Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ujgurzy 維吾爾族. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ujgurzy 維吾爾族. Pokaż wszystkie posty

2019-11-11

yunnańskie nazwiska

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.

Miał to być niby wpis o chińskich nazwiskach, ale generalnie rzecz biorąc, zostały one opisane w wikipedii na tyle dokładnie, że nie ma sensu się o nich rozpisywać. Dziś kilka ciekawostek o nazwiskach, na które się natknęłam w Yunnanie; są one raczej rzadko spotykane poza naszą prowincją, a niektórzy (łącznie ze słownikami) nawet nie wiedzą, że takie nazwiska istnieją. Będzie też kilka słów o mniejszościach etnicznych i o nazwiskach, których nie ma.
Zacznijmy od tego razu, gdy spytałam o nazwisko, nic mi ono nie powiedziało, a potem próbowałam je wpisać w telefon i mi się nie udało, bo w moim słowniku tego znaku nie było. Dziewczyna nazywała się 㱔 Suǒ. Żeby było ciekawiej, to nazwisko można również wymawiać Xiē. Jest to nazwisko powstałe dla yunnańskich Yi; obecnie są jednak i rodziny etnicznych Chińczyków Han oraz ludu Naxi, które noszą to nazwisko. Świadczy to głównie o przemieszaniu etnicznym, jakie tu występuje. Najczęściej pojawia się w Kamiennym Lesie, Yiliangu, Lijiangu i Shangri-La.
Za drugim razem osłupiałam, gdy zamiast nazwiska usłyszałam, że facet jest matką. Pełna abstrakcja. Okazało się, że znak 母 to nie tylko matka, ale też nazwisko, które często pojawia się u chińskich (nie tylko yunnańskich, ale tutejszych też) mniejszości etnicznych: Yi, Hui, Mongołów, Mandżurów, Tujia, Tybetańczyków, Miao itd. W Yunnanie najczęstsze jest w Zhaotong i Xuanwei.
Już dawno za to przywykłam do nazwiska Diao. Nie, nie normalnego nazwiska 刁 Diāo, a do yunnańskiego  刀 Diāo, którego nie wolno przeczytać tak, jak normalnie się ten znak czyta: 刀 Dāo jeśli jest nazwiskiem, a dāo jeśli jest nożem. Diao jest nazwiskiem, który pewien cesarz podarował ludowi Dai. Dajowie nie mieli nazwisk, tylko imiona - wiele imion. Po odpowiednich przydomkach można było poznać, czy ktoś jest kobietą czy mężczyzną, czy przed ślubem, czy po urodzeniu dziecka itd. Zresztą - wiele ludów nie miało nazwisk i faktycznie rozmaici władcy/królowie Chińczycy obdarowywali podbite ludy nazwiskami. Po to, żeby byli mniej barbarzyńscy? Po to, żeby zaznaczyć, że są zależni od Chińczyków? Po to, żeby władcy mogli w ogóle jakoś ich nazywać, bo właściwych imion nie potrafili wymówić? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że niektóre nazwiska właśnie stąd się wzięły. Poza Diao znam jeszcze Pa 怕 i Duo 剁 i wiem, że beneficjentami byli nie tylko Dajowie, ale i Yi, Miao czy Tybetańczycy. Są i inne nazwiska, które są "normalne" czyli rdzennochińskie, ale mniejszości etniczne chętnie je sobie wybierały - czasem ze względu na znaczenie, czasem ze względu na totem, czasem ze względu na podobieństwo brzmienia do jakiegoś ładnego słowa w ich własnym języku. Tak, wybierały - bo od czasu, gdy nie ma cesarza, a mandaryński stał się językiem ogólnym i w dodatku zaczęto się posługiwać dowodami osobistymi, jakoś tych ludzi trzeba było zarejestrować. A są ograniczenia: w nazwiskach i imionach Chińczyków nie mogą występować znaki inne niż chińskie. Dlatego nawet jeśli któraś grupa etniczna posługuje się pismem innym od chińskiego i ma nazwisko, które brzmi inaczej i możnaby je zapisać chociażby przy pomocy alfabetu łacińskiego, nie jest to możliwe u chińskich urzędników. Idźmy dalej: chińskie nazwiska składają się z jednego lub dwóch znaków, tak samo jak chińskie imiona. W związku z tym imię i nazwisko może łącznie mieć co najmniej dwa znaki i co najwyżej cztery. Nawet jeśli jakaś grupa etniczna posiada nazwiska, to jeśli się nie mieszczą razem z imieniem w czterech znakach, dany reprezentant powinien sobie zmienić nazwisko na takie, które przystaje do standardu. I tak mamy na przykład zwykłe chińskie nazwiska typu Bai 白、Li 李、Tao 陶、Hu 胡 i tak dalej, noszone przez ludzi, którzy nie nazywają się tak z dziada pradziada, tylko musieli coś sobie wpisać do dowodu. Inna rzecz, że teraz coraz częściej pojawiają się i u Hanów całkiem nietradycyjne nazwiska łączone, których zasada tworzenia jest taka: znak nazwiska ojca + znak nazwiska matki + imię dziecka. Jedna trzecia klasy Tajfuniątka ma takie właśnie nazwiska. Ciekawam, jak będzie to wyglądać w następnym pokoleniu? Dwuczłonowe nazwisko ojca + dwuczłonowe nazwisko matki + imię dziecka? A jeszcze ze trzy pokolenia dalej? Cóż, zgodnie z zasadą "maksimum cztery znaki" nie będzie to raczej możliwe.
Również w klasie Tajfuniątka zetknęłam się z innym czteroznakowym nazwiskiem z imieniem. Tym razem nazwisko było jednoznakowe, a imię - trzyznakowe. Dwa znaki zwykłe, a oprócz nich 天 - Niebo, dodane, jak się później dowiedziałam, przez wróżbitę, żeby imieniem zrównoważyć niedobory pierwiastka, którego miało dziecku brakować w czasie urodzenia.
