Kunmingu normą były tzw. targi nocne 夜市, które znamy z Tajlandii czy Tajwanu – ulice zamknięte dla pojazdów, na których ustawiają się sprzedawcy przekąsek, owoców, zup z uszkami, wszystkiego, co cieszyło się popularnością. Dziś jest jeszcze w Kunmingu kilka ulic, które specjalizują się w podkurkach – jak choćby Ulica Wiadomości 新聞路 w dystrykcie Kundu 昆都, jednak przyszły czasy, gdy w miejscach takich jak to przebywa głównie spragniona alkoholu, marihuany i łatwego seksu młodzież z różnych stron świata. Sporadycznie występujące napisy „podkurek” tym łatwiej wpadają w oko, że jest ich naprawdę niewiele. W dzisiejszym Kunmingu „nocne jedzenie” sprowadza się głównie do gorących kociołków i grillowni w różnym stylu – a przecież były czasy, gdy na rzęsiście oświetlonych ulicach można było dostać niemal każdą potrawę, nawet o północy! Ówczesne targi nocne często rozkładano przed popularnymi teatrami czy herbaciarniami – dla wygody klientów tych pierwszych, ale tak naprawdę wzajemnie napędzały sobie klientów: ktoś, kto wyszedł z domu gnany nieposkromionym łakomstwem, rozbudzony szedł częstokroć obejrzeć przedstawienie czy wychylić czarkę herbaty. Z drugiej strony, cóż może być przyjemniejszego po obejrzeniu przedstawienia bądź po wysłuchaniu gawędy w herbaciarni niż świeża, aromatyczna przekąska przed powrotem do domu?
ZB pamięta, że gdy był mały, ojciec często go wieczorami zabierał do teatru przy ulicy Długiej Wiosny (zniknęła niestety bezpowrotnie z mapy Kunmingu w 1998 roku, podczas budowy dzisiejszej głównej arterii – Ulicy Ludowej 人民路). Mały był jeszcze, a dla kilkuletniego dziecka dwugodzinne przedstawienie potrafi być męczące. Podobno podczas zwykłych przedstawień przysypiał, ale za to na przedstawieniach operowych cały czas się śmiał i patrzył z uwagą. Ot, urodzony muzyk... Gdy przedstawienie się kończyło, tato zabierał dzieciaka do knajpy zwanej Sanhelou 三合樓, położonej dokładnie naprzeciw teatru. Nie tylko można tam było zjeść na miejscu, przygotowany był również papier śniadaniowy, w który można było zapakować prażone i suche przekąski i zanieść czekającym domownikom. Czasami zamiast iść do knajpy jedli coś przy straganach z kluskami ryżowymi czy makaronem – oczywiście obowiązkowo do kluch w zupie dodawana była tzw. czapeczka (加帽), na przykład kilka plasterków dodatkowego mięsa czy łycha małych węgorzy w ostrym sosie. Takich straganów było bez liku, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Moja świekra z kolei wspomina, że gdy ona była malutka, czyli w latach pięćdziesiątych XX w., na długo zanim pęd do zmian i komunizm zniszczyły stary Kunming, bywało tak, że wszyscy dorośli wychodzili wieczorem do teatru czy po prostu na spacer, zostawiając dzieciarnię pod opieką służby (wówczas w mieszczańskich rodzinach normą było posiadanie służby, która opiekowała się wszystkim i robiła, co jej kazano, za wikt, opierunek i odrobinę drobnych). Dzieci już dawno spały, gdy dorośli wracali; nawet ich nie budzono, tylko stawiano do pionu i półprzytomnym pakowano do dziobów smakołyki. Świekra mówi, że dziwne, że nigdy żadne dziecko się nie zakrztusiło – pewnie siła przyzwyczajenia zrobiła swoje; wtranżalali na pół przytomnie, z przymkniętymi oczami, a jak przełknęli, co było do przełknięcia, kontynuowali słodką drzemkę...
