2018-10-30

kamelia

Wskutek mrozów nieprzyjemnego chłodu, który tej jesieni nawiedza Kunming wyjątkowo często, nasza kamelia oszalała i zakwitła właśnie teraz:
Dziś dzień pod znakiem fajnego spotkania - znów okazało się, że tak mało wiem o Kunmingu, w którym przecież tyle lat mieszkam, a ludzie, którzy go odwiedzają tylko sporadycznie, mogą mi wskazać ciekawostki, na które nigdy bym nie wpadła... Lekcja pokory, a także ucisk w sercu: jeszcze długo tu sobie pomieszkam, zanim odkryję wszystkie tajemnice!

2018-10-25

Światowy Dzień Makaronu

W dniu kluchowego święta postanowiłam pokazać Wam moje ulubione tutejsze makarony:
卤面 lumian czyli makaron z mięsnym sosem i dodatkami

牛肉米干 czyli cienki makaron ryżowy z Xishuangbanna, w wołowym rosole z dodatkami
kluski przechodzące przez most...
...i przed wrzuceniem do wrzątku ;)
małogarnkowe misieny w trakcie...
...i po zrobieniu.
misieny z kwiatem fasolowym na ostro
misieny na zimno - i ostro, oczywiście
smażone misieny z czosnkiem bulwiastym
jedwab przynęty - dalijski makaron ersi w wywarze wieprzowym z ugotowanym na miękko mięsem: 扒肉饵丝

domowe pho
sapie przed...
...i po wymieszaniu.
Jestem Yunnanką. Milion razy częściej jem misieny niż zwykłe makarony. Pamiętajcie jednak, że w chińskiej nomenklaturze "makaron" jest zarezerwowany dla długich makaronów pszennych. Nawet pszenne, ale o innych kształtach - jak włoskie motylki, sprężynki i inne takie, nie zwą się już makaronami 面条 miàn​tiáo, a 通心粉 tōng​xīn​fěn. Właśnie ten 粉 fěn jest zarezerwowany dla makaronów innych niż te podstawowe. Z wyjątkiem misienów, bo one są ryżowymi nitkami 米线 mǐ​xiàn... no i z całą masą innych, lokalnych wyjątków, które mają nazwy najróżnistsze. Ale dla mnie - klucha to klucha. Kocham wszystkie! Wszystkiego najlepszego z okazji Światowego Dnia Makaronu!

2018-10-23

Półksiężyc wzeszedł 半个月亮爬上来

Zaprzyjaźniona dyrygentka chóru zwróciła się do mnie z nietypową prośbą: słuchaj, być może w przyszłym roku pojedziemy z chórem do Chin, czy mogłabyś dla nas znaleźć jakiś chiński kawałek na chór mieszany? Najlepiej coś ludowego. No i - oczywiście z nutami.
W to mi graj!
Zaczęłam przetrząsać czeluście chińskiego internetu i znalazłam miliony piosenek, niektóre nawet faktycznie na chór mieszany. Pojawił się tylko jeden problem. Zdecydowana większość nie była zapisana "naszym" pismem muzycznym, czyli na pięcioliniach, a w uproszczonej notacji numerycznej. Ech, żałuję, że nie widziałam twarzy dyrygentki, gdy otrzymała "nuty". Trzeba jednak przyznać, że szybko kapnęła się, jak to się czyta. Zresztą - takie właśnie było założenie tego pisma: że będzie tak proste, że każdy się będzie mógł go nauczyć. Ja sama opanowałam je podczas nieudolnych prób nauczenia się gry na erhu, wieki temu na Tajwanie. Byłam wówczas głęboko przekonana, że to jest właśnie zapis stworzony dla erhu. Dopiero później zobaczyłam, że zapisuje się tak również melodie dla fletogruszki czy fletu, a przede wszystkim - wydaje się tak niezliczoną ilość śpiewników. Gdy potem uczyłam się chińskich śpiewów ludowych, zawsze korzystałam właśnie z takiego zapisu muzycznego i tak się doń przyzwyczaiłam, że traktuję go już jak własny. Muszę powiedzieć, że prostota zapisu, w którym poszczególnym dźwiękom odpowiadają cyfry od 1 do 7, oktawom - kropki nad lub pod cyfrą, a wartościom rytmicznym - ewentualne kreski pod cyframi, po prostu mnie zachwyciła. Oczywiście, taki zapis nie nadaje się dla instrumentów o dużej skali albo do zapisywania skomplikowanych utworów muzycznych, ale dla przyśpiewek ludowych czy piosenek dziecięcych jest idealny.
A dla chóru wybrałam tę piękną pieśń, zapisaną z chińskim tekstem przez Wang Luobina. Kiedyś był on podawany za autora, ale po wielu aferach, gdy rozmaite chińskie mniejszości etniczne zarzuciły mu kradzież, częściej się go traktuje jak osobę, która stranskrybowała część folkloru, żeby przybliżyć go Chińczykom, niż za twórcę.
Do piosenki dołączyłam tłumaczenie tekstu oraz transkrypcję fonetyczną chińskich znaków. Nie tylko pinyin, ale również bezpośrednie przełożenie na polskie brzmienia, bo pinyin jest jednak średnio oczywisty dla niechińskojęzycznych ludzi.
1. 半个月亮爬上来
Półksiężyc wzeszedł
咿啦啦 爬上来
ii la la wzeszedł
照着我的姑娘梳妆台
Oświetla toaletkę mojej ukochanej
咿啦啦 梳妆台
ii la la toaletkę