Wróćmy jednak do nazwisk niehanowskich grup etnicznych. Grupa etniczna Wa 佤族 wybrała sobie jako nazwiska głównie  Chen 陈、Zhao 赵、Li 李、Xiao肖、Luo 罗、Tian 田、Bao 鲍、Zi 子、Yin 尹 oraz Zhong 钟. To wszystko są oczywiście nazwiska wzięte od Chińczyków, bo gdy próbowano chińskimi znakami zapisywać brzmienia z języka Wa, okazywało się, że ani nie brzmią, ani nie wyglądają, ani znaczenie się nie zgadza. W dodatku, tak samo, jak u niektórych Yi i Naxi, u Wa nazwisko syna powinno zawierać imię ojca, co etnicznym Chińczykom Han oczywiście nie mieści się w głowach. Przyjmują więc mniejszości chińskie nazwiska i nawet imiona pisane w znakach... i używają ich tylko w sytuacjach bardzo formalnych. Zdarza się, że nawet na nie nie reagują, tak bardzo są one oddalone od imion, którymi posługują się na co dzień.
Grupa etniczna Naxi wybrała sobie z kolei dwa główne nazwiska: Mu 木 dla wyżej postawionych i He 和 dla prostaczków. Wiążą się z tym rozmaite legendy, wszystkie jednak pisane są z tak hanowskim podejściem do znaków (których przecież Naxi nie używali, bo sami mają własne pismo Dongba), że żadna nie wydaje mi się prawdopodobna.
W ciekawy sposób wybierają sobie chińskie nazwiska reprezentanci grupy etnicznej Lisu. Otóż mają oni zwierzęce/roślinne totemy i starają się, by nazwiska jakoś tam im odpowiadały. Najłatwiej z prawdziwie odzwierzęcymi nazwiskami typu Xiong 熊 - Niedźwiedź. Z innymi poradzono sobie poprzez podobieństwo brzmień w mandaryńskim (bo przecież nie w języku Lisu): skoro tygrys to hu 虎, to wybrano nazwisko Hu 胡; skoro ryba to yu 鱼, to wybrano nazwisko Yu 余 i tak dalej. 
Nie wszystkim grupom etnicznym się to spodobało, dlatego są też grupy, które obstają przy imionach i nazwiskach zsinizowanych w piśmie, ale jednak nadawanych tradycyjnie. Pisałam kiedyś o tybetańskiej piosenkarce Zongyong Zhuoma, prawda? Jej syn nazywa się, zupełnie legalnie, Zhaxi Dunzhu i nikt nie robi z tego problemu. To samo dotyczy nazwisk na przykład Ujgurów. Śliczna aktorka, którą Chińczycy Han nazywają Dai Si 代斯,tak naprawdę nazywa się 穆克代斯·库尔班/ مۇكدەپ قۇربان/ Mukkadas Kurban albo z angielska Daisy. To samo dotyczy innej śliczności, która zowie się 迪麗熱巴·迪力木拉提/دىلرەبا دىلمۇرات/Dilraba Dilmurat, a z angielska Cherry, a także mojego ukochanego Arkena. Nie wiem, wedle jakiego klucza urzędnicy pozwalają jednym na wieloznakowe i całkiem niechińskie imiona, a innym każą się sinizować na siłę; obawiam się, że mniej tym rządzi prawo, a bardziej przypadek i widzimisię.
Jest też w Yunnanie trochę nazwisk, które są zwykłymi nazwiskami Hanów, ale z czasem coraz mniej osób się tak nazywało i teraz są to nazwiska wyjątkowo rzadkie. Należą do nich np.
Leng 冷 - 1199 osób,
Fei 非 - 1194 osób,
Tan 谈 - 501 osób,
Zhao 招 - 305 osób,
Zhan 旃 - 196 osób,
Dan 但 - 131 osób,
Zhe 柘 - 102 osoby,
Tong 同 - 69 osób,
Guo 过 - 64 osoby,
Bai 摆 - 48 osób,
Da 笪 - 40 osób,
Jian 菅 - 20 osób,
Re 热 - 10 osób, .
i w końcu Jue 爵, które noszą zaledwie 4 osoby!
Dla porównania: najpopularniejszym nazwiskiem w Chinach jest Li 李, które nosi prawie sto milionów ludzi! To tak, jakby w trzech Polskach wszyscy nazywali się Kowalski!...
Ostatnia historia będzie dotyczyć nazwiska, którego nie ma. To znaczy jest. Ale nie ma.
To ja zacznę od początku.
Jest sobie znak 谌, który można wymawiać jako chén oraz jako shèn. Wtedy, gdy jest wymawiany jako chén, jest zwykłym znakiem, przymiotnikiem: szczery, wierny. Może też być nazwiskiem o takim brzmieniu. Jednak w części Yunnanu istniał i istnieje jako nazwisko wymawiane Shen. A jednak, kiedy taki Shen pójdzie do lekarza i lekarz ma zapisać jego nazwisko, wpisze Chen i będzie go nazywał Chen. Tak łatwiej, bo wszyscy znają znak chen, a nikt poza ludźmi noszącymi nazwisko Shen nie wie, że znak ten ma dwa czytania. Swego czasu drugie czytanie było niedostępne na komputerze, ale widzę, że już ten błąd naprawiono. Tyle, że mój kumpel, który nosi właśnie takie nazwisko, mówi, że nawet wykładowcy na uniwerku się z nim kłócili, że tak naprawdę nie nazywa się Shen, tylko Chen...
Swoją drogą, kwestia komputerów jest fascynująca. Jak wiadomo - jeśli się czegoś nie da znaleźć w necie, to to nie istnieje. Można tę regułę spokojnie zastosować do chińskich znaków. Jest ich dużo więcej, niż może nam zaproponować którykolwiek system komputerowego wprowadzania znaków. I w ten sposób znaki umierają. Nawet jeśli ktoś wybierze sobie bardzo piękne i oryginalne imię znane ze starych słowników, jeśli urzędas nie potrafi go wprowadzić w komputer, to nie ma zmiłuj. Znana jest historia o facecie, który nie mógł zmienić dowodu osobistego na nowy, bo dopóki nazwiska i imiona wpisywano ręcznie, to nikomu jego imię nie przeszkadzało, ale gdy zabrakło tego znaku w komputerze, okazało się, że nie może się tak nazywać i ma sobie wybrać inne imię. Ponoć facet postawił się okoniem i nie wymienił dowodu do końca życia.
Podsumowując: jest tak, jak zwykle. Są główne zasady i masa wyjątków. Sporo ciekawostek i lokalnych zwyczajów, które zazwyczaj nie są brane pod uwagę, a przecież są takie ciekawe!
A jeśli chcecie poczytać o japońskich nazwiskach, zapraszam tutaj.