Tak to podkurkowano w starym Kunmingu. Moim zdaniem straszna szkoda, że współczesne zalecenia dietetyczne, że niby cztery godziny przed snem ostatni posiłek itp., zniszczyły tę część kunmińskiej kultury...
Wracając do Kunmingu – w czasach przedkomunistycznych wielu imigrantów z innych prowincji odkrywało z prawdziwym zdumieniem, że tutaj nie ma zwyczaju jedzenia śniadań, za to kunmińczycy nie potrafią pójść spać z pustym żołądkiem. Tak jakby zegar biologiczny kunmińczyków przesunięty był o kilka godzin – wszelkie ważne czynności wykonywało się tutaj nie rankiem, a raczej popołudniem, wieczorem, w późną noc. Rano przecież trzeba się dobrze wyspać! Zwłaszcza w zimie, kiedy aura doprawdy nie sprzyja wystawianiu którejkolwiek kończyny spod kołderki... Do chlubnych i miłych sercu tradycji tego miasta należało wygrzewanie się po obudzeniu w zimowym, ale nadal palącym yunnańskim słonku. Trzeba się było ogrzać na cały dzień. Kto wtedy myślał o śniadaniu?... Lepiej doczekać do południa i zjeść coś konkretnego na obiad i dopiero po obiedzie zabrać się do pracy. Dlatego też mało który sklep czy punkt usługowy otwierał swe podwoje bladym świtem – przecież nawet gdyby otwierali wcześnie, pies z kulawą nogą by tam nie zajrzał! Dlatego również normą było przyjmowanie klientów aż do późnych godzin nocnych. Ach, zawsze, gdy słucham takich opowieści, mam wrażenie, że pojawiłam się w Kunmingu jakieś sto lat za późno... Chociaż i dziś w wielu miejscach Kunmingu dziwią sklepy, pozamykane cały ranek, bez wywieszonych godzin otwarcia, jest ich coraz mniej. Cholerna globalizacja...
W dawnym Kunmingu również stragany z jedzeniem tudzież knajpki i rodzinne restauracje musiały się dostosować do rytmu życia kunmińczyków. Dlatego też wieczory w dawnym Kunmingu były chyba najobfitsze w wydarzenia i możliwości spędzenia czasu czy spożycia czegoś dobrego. To właśnie późne wieczory były najłaskawsze dla szefów restauracji i właścicieli przenośnych straganów. W dawnym Kunmingu normą były tzw. targi nocne 夜市, które znamy z Tajlandii czy Tajwanu – ulice zamknięte dla pojazdów, na których ustawiają się sprzedawcy przekąsek, owoców, zup z uszkami, wszystkiego, co cieszyło się popularnością. Dziś jest jeszcze w Kunmingu kilka ulic, które specjalizują się w podkurkach – jak choćby Ulica Wiadomości 新聞路 w dystrykcie Kundu 昆都, jednak przyszły czasy, gdy w miejscach takich jak to przebywa głównie spragniona alkoholu, marihuany i łatwego seksu młodzież z różnych stron świata. Sporadycznie występujące napisy „podkurek” tym łatwiej wpadają w oko, że jest ich naprawdę niewiele. W dzisiejszym Kunmingu „nocne jedzenie” sprowadza się głównie do gorących kociołków i grillowni w różnym stylu – a przecież były czasy, gdy na rzęsiście oświetlonych ulicach można było dostać niemal każdą potrawę, nawet o północy! Ówczesne targi nocne często rozkładano przed popularnymi teatrami czy herbaciarniami – dla wygody klientów tych pierwszych, ale tak naprawdę wzajemnie napędzały sobie klientów: ktoś, kto wyszedł z domu gnany nieposkromionym łakomstwem, rozbudzony szedł częstokroć obejrzeć przedstawienie czy wychylić czarkę herbaty. Z drugiej strony, cóż może być przyjemniejszego po obejrzeniu przedstawienia bądź po wysłuchaniu gawędy w herbaciarni niż świeża, aromatyczna przekąska przed powrotem do domu?