请你把那纱窗快打开
Proszę, otwórz szybko moskitierę
咿啦啦 快打开
ii la la otwórz szybko

再把你那玫瑰摘一朵
a potem urwij jedną różę
轻轻地 扔下来
delikatnie ją wyrzuć (w domyśle: do mnie)

2. 半个月亮爬上来
księżyc wzeszedł
咿啦啦 爬上来
ii la la wzeszedł

为什么我的姑娘不出来
dlaczego moja dziewczyna nie wychodzi?
咿啦啦 不出来
ii la la nie wychodzi

请你把那纱窗快打开
Proszę, otwórz szybko moskitierę
咿啦啦 快打开
ii la la otwórz szybko

再把你那玫瑰摘一朵
a potem urwij jedną różę
轻轻地 扔下来
delikatnie ją wyrzuć (w domyśle: do mnie)

Pieśń jest bardzo znana - została okrzyknięta klasykiem chińskiej piosenki XX wieku. Jest wykonywana w wersjach instrumentalnych, chóralnych, 
solowych, operowych, pop

i co komu jeszcze do głowy wpadnie. Wielkim hitem chińskiego internetu jest wykonanie chińskiej Pierwszej Damy, czyli Peng Liyuan.
Ja też uważam, że jest przepiękna.
No i - bardzo lubię takie "zadania bojowe". Najbardziej na świecie chciałabym właśnie w ten sposób zarabiać na życie - zlecano by mi rozmaite okołochińskie zadania, a ja mogłabym się przy tym tak świetnie bawić!

2018-10-20

czermień błotna 水芋

Uwielbiam chińskie knajpy typu "chłopskie jadło" między innymi dlatego, że często zaopatrują się one w warzywa sezonowe oraz dzikie. Wiecie, chwasty i tym podobne. W Jinghongu miałam szczęście, ponieważ akurat, kiedy poszłam zamawiać do "menu" - czyli lodówki, w której znajdowały się wszystkie dostępne owego dnia produkty spożywcze - zjawiła się staruszka, ubrana w ludowy strój i z ogromnym bambusowym koszem na plecach. Przyniosła całą masę dziwacznych kłączy, łodyg i liści, a właścicielka knajpy podejmowała decyzję, co kupi. Wtrąciłam się, pytając - a co to? Odpowiedź "wodne taro" bardzo mnie zaintrygowała, zwłaszcza, że zielonobiałe kłącza wydawały mi się zupełnie niepodobne do prawdziwego taro.
Chwilę później talerz z przepysznym zielonym warzywem, lekko gąbczastym, ale bardzo świeżym i sycącym, wylądował na naszym stole.
Przed Państwem czermień błotna, ku mojemu zdumieniu nazywana również wodną wszą. Jest to roślina trująca - zawiera aroinę i kwas szczawiowy. Oczywiście, trujące właściwości znikają po suszeniu lub gotowaniu. Co ciekawe, jest jadana nie tylko w Azji. W Szwecji wysuszone i sproszkowane kłącze czermieni błotnej, zawierające skrobię, było dodawane do mąki używanej do pieczenia chleba. W Bangladeszu z gotowanego kłącza przygotowuje się potrawę typu curry - następnym razem chętnie spróbowałabym takiej wersji. W Ameryce Północnej Indianie używali czermieni jako rośliny leczniczej.
Na takie skarby można trafić, jeśli się jada to, czego się nie znało wcześniej. Inna rzecz, że gdybym wiedziała, że produkt jest trujący, pewnie jakoś mniej chętnie bym go zamówiła...