2019-04-12

ujgurskie żarcie

A kiedy na samą myśl o chińskim żarciu, sosie sojowym i drobinkach mięsa w daniu, które miało być mięsne, chcesz wracać do kraju, zamiast tego wybierasz się do "swoich". Czyli do ujgurskiej knajpy. W niej szaszłyk to naprawdę szaszłyk, a nie dwa cieniusieńkie plasterki mięsa cudem nawleczone na patyczek. W niej danie z baraniny to danie z prawie stuprocentową zawartością mięsa. W niej nawet sałatka smakuje lepiej - bo prawie jak swojski winegret. A to pieczywo!
Kiedy już się nacieszę takim żarciem mogę bez żalu wrócić do misienów i zup na wodzie.

2018-10-23

Półksiężyc wzeszedł 半个月亮爬上来

Zaprzyjaźniona dyrygentka chóru zwróciła się do mnie z nietypową prośbą: słuchaj, być może w przyszłym roku pojedziemy z chórem do Chin, czy mogłabyś dla nas znaleźć jakiś chiński kawałek na chór mieszany? Najlepiej coś ludowego. No i - oczywiście z nutami.
W to mi graj!
Zaczęłam przetrząsać czeluście chińskiego internetu i znalazłam miliony piosenek, niektóre nawet faktycznie na chór mieszany. Pojawił się tylko jeden problem. Zdecydowana większość nie była zapisana "naszym" pismem muzycznym, czyli na pięcioliniach, a w uproszczonej notacji numerycznej. Ech, żałuję, że nie widziałam twarzy dyrygentki, gdy otrzymała "nuty". Trzeba jednak przyznać, że szybko kapnęła się, jak to się czyta. Zresztą - takie właśnie było założenie tego pisma: że będzie tak proste, że każdy się będzie mógł go nauczyć. Ja sama opanowałam je podczas nieudolnych prób nauczenia się gry na erhu, wieki temu na Tajwanie. Byłam wówczas głęboko przekonana, że to jest właśnie zapis stworzony dla erhu. Dopiero później zobaczyłam, że zapisuje się tak również melodie dla fletogruszki czy fletu, a przede wszystkim - wydaje się tak niezliczoną ilość śpiewników. Gdy potem uczyłam się chińskich śpiewów ludowych, zawsze korzystałam właśnie z takiego zapisu muzycznego i tak się doń przyzwyczaiłam, że traktuję go już jak własny. Muszę powiedzieć, że prostota zapisu, w którym poszczególnym dźwiękom odpowiadają cyfry od 1 do 7, oktawom - kropki nad lub pod cyfrą, a wartościom rytmicznym - ewentualne kreski pod cyframi, po prostu mnie zachwyciła. Oczywiście, taki zapis nie nadaje się dla instrumentów o dużej skali albo do zapisywania skomplikowanych utworów muzycznych, ale dla przyśpiewek ludowych czy piosenek dziecięcych jest idealny.
A dla chóru wybrałam tę piękną pieśń, zapisaną z chińskim tekstem przez Wang Luobina. Kiedyś był on podawany za autora, ale po wielu aferach, gdy rozmaite chińskie mniejszości etniczne zarzuciły mu kradzież, częściej się go traktuje jak osobę, która stranskrybowała część folkloru, żeby przybliżyć go Chińczykom, niż za twórcę.
Do piosenki dołączyłam tłumaczenie tekstu oraz transkrypcję fonetyczną chińskich znaków. Nie tylko pinyin, ale również bezpośrednie przełożenie na polskie brzmienia, bo pinyin jest jednak średnio oczywisty dla niechińskojęzycznych ludzi.
1. 半个月亮爬上来
Półksiężyc wzeszedł
咿啦啦 爬上来
ii la la wzeszedł
照着我的姑娘梳妆台
Oświetla toaletkę mojej ukochanej
咿啦啦 梳妆台
ii la la toaletkę

请你把那纱窗快打开
Proszę, otwórz szybko moskitierę
咿啦啦 快打开
ii la la otwórz szybko

再把你那玫瑰摘一朵
a potem urwij jedną różę
轻轻地 扔下来
delikatnie ją wyrzuć (w domyśle: do mnie)

2. 半个月亮爬上来
księżyc wzeszedł
咿啦啦 爬上来
ii la la wzeszedł

为什么我的姑娘不出来
dlaczego moja dziewczyna nie wychodzi?
咿啦啦 不出来
ii la la nie wychodzi

请你把那纱窗快打开
Proszę, otwórz szybko moskitierę
咿啦啦 快打开
ii la la otwórz szybko

再把你那玫瑰摘一朵
a potem urwij jedną różę
轻轻地 扔下来
delikatnie ją wyrzuć (w domyśle: do mnie)

Pieśń jest bardzo znana - została okrzyknięta klasykiem chińskiej piosenki XX wieku. Jest wykonywana w wersjach instrumentalnych, chóralnych, 
solowych, operowych, pop

i co komu jeszcze do głowy wpadnie. Wielkim hitem chińskiego internetu jest wykonanie chińskiej Pierwszej Damy, czyli Peng Liyuan.
Ja też uważam, że jest przepiękna.
No i - bardzo lubię takie "zadania bojowe". Najbardziej na świecie chciałabym właśnie w ten sposób zarabiać na życie - zlecano by mi rozmaite okołochińskie zadania, a ja mogłabym się przy tym tak świetnie bawić!