ZB pamięta, że gdy był mały, ojciec często go wieczorami zabierał do teatru przy ulicy Długiej Wiosny (zniknęła niestety bezpowrotnie z mapy Kunmingu w 1998 roku, podczas budowy dzisiejszej głównej arterii – Ulicy Ludowej 人民路). Mały był jeszcze, a dla kilkuletniego dziecka dwugodzinne przedstawienie potrafi być męczące. Podobno podczas zwykłych przedstawień przysypiał, ale za to na przedstawieniach operowych cały czas się śmiał i patrzył z uwagą. Ot, urodzony muzyk... Gdy przedstawienie się kończyło, tato zabierał dzieciaka do knajpy zwanej Sanhelou 三合樓, położonej dokładnie naprzeciw teatru. Nie tylko można tam było zjeść na miejscu, przygotowany był również papier śniadaniowy, w który można było zapakować prażone i suche przekąski i zanieść czekającym domownikom. Czasami zamiast iść do knajpy jedli coś przy straganach z kluskami ryżowymi czy makaronem – oczywiście obowiązkowo do kluch w zupie dodawana była tzw. czapeczka (加帽), na przykład kilka plasterków dodatkowego mięsa czy łycha małych węgorzy w ostrym sosie. Takich straganów było bez liku, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Moja świekra z kolei wspomina, że gdy ona była malutka, czyli w latach pięćdziesiątych XX w., na długo zanim pęd do zmian i komunizm zniszczyły stary Kunming, bywało tak, że wszyscy dorośli wychodzili wieczorem do teatru czy po prostu na spacer, zostawiając dzieciarnię pod opieką służby (wówczas w mieszczańskich rodzinach normą było posiadanie służby, która opiekowała się wszystkim i robiła, co jej kazano, za wikt, opierunek i odrobinę drobnych). Dzieci już dawno spały, gdy dorośli wracali; nawet ich nie budzono, tylko stawiano do pionu i półprzytomnym pakowano do dziobów smakołyki. Świekra mówi, że dziwne, że nigdy żadne dziecko się nie zakrztusiło – pewnie siła przyzwyczajenia zrobiła swoje; wtranżalali na pół przytomnie, z przymkniętymi oczami, a jak przełknęli, co było do przełknięcia, kontynuowali słodką drzemkę...
Tak to podkurkowano w starym Kunmingu. Moim zdaniem straszna szkoda, że współczesne zalecenia dietetyczne, że niby cztery godziny przed snem ostatni posiłek itp., zniszczyły tę część kunmińskiej kultury...
2013-02-24
九鄉 Dziewięćwsi
To urokliwe miejsce. Do tego stopnia urokliwe, że wylądowało na liście najważniejszych parków krajobrazowych w Chinach. Dlaczego? Yunnańskie zjawisko krasowe pokazuje tu, zgodnie z nazwą, całą krasę. Wprawdzie takich miejsc jest w Yunnanie sporo - nawet mnie się już zdarzyło o tym pisać tutaj i tutaj - ale Dziewięćwsi nawet na mnie zrobiło ogromne wrażenie. Ponieważ anglojęzyczna wikipedia ogranicza się tylko do dość drętwego opisu, chętnie podzielę się z Wami wrażeniami :)
Kompleks naszych jaskiń jest po pierwsze ogromny: znajduje się tu około setki jaskiń, przy czym niektóre biją na głowę nawet podziemny kościół w Wieliczce jeżeli chodzi o wielkość. Po drugie, znajdują się tu cudowne, podziemne krajobrazy - nie tylko nudne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, ale też jaskinie uformowane jak tarasowe pola ryżowe czy też naturalne skalne mosty.
Po trzecie, znajdują się tu skalne malowidła ludu Yi z III w.p.n.e., a do muzeum przyjaskinnego trafiają wciąż wydobywane zęby czy narzędzia paleolitycznych przodków. I wprawdzie obecni reprezentanci ludu Yi zajmują się tutaj raczej ludycznymi przedstawieniami dla turystów niż kultywowaniem prawdziwej tradycji, ale jednocześnie Dziewięćwsi jest obecnie prężnie działającym ośrodkiem badań nad yijską kulturą.