2018-10-18

domy budowane nad pustką

Kiedy byłam w Jinghongu po raz pierwszy, zaledwie dziesięć lat temu, wystarczyło wyjść parę kroków poza bezpośrednie centrum, by natrafić na jedno z yunnańskich dziwactw - domy budowane nad pustką. Czyli takie, które mają otwarty parter, a życie toczy się na piętrze. Dawniej był to sposób i na trzymanie zwierząt hodowlanych jednocześnie na powietrzu i pod dachem, na ograniczenie ilości robactwa i na radzenie sobie z częstymi powodziami. W miarę bogacenia się wiosek, parter zmienił się raczej w garaż dla motorów albo i wypasionych fur, a także miejscem spędzania czasu ze znajomymi i rodziną. Drewniane bądź bambusowe drabinki ustąpiły miejsca wykafelkowanym, szerokim schodom, prowadzącym na piętro, a piękne, palmowe strzechy często zaczęła wspierać cokolwiek mniej urocza blacha falista.
Tym razem w poszukiwaniu takich domostw musieliśmy wyjechać z Jinghongu; nawet jednak w okolicznych wsiach znalazłam tylko kilka przykładów takiej zabudowy. Pamiętam, jak parę lat temu podczas spacerów bywałam zapraszana "na parter" (na piętro nie wpuszczali, ale też się nie pchałam, bo to miejsce bardzo prywatne) na czarkę herbaty i garść prażonego słonecznika. Nawet nie żeby pogadać, a po prostu żeby usiąść i nacieszyć się wspólnotą i skrawkiem cienia. Teraz domy takie chronione są przed "najeźdźcą" przez wysokie płoty. Ja wiem, że zmienił się stan posiadania - teraz już jest co ukraść. Ja wiem, że zmienia się też mentalność i że nie ma się co dziwić - bo przecież my sami nie mamy na oścież otwartych furtek i domów. A jednak... tak mi żal!...
Dziś w samym Jinghongu bodaj tylko kilka restauracji zdecydowało się na pozostawienie takiej "otwartej" zabudowy, przy czym wielkość tych chałup jest znacznie bardziej imponująca od ich pierwowzorów, a tradycyjne materiały zostały zastąpione betonem. 
Cóż. Dobre i to.Mogliby przecież zamiast tego wybudować zwykły wieżowiec...

2018-10-16

Torani พระแม่ธรณี 大地女神

Mówiłam, że wspomnę jeszcze o tej pani, która wyjątkowo często pojawiała się w okolicach świątyń buddyjskich w Jinghongu. Jest to chtoniczne bóstwo z mitologii buddyjskiej, bardzo popularne w Azji Południowo-Wschodniej (zwłaszcza w Birmie, Kambodży, Tajlandii i Laosie). Jest to bogini ziemi i też z ziemią związane jest jej imię - po tajsku zwie się Nang Thorani czyli pani ziemia lub Mae Thorani czyli matka ziemia, po chińsku - bogini ziemi 大地女神, ale w innych krajach azjatyckich ma inne imiona, choć zawsze podobnie wygląda. W sumie tajskie imię jest stosunkowo najbardziej zbliżone do palijskiego dhāraṇī, oznaczającego właśnie ziemię. Najczęściej ukazywana jest jako obrończyni Buddy, często znajduje się między nim a demonami. Zgodnie z buddyjskimi mitami, jest to młoda kobieta, która wyżyma swe piękne i długie włosy, by utopić Marę. Mara to demon, który niecnymi sztuczkami, np. pokazywaniem pięknych i skąpo odzianych pań, chciał oderwać Gautamę Buddhę od medytacji pod Drzewem Bodhi. Wprawdzie Mara jest najczęściej tłumaczony jako niespersonifikowana niewiedza, ale w rysunkach i rzeźbach obecnych w buddyjskich świątyniach jest to zawsze brzydal, któremu tylko jedno w głowie.
A było to tak:
Bodhisattwa siedział, medytując, na swym tronie (na macie?) pod Drzewem Bodhi. Wtedy przybył Mara, zły i zazdrosny, i nie chciał dopuścić, by Gautama osiągnął oświecenie. Razem z nim przybyli wojownicy, dzikie zwierzęta, a także ponętne córki Mary. Nie szczędzili wysiłków, by przegonić Bodhisattwę. Wszystkie bogi, otaczające dotąd Buddę, już dawno uciekły, on jednak nie bał się Mary. Wyciągnął prawą dłoń i dotknął ziemi, powołując ją na świadka, że zasłużył na osiągnięcie oświecenia. I ziemia, pod postacią pięknej pani, wyrosła tuż przed miejscem medytacji Gautamy. Zakręciła długimi splotami i za każdą jego szczodrość (dana paramita) ze wszystkich wcieleń, z włosów spływała kolejna fala; było ich tak wiele, że zmieniły się w potop, który porwał Marę z jego armią. I nie było już żadnych przeszkód, i Bodhisattwa osiągnął oświecenie.
Ponieważ zgodnie z legendą z włosów Torani płynie woda, często jest przedstawiana jako rzeźba w fontannie.
Torani z parku przy Głównej Buddyjskiej Świątyni w Jinghongu
Torani z Świątyni Mengle
Zawsze jakoś mi się wydaje, że w Chinach i w ogóle w buddyzmie brakuje fajnych postaci kobiecych (to zresztą bolączka nie tylko buddyzmu :P). Torani rozbija bank - jest piękna, odważna, ocala Buddę od Mary i jakie ma włosy!