2018-05-10

początki

Szliśmy ulicą. Za rękę z ZB, a Tajfuniątko siedziało u taty na barana. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, Tajfuniątko opowiadało dwujęzycznie niestworzone historie. Podszedł do nas pan, by zapytać: "przepraszam, czy pani jest Ujgurką?". Zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie. A pan na to: "też się zastanawiałem, ale tak świetnie mówi pani po chińsku, z tylko lekkim akcentem, takim śpiewnym, właśnie jak u Ujgurów! No i jest pani do nich trochę podoba z tą białą skórą...". Uśmiechnęłam się do pana serdecznie i podziękowałam za komplement. Nie dla wszystkich Chińczyków mandaryński jest językiem ojczystym; miło, że zamiast pomyśleć o mnie jak o obcokrajowcu, pan się zawiesił i skojarzył mnie z jedną z grup etnicznych pochodzenia tureckiego, podobną do ludzi Zachodu, ale jednak - chińską.
Doszliśmy na targ. Mój ulubiony stragan z wołowiną zamknięty na trzy spusty. Pytam sprzedawcę ze straganu obok, co to się stało i czy wiadomo, kiedy będzie otwarte. Brodaty Ujgur wychyla się do mnie z uśmiechem i odpowiada śpiewnym mandaryńskim: ach, pojechali bić bydło, wrócą dopiero po weekendzie, droga krajanko! (老乡)". Jestem przekonana, że odpowiadał po mandaryńsku tylko dlatego, że byłam z chińskim mężem. Gdybym przyszła sama, pewnie próbowałby mówić po ujgursku i bardzo by się zdziwił, że go w ogóle nie rozumiem...
***
Pewna znakomita blogerka językowa opowiadała ostatnio z humorem o tym, jak rozpoczęła naukę rosyjskiego. Jaką traumą jest dla niej ślamazarne przyswajanie cyrylicy i jak inaczej się teraz, jako dorosła i zorientowana głównie na angielski, uczy całkiem obcego języka.
Znam to. Przygodę z chińskim zaczęłam jako dwudziestoparolatka z całkiem sporym bagażem językowym. Angielski, francuski, łacina, niemiecki i włoski do tej pory. Z francuskiego pamiętam pojedyncze słowa i kilka zwrotów. Z niemieckiego w zasadzie nic. Z włoskiego sporo słów i nic więcej, za to łacińskie czytanki nadal lubię tłumaczyć ze słownikiem w ręku. Słówka jednak zapadły w niepamięć. Niećwiczony język zanika z prędkością światła. Dziś wstyd byłoby mi stanąć przed nauczycielkami tych języków. Swego czasu postawiły mi one pozytywne oceny końcowe, zaświadczając, że umiem się powyższymi językami posługiwać, a ja tymczasem wszystko zapomniałam. Inaczej mówiąc: zrobiłam sobie miejsce na chiński, który jest teraz całym moim światem.
Zaczęłam się uczyć chińskiego na Tajwanie. Dzięki temu opanowałam tradycyjne pismo chińskie, które nadal bardziej mi się podoba od uproszczonego i znajduję je... łatwiejszym od wersji uproszczonej. Nie nabawiłam się właściwych Tajwańczykom błędów w wymowie; nauczycielki mówiły po mandaryńsku bardzo poprawnie. Nauczyłam się pisać, choć - przyznaję ze wstydem - teraz raczej czytam niż piszę i przypomnienie sobie zapisu niektórych, nawet względnie prostych, znaków jest dla mnie coraz trudniejsze. Znów: brak praktyki. Przy Tajfuniątku po prostu nie ma na to czasu. Teraz jednak o tym, jak to się zaczęło.
Otóż: pojechałam na Tajwan "bez przygotowania", poszłam na uniwersytet oferujący kursy językowe i wybrałam tzw. kurs intensywny - trzy godziny dziennie. Zwykły kurs to były dwie godziny dziennie i jedna czytanka tygodniowo. My mieliśmy dwie czytanki tygodniowo, masę słówek, codziennie kartkówki i dwa duże testy w tygodniu. Podczas zapisywania się na kurs nie pytano o narodowość. A szkoda.
Podczas pierwszych zajęć nauczycielka zapisała tablicę mnóstwem chińskich znaków. Byłam jedyną osobą, która ich nie znała. Reszta klasy to byli Japończycy, a znaki to były ich imiona.