To jeśli chodzi o przewodnickie ględzenie. Mnie osobiście urzekło coś, na co przewodnicy rzadko zwracają uwagę: przejścia między jaskiniami. Są one w lesie. Nie wiem, czy tylko ja cykałam jak głupia zdjęcia lasu wychylającego się znad ostrych grani, pokrywającego kotliny zielonym płaszczem, łagodzącego ostre yunnańskie słońce. Rzeki, wodospady, kotliny, jaskinie i las - gdyby jeszcze nie było tu tysięcy ludzi, byłabym w raju...
Położone niedaleko miasteczka Yiliang 宜良 Dziewięćwsi jest regionem autonomicznym ludów Yi i Hui. Ponieważ zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej znajduje się Kamienny Las 石林, równie atrakcyjny krasowo, krąży tu powiedzenie: na ziemi ogląda się Kamienny Las, a pod ziemią zwiedza Dziewięćwsi (地上看石林,地下游九乡). To tutaj, na prawie dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza, są kotliny głębokie na 200 metrów, huczące wodospady i cudowny klimat. W podziemnych jeziorach odkryto zaś ślepe ryby (盲魚金線鮁), które są obecnie pod ochroną.
Wycieczkę zaczęliśmy w Wąwozie Zacienionego Jadeitu 蔭翠峽, na dnie którego jest częściowo spławna rzeka. Mnie wprawdzie bardziej ekscytowałoby spróbowanie swych sił na tym odcinku, który jest cokolwiek mniej płaski i nudny, ale możliwość dotknięcia z bliska pięknych skał prawie wynagradzała brak mocnych wrażeń.









W najgłębszym miejscu niepozorna rzeczka ma aż 16 metrów - bo też jest to Rzeka Nanpan, jeden z dopływów Rzeki Perłowej. Dawnymi, niekomercyjnymi czasy, tutejsi nazywali wąwóz po prostu Kotliną Kochanków (情人谷) - młodzież mieszkająca na jej przeciwnych brzegach śpiewała tu dawniej pieśni miłosne, wyśpiewując sobie wzajemnie uczucie bądź jego brak, a echo niosło pieśni w dal...
Potem weszliśmy wgłąb jaskiń. Wiele było urokliwych, wszystkie fantastycznie podświetlone - może i nie jestem fanką jarmarcznych kolorków, ale przynajmniej było widać zjawisko krasowe.














Tak doszliśmy do prześlicznych "boskich pól ryżowych", w których wodach odbijało się wysokie niebo, a które mój niepoetycki Pan i Władca mył ręce, twierdząc, że to umywalnie z epoki kamienia łupanego...






Trasa kończy się niedaleko Damsko-Męskiej Pary Wodospadów (雌雄雙瀑), ulubionego miejsca cykania romantycznych fotek (nie mogłam sobie tej przyjemności odmówić :D)


Za wodospadami czekają już tylko Jaskinie Nieśmiertelnych 仙人洞 - ogromne, zjawiskowe, imponujące. Łażąc tym szlakiem po pierwsze miałam pietra - bo lęk wysokości - a po drugie wyobraźnia podsuwała mi obrazy pierwszych ludzi, którzy obrali sobie te jaskinie za schronienie.
Łażenia było sporo, ładnych kilka godzin. Nie zdziwiło mnie więc, że co bardziej zmęczeni/leniwi wybrali lektyki jako środek transportu.
Ja chyba bym się bała w czymś takim usiąść, biorąc pod uwagę to, jak strome i śliskie były wykute w skale stopnie...