2018-10-14

Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna

O czymś takim myślę, gdy chcę opowiadań o Chinach.
To znaczy: chcę każdych opowiadań o Chinach, ale bardzo lubię, gdy są uniwersalne i mogę się identyfikować z bohaterami. Tylko... znów ostrzegam - nie czytajcie, jeśli źle się czujecie i zastanawiacie się nad sensem życia. Yiyun Li pokaże Wam prostą drogę do depresji.
A jednak jest w tej samotności i smutku jakaś magia, która sprawia, że te opowiadania zostają w pamięci. Łapię się na tym, że choć to fikcja literacka, pytam samą siebie: czy to się wydarzyło?
Polecam.
A recenzję, z którą się zgadzam, znajdziecie tutaj.
PS. Tytuł jest nawiązaniem do chińskiego idiomu 金童玉女 jīn​tóng​yù​nǚ czyli dosłownie "złoty chłopiec, jadeitowe dziewczę". W tradycji taoistycznej nazywało się tak piękną młodzież, usługującą Nieśmiertelnym w ich siedzibie. Później zaczęto tak nazywać młodzież praktykującą taoizm, a jeszcze później - niewinnych chłopców i dziewczęta, bez względu na przynależność religijną. Dziś najczęściej używa się tego sformułowania do opisu pięknej pary czy też pięknej pary młodej.

2018-10-13

Śliwiec pierzasty 嘎喱啰

Jak już wspominałam, nieodłączną częścią kuchni ludu Dai, zamieszkującego Xishuangbanna, są dipy nanmi. Często w menu pojawia się przede wszystkim nazwa dipu, a dopiero na drugim miejscu znajduje się ten składnik, który zamierzamy w dipie maczać. Bardzo często również, choć nazwa jest zapisana chińskimi znakami, oddaje tylko brzmienie nazwy w dajskim języku. Dlatego zawsze szukam w dajskich menu bezsensownych zbitek chińskich znaków i pytam, co to takiego. 
Tak było i tym razem. Natrafiłam w menu na zbitkę 嘎喱啰 galiluo, która po chińsku nic nie znaczy, i zapytałam, cóż to. Biedny kelner nie wiedział, jak mi wytłumaczyć, więc przyniósł kiść dziwacznych, śliwkowatych owoców. Oczywiście nie znał nazwy chińskiej, łacińskiej, ani żadnej innej. Co ja się tego naszukałam! Ale znalazłam. Proszę Państwa, przed Państwem rozpestlin, czyli inaczej śliwiec pierzasty. Z polskiej wikipedii dowiecie się tylko, że owoce są jadalne i że z drzewa pozyskuje się żywicę amara. Anglojęzyczna wiki jest trochę lepsza, bo mówi, jak jest ten owoc nazywany w azjatyckich językach. Dlaczego w azjatyckich? Bo chyba tylko w Azji owoc ten jest popularny i jadany. Stąd dowiemy się, że po chińsku zwie się "zieleń betelu" 槟榔青, a po tamilsku, w tłumaczeniu, "kwaśny owoc". I że owoce dojrzewają w sierpniu i wrześniu. Mieliśmy szczęście - trafiliśmy w sam środek sezonu! Koniecznie chciałam spróbować.
Spróbowałam i... chciałam wypluć. Było gorzkie. To było prawdziwe wyzwanie dla moich kubków smakowych. Bo wiecie? Nie wyplułam. Delikatnie rozprowadziłam pastę po całym języku. Pojawiły się inne smaki: przede wszystkim ostry, bo przecież nanmi musi zawierać chilli. Potem kwaśny - ponoć bez dodatku limonki, sam rozpestlin daje właśnie taką kwaśną goryczkę. Było też słonawe. Brakowało tylko smaku słodkiego... I dlatego przyniesiono nam ten dip ze słodkimi pędami bambusa. To było idealne połączenie smaków. 
Nie mówię, że śliwiec stanie się od razu moim ukochanym owocem, jednak od czasu, gdy nauczyłam się delektować goryczką przepękli, coraz chętniej sięgam po gorzkie potrawy. Coś w nich jest. Nie są tak proste jak słodycze, ale - uzależniają.
Jeśli będziecie mieć okazję, spróbujcie koniecznie :)