Pierwsze trzy miesiące nauki pamiętam jak przez mgłę. Kurs intensywny był intensywny nawet dla Japończyków, którzy większość znaków mieli w małym palcu - bo przecież Japończycy też używają znaków chińskich. Nie zawsze mają one to samo znaczenie, rzadko mają tę samą wymowę, ale - jeśli już się je zna i potrafi zapisać, jest się w zupełnie innej sytuacji, niż gdy się człowiek uczy od zera. Więc goniłam Japończyków - bo intensywność kursu i to, na czym skupiała się nauczycielka, było dostosowane do większości grupy. Oni po zajęciach wychodzili na miasto, dobrze się bawili i ćwiczyli wymowę w czasie interakcji z tubylcami. Ja wychodziłam ze szkoły i pędziłam do domu, żeby w nieskończoność pisać "krzaczki". Żeby milion razy sprawdzać słownik. A nawet dwa. Bo najpierw chińsko-angielski, a potem angielsko-polski. Żeby przepisywać na czysto notatki z lekcji. Nauczycielka nie zatrzymywała się nad pisaniem każdego znaku (przecież Japończycy je znali!), a aparaty w telefonie były jeszcze wtedy rzadko widzianym wypasem. Dlatego notatki to był chińsko-angielsko-polski miszmasz i "rysunki" znaków, takie na oko, bez pilnowania właściwej kolejności kresek, bo nad tym miałam usiąść dopiero w domu. Nauczycielka podczas lekcji skupiała się na wymowie, bo ta u Japończyków bardzo kulała. Niby dobrze, bo przynajmniej wymowę powinnam mieć opanowaną do perfekcji, prawda? Nic z tych rzeczy. Na tle japońskich kolegów i koleżanek wypadałam tak wspaniale z tymi wszystkimi "dź", "ś" i innymi takimi, że nauczycielka ANI RAZ nie poprawiła mojej wymowy. Dopiero słuchając nagrań zrozumiałam, jak bardzo wymowa, którą słyszę w głowie różni się od tej, która wychodzi z mojego aparatu mowy. Wtedy niestety było już za późno - złe nawyki zmienia się dużo ciężej niż po prostu uczy od zera.
Wieczorem wychodziłam z Tatą na kolację. Coraz lepiej rozumiałam menu, już umiałam odróżnić kurczaka od wieprza i znałam nazwy kilku warzyw. Po kolacji wracałam do mieszkania wypchanego... fiszkami. Z jednej strony chiński znak, z drugiej - wymowa napisana romanizacją pinyin. Z trzeciej strony (zaginałam fiszki na pół) - tłumaczenie na angielski i polski.
Zeszyty do kaligrafii. Duże kratki, w których trzeba ładnie zmieścić znak. Boląca ręka od pisania sto razy tego samego. Bo trzeba napisać sto razy, żeby weszło w rękę i żeby podczas testu wyskoczyło z ręki na kartkę.
Co było najtrudniejsze? Wszystko.
Znaki, których nikt mi nie rozkładał na części pierwsze i których musiałam się nauczyć całkiem sama.
Romanizacja pinyin, która każdemu Polakowi wydaje się nieintuicyjna, bo zamiast po prostu napisać "ć", piszemy "q". Kto czyta "q" jak "ć", ja się pytam?!
Wymowa wraz z tonami, które do dziś mi się mylą zdecydowanie zbyt często.
Najtrudniejsze jednak było pogodzenie się z tym, że obojętnie, z czego wynikały moje porażki - np. z tego, że nauczycielka nie zwracała uwagi, że źle mówię, z tego, że samodzielna nauka znaków, nieweryfikowana przez nauczycieli może się wiązać z błędami, z tego, że to, jak mówili ludzie na ulicy, bardzo różniło się od tego, co było w szkole - bez względu na to wszystko Chińczycy zawsze uważali, że nie nauczę się nigdy naprawdę dobrze mówić po chińsku, bo jestem biała. A biali zawsze będą mówić z akcentem, do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wszelkie próby przeskoczenia tej granicy po prostu muszą się skończyć klęską. Z wyjątkiem Da Shana oczywiście.
***
Uczę się chińskiego od prawie piętnastu lat. Od niemal dziesięciu lat mieszkam w Kunmingu, tu jest mój dom, tu założyłam rodzinę. Język chiński jest moim językiem podstawowym. Od lat słyszę, że nigdy się nie nauczę mówić jak Chińczyk. A jednak... wielu Chińczyków uważa, tak stricte na słuch, że jestem Chinką. Niekoniecznie z większości etnicznej Han (tutaj już wygląd robi swoje), niekoniecznie z obszaru, na którym króluje mandaryński. Ale jednak - Chinką. To nie jest tylko kwestia samej wymowy, wyglądu itd. To kwestie tak rzadko wliczane do "nauki języka" jak mowa ciała, posługiwanie się specyficznym poczuciem humoru, rozumienie aluzji do filmów czy książek, "odpowiednie" zachowanie, naturalność w użyciu języka, mierzona szybkością udzielania odpowiedzi na pytania i ich adekwatnością, odczytywanie rozmaitych kodów kulturowych... Gdy spaceruję za rękę z mężem-Chińczykiem, nie całuję go publicznie, bo tego się w Chinach nie robi. No chyba, że chcę go zawstydzić - to całuję aż słychać po przeciwnej stronie ulicy. Ale za to gdy siedzimy przy wspólnym stole, wrzucam mu do miseczki własnymi pałeczkami najlepsze kąski. A gdy mówi, że się źle czuje, doradzam, by napił się ciepłej wody. Coś się we mnie zmieniło wraz z językiem. I będzie się zmieniać dalej, tak długo, jak długo będę się uczyć i przyswajać nowości.
Czyli pewnie do końca życia...