Po wyjściu z jaskiń moi towarzysze podróży wybrali wyciąg krzesełkowy jako metodę powrotu do bramy głównej. Ja stwierdziłam, że kolejka jest dla mięczaków i wybrałam transport bardziej tradycyjny:





Cudne yunnańskie koniki łaziły oczywiście samym brzegiem ścieżek, tuż koło urwiska. I znów tylko uprzednia lektura "Tomków" pozwoliła mi zaufać wierzchowcowi i nie spierać się, że ja wolę środkiem...
Taką oto wycieczką uczciłam końcówkę ferii. Od początku marca znowu zacznę chodzić w kieracie przedszkolnym. Brrr.
Kompleks naszych jaskiń jest po pierwsze ogromny: znajduje się tu około setki jaskiń, przy czym niektóre biją na głowę nawet podziemny kościół w Wieliczce jeżeli chodzi o wielkość. Po drugie, znajdują się tu cudowne, podziemne krajobrazy - nie tylko nudne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, ale też jaskinie uformowane jak tarasowe pola ryżowe czy też naturalne skalne mosty.
Po trzecie, znajdują się tu skalne malowidła ludu Yi z III w.p.n.e., a do muzeum przyjaskinnego trafiają wciąż wydobywane zęby czy narzędzia paleolitycznych przodków. I wprawdzie obecni reprezentanci ludu Yi zajmują się tutaj raczej ludycznymi przedstawieniami dla turystów niż kultywowaniem prawdziwej tradycji, ale jednocześnie Dziewięćwsi jest obecnie prężnie działającym ośrodkiem badań nad yijską kulturą.
To jeśli chodzi o przewodnickie ględzenie. Mnie osobiście urzekło coś, na co przewodnicy rzadko zwracają uwagę: przejścia między jaskiniami. Są one w lesie. Nie wiem, czy tylko ja cykałam jak głupia zdjęcia lasu wychylającego się znad ostrych grani, pokrywającego kotliny zielonym płaszczem, łagodzącego ostre yunnańskie słońce. Rzeki, wodospady, kotliny, jaskinie i las - gdyby jeszcze nie było tu tysięcy ludzi, byłabym w raju...
Położone niedaleko miasteczka Yiliang 宜良 Dziewięćwsi jest regionem autonomicznym ludów Yi i Hui. Ponieważ zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej znajduje się Kamienny Las 石林, równie atrakcyjny krasowo, krąży tu powiedzenie: na ziemi ogląda się Kamienny Las, a pod ziemią zwiedza Dziewięćwsi (地上看石林,地下游九乡). To tutaj, na prawie dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza, są kotliny głębokie na 200 metrów, huczące wodospady i cudowny klimat. W podziemnych jeziorach odkryto zaś ślepe ryby (盲魚金線鮁), które są obecnie pod ochroną.
Wycieczkę zaczęliśmy w Wąwozie Zacienionego Jadeitu 蔭翠峽, na dnie którego jest częściowo spławna rzeka. Mnie wprawdzie bardziej ekscytowałoby spróbowanie swych sił na tym odcinku, który jest cokolwiek mniej płaski i nudny, ale możliwość dotknięcia z bliska pięknych skał prawie wynagradzała brak mocnych wrażeń.
Potem weszliśmy wgłąb jaskiń. Wiele było urokliwych, wszystkie fantastycznie podświetlone - może i nie jestem fanką jarmarcznych kolorków, ale przynajmniej było widać zjawisko krasowe.
Łażenia było sporo, ładnych kilka godzin. Nie zdziwiło mnie więc, że co bardziej zmęczeni/leniwi wybrali lektyki jako środek transportu.
Po wyjściu z jaskiń moi towarzysze podróży wybrali wyciąg krzesełkowy jako metodę powrotu do bramy głównej. Ja stwierdziłam, że kolejka jest dla mięczaków i wybrałam transport bardziej tradycyjny:
Taką oto wycieczką uczciłam końcówkę ferii. Od początku marca znowu zacznę chodzić w kieracie przedszkolnym. Brrr.
Subskrybuj:
Posty (Atom)