2018-10-11

pismo Dajów

Skoro jesteśmy już przy piśmie, to pomówmy nie o materiale piśmienniczym, a o samych literach. Choć yunnańscy Dajowie pochodzą bezpośrednio od Tajów i wydawałoby się, że będą w takim razie posługiwać się tajskim alfabetem, używają innych alfabetów (choć z tajskim spokrewnionych). Dwa oficjalnie uznane alfabety yunnańskich dajów to pismo tai le, pochodzące od staroindyjskiego pisma brahmi i używane przez Dajów z Dehongu i okolic, a także okazjonalnie przez lud Jingpo mieszkający w tamtych rejonach. Językiem Dai z Dehongu posługuje się prawie pół miliona ludzi, jednak sądzę, że pismo rozumie znacznie mniej ludzi. Jeśli chcecie zobaczyć, jak to pismo wygląda, zajrzyjcie tutaj.
Drugie, moim zdaniem piękniejsze przez swe krągłości, to nowe pismo tai lue, opracowane już za czasów ChRL i bardzo promowane przez państwo jako sposób zapisu języka tai lue. Mimo intensywnej promocji i odgórnego rozporządzenia, by w Yunnanie używać właśnie tego zapisu, niewielu ludzi potrafi się nim posługiwać, a jego obecność w życiu przeciętnego Daja ogranicza się do oglądania napisów w tym piśmie na ulicach i szyldach. Mam niejasne wrażenie, że ten alfabet powstał tylko i wyłącznie po to, żeby oduczyć ludzi jego starej wersji (czyli alfabetu Lanna), która używana jest nie tylko w Chinach, ale również w Birmie, Laosie, Tajlandii i Wietnamie. Niech przypadkiem nie próbują czuć się częścią jakiej większej tajskiej nacji!
Jeśli chcecie się przyjrzeć temu pismu, zajrzyjcie tutaj.
Teraz szybkie porównanie czterech sposobów zapisu języków tajskich:
Pismo tai le:
Nowe pismo tai lue:


Pismo lanna (czyli stare pismo tai lue):

Pismo tajskie:

I na koniec zagadka: jakie alfabety występują na poniższym drogowskazie?

2018-10-09

wachlarzowiec właściwy 贝叶棕

Buszując między Parkiem Manting a główną świątynią buddyjską traficie na pewno do niewielkiego gaju palmowego, wysadzonego strzelistymi wachlarzowcami.
Przywędrowały one do Yunnanu prosto z Indii wraz z buddyzmem, z którym są mocno związane. Jak? Otóż jako materiał piśmienniczy. Wspaniałe liście wachlarzowców nie tylko dają schronienie przed słońcem i deszczem w postaci parasoli i dachów, ale również są wykorzystywane do wyplatania rozmaitych ozdób oraz zamiast papieru. 
Liście palmowe były używane jako materiał piśmienniczy w Indiach i Azji Południowo-Wschodniej już w V w.p.n.e, a może jeszcze wcześniej. Wykorzystywane były różne gatunki palm w zależności od dostępności, ale akurat w Xishuangbanna mnisi nauczyli się pisać na liściach wachlarzowca. Tak, mnisi i tylko oni. Po pierwsze - pewnie tylko oni umieli pisać. Po drugie, jedyne zabytki piśmiennictwa dajskiego na liściach palmowych to buddyjskie sutry. Trwałość tych tekstów była różna - zależała nie tylko od gatunku palmy i sumienności wykonania, ale i od warunków atmosferyczno-higienicznych. Przyjmuje się, że teksty te mogły przerwać od kilkudziesięciu do nawet kilkuset lat. Najstarszy zachowany rękopis palmowy jest napisany w sanskrycie, pochodzi z Nepalu i liczy sobie obecnie, bagatela, ponad tysiąc lat. Dawniej teksty te były skrzętnie przechowywane i w miarę potrzeby kopiowane, ale z momentem rozpowszechnienia druku tradycja zaczęła zamierać.
Szkoda. Przecież akurat w tym wypadku nietypowa forma była przynajmniej równie istotna, co treść. Sam liść przygotowany do zapisu to już małe dzieło sztuki...