2015-02-08

Xinjiang oczami Terzaniego

Znów wyjątki z Zakazanych Wrót, tym razem o miejscu, w którym dotąd nie byłam, a ze względu na dość niefortunną sytuację polityczną - pewnie nieprędko się tam wybiorę.

„Kiedy będziecie w Malezji, zwiedźcie koniecznie...” – mówi słodko spikerka, a jej głos rozbrzmiewa na pełnych błota ulicach i placach, gdzie zaczynają już krążyć tłumy ludzi, wielbłądów, mułów i kóz. Ironia zawarta w tym absurdalnym apelu – Chiny są przecież krajem, z którego nie wolno wyjeżdżać, zwłaszcza w celach turystycznych – gubi się, bo radio nadaje po chińsku, w języku, którego olbrzymia większość tutejszej ludności nie zna i który uważa za obcy.
Sinkiang zamieszkiwały przez wieki ludy niechińskie; większość mieszkańców prowincji stanowią jeszcze ich potomkowie. Spacer po bazarze w Urumczi, zamkniętym podczas rewolucji kulturalnej, a teraz znowu działającym, to jakby przechadzka po muzeum ludzkości: wydaje się, że są tam reprezentowane wszystkie rasy poza czarną. Wdychając mocne zapachy i dym szisz kebabu opiekanego na węglach przez krępych, brodatych muzułmanów, spotyka się Kazachów o orlich nosach, w futrzanych czapach, w skórzanych butach z cholewami, w szerokich, czarnych okryciach; ujgurskie kobiety o księżycowo bladych twarzach, w wielobarwnych strojach, w brzydkich, brązowych pończochach, ze złotymi kolczykami ozdobionymi pośrodku czerwonym kamieniem; jasnowłosych chłopców uzbeckich o wielkich, niezwykle zielonych oczach; Mongołów o wystających, zaczerwienionych kościach policzkowych. Niekiedy widuje się też jakiegoś białego Rosjanina, który uciekł z ojczyzny po rewolucji 1917 roku i został tu wbrew swojej woli, nie mając innego wyjścia, po rewolucji chińskiej 1949 roku. Pośród wszystkich ludów, które do Sinkiangu sprowadziła historia, Hanowie – przybyli tu już w II wieku przed Chrystusem jako wojskowa załoga – uchodzą za przybyszów z ostatniej chwili i jako tacy są najmniej lubiani.
Na spacerującego po bocznych uliczkach Urumczi gościa z Zachodu tubylcy patrzą i podchodzą do niego, jakby był jakimś ich dalekim krewnym. Mają oni wiele cech właściwych ludom śródziemnomorskim; wśród porozumiewawczych spojrzeń i uśmiechów zauważają z rozbawieniem podobieństwo przejawiające się w rysach twarzy, w długich nosach (w moim przypadku także w wąsach). To podobieństwo odróżnia ich i nas, ludzi Zachodu, od Hanów – Chińczyków.
***
Swoi wolą oczywiście przestawać ze swoimi, więc społeczność Hanów unika kontaktów z tubylcami. Mieszkający w Sinkiangu od ponad dwudziestu lat Chińczycy – także kadra polityczna, która codziennie styka się z przedstawicielami mniejszości – nie znają miejscowego języka, i nie przypadkiem pierwszy podręcznik gramatyki ujgurskiej dla chińskiego odbiorcy wydano dopiero cztery lata temu. Do utrzymania podziału przyczynia się wszystko, łącznie z kuchnią. Mniejszości to muzułmanie niejadający wieprzowiny, jednego z rodzajów mięsa ulubionych przez Chińczyków. Dla Ujgura bluźnierstwem jest samo dotknięcie czegoś, o co świnia tylko się otarła. Tak więc w fabrykach muszą być dwie stołówki: jedna wyłącznie dla Hanów, druga – wyłącznie dla Ujgurów.
***
W Teatrze Ludowym w Urumczi ujgurskie dziewczęta wykonują dzisiaj narodowe pieśni we własnym języku; nie zmusza się ich już do śpiewania po chińsku: „Pragniemy wyzwolić naszych braci i siostry z Tajwanu”. Mój przewodnik nie boi się już pokazać przepisanego ręcznie po arabsku egzemplarza Historii Turlanów i Ujgurów, której to książki od dawna nie można znaleźć w chińskich księgarniach. W okresie najbardziej radykalnego maoizmu nawet książeczka ze starymi przysłowiami ujgurskimi została zakazana jako „obca propaganda”.
***
– Im nie podoba się to, co podoba się nam... Ich nie interesuje to, co interesuje nas... My się im nie podobamy – mówi młody Ujgur, który zanim zaczął ze mną rozmowę, nie omieszkał podkreślić: – Tak, mówię po chińsku, ale nie jestem Chińczykiem.
W każdej rozmowie z Ujgurem, której nie przysłuchuje się Han, pojawia się regularnie temat Chińczyków: „Nie smakuje im baranina... Oni nie tańczą... Oni nie umieją śpiewać”. To „oni” świadczy dobitnie o odległości, jaka dzieli jeszcze oba ludy, które mają razem żyć.
***
U podstaw wszystkich trudności we wzajemnych stosunkach między oboma narodami leży fakt, że Ujgurzy uważają Hanów za cudzoziemców, którzy sprowadzili się do nich bez zaproszenia, i że Hanowie – z wyjątkiem tych, którzy obcują z miejscowymi, przystosowali się do ich obyczajów i sposobu bycia – Ujgurami gardzą. Dla przeciętnego Chińczyka Ujgurzy są na wpół dzicy i prymitywni; nierzadko można zobaczyć Chińczyka, który po przypadkowym otarciu się na ulicy o Ujgura instynktownie otrzepuje ubranie dłonią. To poczucie wyższości Hanów wobec mniejszościowych grup etnicznych nie jest bynajmniej czymś nowym.

Tyle lat już minęło od wydania tej książki, a tak niewiele się zmieniło... Chińczycy osiedlają się w Xinjiangu na wielką skalę, mając w nosie kulturę i język lokalny; ich nieznośne poczucie wyższości nad "dzikusami" i wewnętrzne przekonanie, że to właśnie oni są solą każdej piędzi chińskiej ziemi sprawiają, że szczerze ich nie znosi każda mniejszość etniczna. Język urzędowy to oczywiście mandaryński; Ujgurzy są dumni z tego, że go kaleczą. Wolą mówić płynnie językiem przodków niż mową najeźdźcy. To, że najeźdźca jest już bardzo zadomowiony, nic nie zmienia.
Z drugiej strony - to błędne koło. Dzieci mówią kiepsko po mandaryńsku, idą do kiepskich szkół, a jeśli się dostają na studia, są to fatalne uniwerki, po których lądują w beznadziejnej pracy. Może jednak warto czasem ugiąć karku, by zobaczyć większe dobro, lepszą przyszłość itd.? Można się nie lubić z Chińczykami, ale skoro mieszka się w Chinach, może warto byłoby czerpać garściami z obu kultur, wybierając to, co wartościowe?
Czytając o Ujgurach, zawsze widzę Polskę pod zaborami. Przymusowa sinizacja Ujgurów jest trochę jak germanizacja, rusyfikacja Polaków. Czy słusznie walczyliśmy o tożsamość narodową? Jak długo ta walka powinna trwać? Czy dopuszczalny jest terroryzm, w którym giną nie tylko wojskowi, ale i ludność cywilna? Czy odzyskanie państwa warte jest odbierania cudzego życia? Dla "patrioty" odpowiedzi na te pytania są proste; dla mnie - nie. Współczesny Ujgur, obejmujący stanowisko w administracji "najeźdźcy" nie dostaje kulki w głowę za kolaborację. Powinien? A może lepiej po prostu starać się dobrze żyć, bez względu na barwy flagi powiewającej za oknem? Łatwo potępiać Chińczyków za rządzenie twardą ręką, łatwo widzieć w Ujgurach strasznych muzułmańskich terrorystów, łatwo mieć własne zdanie na ten temat i trzymać się go jak pijany płotu. Ja chwieję się jak chorągiew na wietrze; im więcej się dowiaduję, tym ciężej mi stwierdzić, kto ma rację.