2018-10-07

Ostatni kucharz chiński

Czasami sięgasz po książkę i spodziewasz się lekkiej głupotki, a dostajesz coś naprawdę fajnego. Ostatni kucharz chiński to właśnie coś takiego. Przyjaciółka, która mi go podarowała to poważna pani doktor, która napisała już wiele artykułów naukowych o Chinach. Pozbyła się tej książki lekko, bo jej samej w zasadzie do niczego nie mogła się przydać - żadne to źródło poważnej wiedzy, ciężko to-to zacytować w artykule.
Ja jednak, mimo wszystkich błędów, jakie w niej znalazłam, bardzo tę książkę polubiłam. Za opowieści o chińskiej kuchni, za pokazanie, czym w Chinach jest rodzina czy guanxi, za pokazanie życia obcokrajowca w Pekinie i za to, że wątek romantyczny był po prostu piękny. Najlepsze jednak, że czytając, przypomniałam sobie zajęcia uniwersyteckie pt. "Kultura kulinarna Chin". Wykładowca z pasją i znawstwem opowiadał o zwyczajach, historii i praktyce. Nieszczęście chciało, że te zajęcia zaczynały się koło południa, czyli w porze lunchu. Studenci dzielili się na trzy obozy: tych, którzy i tak spali, tych, których chińska kuchnia średnio kręciła i tych, którym po trzech minutach wykładu zaczynała cieknąć ślinka, a pod koniec wykładu byli już w niej prawie utopieni. Nie muszę chyba mówić, do której grupy należałam ja i najbliższe mi grono?...
Tak właśnie się czułam, czytając tę książkę. Takie miłe, powieściowe memento: pamiętaj, za co te Chiny tak obłąkańczo kochasz :)

2018-10-06

喃咪 nanmi

Dziś oczywiście o kuchni dajskiej, czyli kuchni chińskich Tajów. Często traficie w niej na dania doskonale znane z kuchni tajskiej, jednak trochę inaczej nazywane bądź wymawiane, a w dodatku często zsinizowane. Wyobraźcie sobie, jaki misz-masz następuje, gdy próbujecie chińskimi znakami oddać tajskie brzmienia...
Tak właśnie jest z nanmi, jedną z najbardziej charakterystycznych rzeczy dajskiej kuchni, która w Tajlandii nazywa się nam phrik albo nam chim i jest po prostu... dipem. Co ciekawe, Chińczycy mają oczywiście swoje słowo na dip: 蘸水 zhànshuǐ, czyli dokładnie "woda do maczania". A jednak jeśli pojedziecie na południe Yunnanu, tam, gdzie żyją Dajowie, Hani czy Aini, zamiast chińskiej nazwy ujrzycie właśnie nanmi.
W nanmi można maczać wszystko: pieczone mięso, gotowane owoce morza, surowe warzywa. Na obficie zastawionym stole często będzie się znajdowało dużo niewielkich miseczek z rozmaitymi typami nanmi. Zazwyczaj będą ostre, ale poza smakiem ostrym znajdziemy tu i słodycz cukru palmowego, i smak słony, i kwaśny, i umami, a czasem nawet gorzki. Każda rodzina, każda restauracja ma swoje przepisy na nanmi, więc to samo danie będzie smakować inaczej w każdym miejscu. Dlatego tak uwielbiam właśnie dania z nanmi i za każdym razem po prostu muszę jakieś zamówić - bo bardzo, bardzo chcę spróbować, jaki tym razem będzie smak dipu.
Do popularnych składników należą przede wszystkim świeże i/lub suszone chilli, czosnek, cebulka, sok z limonki, galangal/imbir, trawa cytrynowa oraz pasta czy sos rybny bądź krewetkowy. Jednak na tym nie koniec, bo można dodać pomidory, prażone fistaszki, kiszone pędy bambusa, zieleninę - od kolendry poprzez koperek i miętę aż po seler naciowy, a także odrobinę smażonego mięsa - od owoców morza, przez wieprzowinę, aż po wołowinę; zresztą, lista dodatków jest długa i obejmuje nie tylko wyżej wymienione, dość pospolite warzywa czy przyprawy, ale i rzadko spotykane rośliny - o jednej z nich pozwolę sobie opowiedzieć następnym razem. W gorących regionach trzeba tylko zadbać, by sos taki był świeży i niósł orzeźwienie, a także pomagał trawić.
Z czym się te dipy podaje? Przede wszystkim jako dodatek do gotowanych (różne strączki, kukurydza, okra, pędy bambusa, bakłażan) bądź surowych warzyw (ogórek, kapusta, bazylia tajska, mięta, marzymięta, kwiaty banana, tułacz pstry,), ale także do pieczonych, smażonych czy gotowanych mięs, prażonej skóry wieprzowej bądź wołowej czy nawet do samego kleistego ryżu.
Skąd się wzięło nanmi w dajskiej tradycji kulinarnej? Wiąże się z tym piękna legenda.
Otóż jakieś osiemset lat temu tusi rządzący Menghan polecił, by ludzie mieszkający w kucharskiej wiosce Manzhazhai, a zajmujący się dostarczaniem posiłków na dwór tusi, przygotowali po jednym całkiem nowym daniu i przysłali je na obchody Święta Otwarcia Drzwi, by tusi z okolicznych "mengów" (czyli dystryktów) mogli ich spróbować.
Jednymi z tych ludzi byli bezdzietni, biedni staruszkowie. Słysząc polecenie stworzenia nowej potrawy, zebrali z pola ostatnią, lekko przywiędłą kapustę. Umyli ją, drobno posiekali, wsadzili do glinianego gara i ugotowali na wolnym ogniu, aż zrobił się gęsty ni to sos, ni to kleik. Nałożyli łychę tego kleiku do miseczki, dodali do smaku sól, chilli, czosnek, kolendrę i inne przyprawy, solidnie wymieszali i z trwogą w sercach zanieśli na dwór tusi. Czy taki bieda-kleik zostanie przyjęty przez możnych, czy zapłacą głową za taką drwinę z uroczystego przyjęcia?
Okazało się jednak, że możni, znudzeni już rybami i mięchem, przygotowanymi przez innych, bogatszych kucharzy, z prawdziwą ciekawością powitali to całkiem nowe danie. Zaczęli maczać w nim ogórki, rzodkwie i ugotowany kleisty ryż i byli zachwyceni tym słodko-kwaśnym, mocno aromatycznym sosem. Tak oto bieda-kleik stał się najsłynniejszym sosem regionu i żadne przyjęcie nie może się obyć bez niego.
W knajpach bardzo lubię próbować rozmaitych nanmi. W domu jednak zazwyczaj przyrządzam jego bodaj najprostszą wersję, ostrą, z pomidorami.

Składniki:
  • kilka solidnych, mięsistych pomidorów
  • dwie łodyżki trawy cytrynowej (trzeba usunąć zewnętrzne liście, a białe wnętrze drobno posiekać)
  • kawałek imbiru bądź galangalu wielkości kciuka, wstępnie posiekany
  • kilka ząbków czosnku, posiekanych
  • 2-3 świeże chilli
  • solidna łycha cukru, najlepiej palmowego albo brązowego
  • garść liści tajskiej bazylii albo mięty
  • kilka łyżek sosu rybnego
  • 3 listki kaffiru
  • sok z jednej limonki
  • poszatkowana cebula lub dwie
  • pęczek kolendry, posiekany
  • sól i pieprz do smaku
Wykonanie:
  1. Zacząć od cebuli: zeszklić.
  2. W międzyczasie umieścić wszystkie składniki poza sosem rybnym, sokiem z limonki i pomidorami w moździerzu i ubić na dość gładką pastę. Wówczas dodać sos rybny i sok z limonki i wymieszać.
  3. Dodać pastę do zeszklonej cebuli, wymieszać i gotować przez jakąś minutę lub dwie, żeby całość zaczęła intensywnie pachnieć.
  4. Dodać posiekane pomidory i dusić tak długo, aż pomidory całkiem się rozpadną i całość zmieni się w gęsty sos. Jeść natychmiast albo wpakować do wyparzonych, niewielkich słoiczków - takich, żeby każdy z nich był jedną porcją.
  5. Podawać z półmiskiem warzyw, np. ugotowaną okrą, minikukurydzą i fasolką szparagową a także surowymi ogórkami pokrojonymi w słupki i świeżymi gałązkami mięty oraz porwanymi ręcznie liśćmi kapusty pekińskiej albo obgotowanymi kawałkami zwykłej kapusty.