2014-03-03

Nieprzyjemnych wieści ciąg dalszy

Zginęło 29 osób, następne 143 zostały zranione. Już wiadomo, czyja to sprawka. Niestety, nie wariatów. Winni są ujgurscy separatyści. Było ich kilkunastu; pięciu zostało zastrzelonych na miejscu, znane są twarze poszukiwanych. Gdy eksperci wojskowi i policyjni zaczęli rozważać sprawę, zadali sobie przede wszystkim pytanie: dlaczego terroryści wybrali Kunming. Według nich są trzy powody: po pierwsze, łatwo się tu dostać z Xinjiangu zwykłymi drogami czy pociągiem, co obniża koszty planowanego zamachu. Po drugie, jest to miejsce "daleko od cywilizacji"; są tu mniej restrykcyjne kontrole itd. Po trzecie dlatego, że jeszcze nigdy się tu coś takiego nie wydarzyło i nikomu nawet by nie wpadło do głowy, że wydarzyć by się mogło.
Ech, specjaliści... Siedzi sobie taki w Pekinie i uważa, że wie, o czym mówi...
Nakreślę tło. Jest sobie Yunnan, miejsce od zawsze zamieszkiwane przez różne grupy etniczne, witające obcych otwartymi ramionami. Ujgurzy, często przepędzani z innych miejsc, tutaj cieszą się dużą swobodą. Na przykład: choć sprzedaż z wozów czy straganów niepłacących podatków jest tu nielegalna, cały Kunming jest upstrzony straganami z melonami czy plackami naan, rozstawionymi przez Ujgurów. Zamiast ich przepędzać, jak się przepędza choćby staruszki, sprzedające ręcznie wyplatane kosze, czy żebraków, którzy w ogóle prawie zniknęli z ulic, Ujgurom się pozwala na ten drobny handel; policja ich nawet nie legitymuje.
Do takiego miejsca przyjeżdżają sobie Ujgurzy w celu mordowania miejscowej ludności... Wróć. Tego już w prasie nie przeczytacie, ale jedna z koleżanek z badmintona jest policjantką. Szzzz, nie mówcie nikomu. Zgodnie z tym, co do tej pory policja kunmińska wykryła, ci terroryści mieszkali w Kunmingu od lat. To nie byli ludzie, którzy do Kunmingu przyjechali właśnie teraz, żeby postraszyć ludność. To byli mieszkańcy, ludzie tutaj zameldowani. Policja nie chce mówić tego głośno, bo boją się, że inni, niewinni ujgurscy obywatele Kunmingu poniosą konsekwencje. Właściciele knajp, sprzedawcy. Sąsiedzi.
Szczerze mówiąc, nie dziwiłabym się gniewowi i pragnieniu wywarcia zemsty na niewinnych. Przecież ludzie, którzy zginęli/zostali ranni też byli niewinni...
Jak zwykle problemem jest to, że za zbrodnię kilkunastu debili nie powinna płacić cała społeczność. Przecież mieszkają też w Kunmingu Ujgurzy, którzy usłyszawszy o zdarzeniu, całymi rodzinami poszli oddawać krew dla rannych i otwarcie mówią, że im wstyd za pobratymców. Są Ujgurzy, którzy mówią o sobie, że przede wszystkim są kunmińczykami, a dopiero po drugie muzułmanami i Ujgurami.
To najbardziej smuci kunmińczyków: dlaczego ktoś, kto tu mieszka, miałby tak tego miasta nienawidzić? Tego miasta dobrej pogody i kwiatów, miasta tolerancji etniczno-kulturowej, miasta spokoju i życzliwości? Dlaczego ktoś mógłby chcieć zniszczyć tę piękną równowagę, którą udało się tu uzyskać? Może właśnie dlatego, że tutaj to najbardziej zaboli. Nic tak nie boli, jak zawiedzione zaufanie. Przyjęliśmy was do naszego grona, a wy wyszliście na nas z nożami. Dlaczego? To właśnie powinno być pytanie zadane przez specjalistów. To jest bowiem wielka zagadka.
***
Boję się, że Kunming przestanie być miastem tolerancji i różnorodności. Przestaniemy sobie nawzajem ufać, informacja o przynależności etnicznej przestanie być przyjmowana neutralnie. Boję się tego, że miasto, które wybrałam, przestanie być szczególne. Bo bezpieczne przestało być już w ostatnią sobotę.

UZUPEŁNIENIE

Jeszcze jedna ważna sprawa: pojawiają się głosy o nieudolności kunmińskiej policji, że jak to możliwe, że tyle ofiar śmiertelnych i tak wielu rannych, a tylko pięciu z kilkunastu terrorystów zostało unieszkodliwionych. Zdajcie sobie sprawę z tego, że tutejsza policja nie nosi przy sobie broni palnej; dostają ją przed zaplanowanymi akcjami bądź jest wydawana w razie sytuacji nadzwyczajnej. Ci policjanci, którzy dotarli na miejsce jako pierwsi, oczywiście nie mieli przy sobie pistoletów, bo rzucili się na pomoc MIMO BRAKU BRONI PALNEJ od razu po usłyszeniu zgłoszenia. Z solidnej grupy policjantów broń palną miał JEDEN, bodaj komendant czy jakiś inny ważniak. Kiedy przyjechały posiłki, tak naprawdę było już po ptokach. Nieprzygotowani do akcji policjanci przy pomocy pałek dali radę kilkunastu uzbrojonym w maczety terrorystom...