2018-10-04

Główna Świątynia Buddyjska w Jinghongu

Wizytę w głównej świątyni buddyjskiej (tzw. 总佛寺) warto połączyć z wizytą w Parku Manting. Można bowiem tylną bramą parku przejść wprost do kompleksu świątynnego. Jeśli zamierzacie jeszcze wrócić do parku, nie zapomnijcie zostawić sobie biletów. 
Zwiedzanie świątyń jest darmowe. Jeśli się komuś spieszy, można oblecieć teren w kwadrans (to zaledwie jedna trzecia hektara!) i cyknąć kilka fotek. Jeśli jednak ktoś lubi przyświątynny klimat, warto zostać na dłużej i szukać buddyjskich roślin - fikusów, plumerii, lotosów... Albo i szukać roślin całkiem niebuddyjskich, ale i tak egzotycznych. Nam się na przykład udało trafić na kwitnące banany, a także wiele przepięknych gatunków palm. Można szukać i innych smaczków - gdy wśród licznych, podobnych tajskim, zdobień trafiamy nagle na czterosłowowe "błogosławieństwo" w stylu bardzo chińskim ("patriotyzm jest korzystny dla ludu") albo wśród demonów i bóstw widzimy płaskorzeźbę... kotka. Z kolei później trafiamy na budynek świątynny, ozdobiony znakami chińskiego zodiaku, wśród których nagle zjawia się... słoń. I tak dalej...
Świątynia ta liczy sobie ponad tysiąc lat. To znaczy: liczyłaby sobie, gdyby nie została cztery razy przebudowana, zazwyczaj na skutek kataklizmów i wojen, które nie pozostawiały kamienia na kamieniu. Dziś jest na tyle ważnym ośrodkiem buddyzmu theravada, że odwiedza ją nawet tajska królewna* (zasadziła nawet jeden z tutejszych figowców pagodowych). Jest też ważnym ośrodkiem buddyjskiej edukacji. Tutaj nadal często wysyła się synów do szkół przyświątynnych, by poza wiedzą nabrali też trochę moralności. To zresztą pamiątka z dawnych czasów, gdy ta świątynia była nie tylko miejscem kultu, ale i spotkań mnichów z tutejszymi władykami, którzy mogli "liznąć trochę kultury" i się "ucywilizować" - przynajmniej w oczach innych buddystów.
Wizyta w tej świątyni była miłą chwilą odpoczynku od hałasu.

Drzewo Życzeń. Niestety, były sztampowe - drukowane, a nie pisane ręcznie.
zgodnie z opisem tej białej pagody, została ona stworzona na wzór i podobieństwo... gaju bambusowego, konkretnie dendrokalamusa olbrzymiego** otoczonego ośmioma pędami. Pędy mają symbolizować buddyjskie cnoty.
o tej pani jeszcze opowiem :)
największy budynek kompleksu to oczywiście plebania miejsce urzędowania i zamieszkania mnichów.
W Tajlandii smoki są bardzo podobne, ale beznogie. Tutaj zostały dostosowane do tradycji chińskiej, choć różnią się od zwykłych chińskich smoków.
oj... chyba widziałem kotecka!
patriotyzm i tak dalej...
słoń między znakami zodiaku

*mowa o drugiej córce króla Bhumibola. Ma na imię Maha Sirindhorn. Urodziła się 2 kwietnia 1955r. Studiowała na najlepszych tajskich uczelniach, posiada tytuł doktorski. Włada sanskrytem, angielskim, francuskim i chińskim, ale wciąż uczy się nowych języków. Jako specjalistka od sanskrytu i pali często reprezentuje rodzinę królewską podczas okołobuddyjskich ceremonii. Swoją drogą, szalenie ciekawa postać, warto o niej poczytać na anglojęzycznej wiki.
To ona zwykle reprezentuje Rodzinę Królewską na ważnych uroczystościach innych monarchii.
**prawda, że nazwa toporna i ciężka do zapamiętania? Po chińsku zwie się dużo łatwiej: po prostu smoczy bambus 龙竹. Skoro smoczy, to wiadomo, że olbrzymi, prawda? :)