2012-11-05

naan 饢 نان‎

W poniedziałki wracam z pracy na piechotę. Po pierwsze, tych 40 minut spacerkiem sprawia mi przyjemność, po drugie po drodze mam ukochany targ oraz sklepik z wietnamską kawą, której ZAWSZE jest za mało, a po trzecie zawsze trafiam na coś nowego.
Tym razem trafiłam na Ujgurów. Sam widok nie jest nowy - przecież uwielbiam ich pilaw, szaszłyczki jagnięce, leghmen czy pieczone pierogi samsa. Zazwyczaj jednak szłam do ujgurskiej knajpki, w której zanabyć mogłam te pyszności; dziś pierwszy raz miałam okazję zobaczyć mały teatrzyk z Ujgurami w roli głównej.
Godzina jedenasta. Ludzi coraz więcej, bo zbliża się pora karmienia, a w pobliżu jest targowisko. Na chodnik tuż za parkingiem dla skuterów wtacza się stragan na kółkach, jakich w Chinach wiele. Dwóch Ujgurów rozbija obóz; wycierają z kurzu metalową stolnicę, a po zdjęciu przykrywki z części drugiej zaczynają rozpalać ogień w tak zakamuflowanym piecu tandoor. W przeciwieństwie do spotykanych coraz częściej w knajpach, ten piec nie jest gazowy, a opalany węglem drzewnym. Temperatura na razie niska, chłopiec stojący przy stolnicy nie spieszy się z przygotowywaniem imponderabiliów: małej poduszeczki przykrytej ręcznikiem, dwóch misek - w jednej sezam, w drugiej sezam z cebulką, długich metalowych prętów z haczykami na końcu no i wielkich siat z przygotowanym wcześniej ciastem drożdżowym.
Z pieca zaczyna bić przyjemne ciepło - za chwilę jednak z czoła starszego Ujgura, odpowiedzialnego za pieczenie chleba, zacznie kapać pot; temperatura w tandoorze może sięgać 400 stopni, a on cały czas musi sprawdzać, który z chlebków już się upiekł.
Chłopiec wyciąga małe kulki z ciasta i zaczyna je rozgniatać i wałkować na podsypanej mąką stolnicy.
Po uzyskaniu okrągłego placuszka ozdabia go dziurkując
przy pomocy małej pieczątki z bolcami. Teraz kładzie placuszek w misce z sezamem czy też sezamem i cebulką;
gdy przyprawy się przylepią, placek bierze na warsztat starszy Ujgur. Układa placek na poduszeczce i wygina brzegi tak, by się lepiej przyczepiły do ścian już buchającego gorącem pieca. Wkłada poduszeczkę z ciastem do pieca i buch! o ściankę z taką mocą, by się chlebek przylepił.
Pieczenie trwa kilka minut, ciasto rośnie w oczach. Już po chwili można je wydobyć z pieca przy pomocy prętów z hakami;
gorący chleb parzy palce, ale jego niebiański smak nie pozwala się tym przejmować. Sezamowo-cebulowa rozkosz...
Po chińsku chleb wabi się nang,
co po rozpracowaniu znaku na części pierwsze oznacza jeść tak, by napełnić się po brzegi jedzeniem. Czyli, w wolnym tłumaczeniu, wpieprzać bez opamiętania. Biorąc pod uwagę niebiański smak naan, wcale się nie dziwię, że został tak właśnie przez Chińczyków nazwany...
W pół godziny po rozłożeniu straganu, wokół naszego przenośnego tandooru roi się od ludzi.
Kupują naan hurtem, po 4-5 sztuk. Tak samo, jak ja...
Naan pochodzi z Persji, ale spotkać go można w całej Azji, do Birmy włącznie. Składniki, bez których nie można się obejść to mąka pszenna, woda, drożdże i tłuszcz - zazwyczaj masło. Można dodać mleko bądź jogurt, ale to jest opcjonalne. Problem w tym, że bez tego pieca, w którym pieczenie trwa zaledwie kilka minut, zrobienie takiego chleba jest niemożliwe. Próbowałam. Wychodzi inaczej, nie jest taki miękki i puszysty, bo pieczenie w dwustu stopniach musi trwać dłużej. Tak więc, choć można w domu wykonać podróbkę, będzie to zaiste tylko podróbka...
W Chinach pojawił się naan prawdopodobnie wraz z Ujgurami, dawno temu, kiedy wszyscy nie-Chińczycy byli traktowani jak barbarzyńcy - stąd dawna nazwa chleba: 胡餅 - barbarzyńskie ciastko. Przez te dwa tysiące lat w literaturze cały czas pojawiają się ujgurskie chleby w różnych odsłonach - w Chinach pełniły rolę sucharków, czyli niepsującego się jedzenia, którym można się obeżreć ;) Jak dawno temu to było? Cóż, podczas wykopalisk w Turpanie natrafiono na naan pochodzący VII wieku, pochowany by karmić zmarłego. Podobno dzisiejsze wyglądają identycznie...
Idę zrobić sobie kanapki na naanie...

2009-10-25

吐魯番的葡萄熟了 Turfańskie winogrona już dojrzały

To tytuł cudnej piosenki. Ja jestem w niej zakochana od dawna, kayka jest w niej zakochana od mniej dawna, a mam nadzieję, że od dziś i Wy staniecie się jej fanami.
Turfan czyli po chińsku Tulufan 吐魯番 to kraina we wschodniej części Xinjiangu, tam, gdzie pogoda dobra, uprawia się melony, bawełnę i właśnie winogrona. Jak na Xinjiang przystało, od cholery tam Ujgurów (70% ludności), "prawdziwych" Chińczyków jest tam niecała 1/4 ludności! Dlatego też i o miłości śpiewa się tam inaczej niż u Hanów...
Po pierwsze, imiona kochanków od razu pokazują, że chodzi o Ujgurów. Zarówno Karym (克里木), jak i hmmm... Aneczka (阿娜爾汗) to bardzo popularne w tamtych okolicach imiona. Dokładne tłumaczenie brzmienia "Anarhan" (wspomnianej Aneczki) to "Granat" - jeśli się tak nazywa dziewczynę to dlatego, że jej płeć jest delikatna, jeśli już barwiona, to rumieńcami czerwonymi jak krew, a słodycz jej jest niepojęta...
Po drugie, oni są romantyczni do potęgi pięćdziesiątej trzeciej i pół! To wino, które upaja serce dziewczyny i uczucie, które oplata ją jak bluszcz... Właśnie tak trzeba kochać :)

克里木参军去到边哨
Karym zaciągnął się do wojska; wysłali go do strażnicy przygranicznej
临行时种下了一棵葡萄
Tuż przed wyjazdem zasadził krzew winogron
果园的姑娘哟 - 阿娜尔罕哟
Ogrodniczka, och, słodka jak granat
精心培育这绿色的小苗
troskliwie opiekuje się zielonymi pędami.

Ach!
引来了雪水把它浇灌
Nawadnia krzew roztopionym śniegiem
搭起那藤架让阳光照耀
I o tyczkę oparła, by grzały go promienie
葡萄根儿扎根在沃土
Winogrona ukorzeniają się w żyznej ziemi
长长蔓[藤]儿在心头缠绕
Długie pnącza owijają się wokół serca
长长的蔓[藤]儿在心头缠绕
Długie pnącza owijają się wokół serca.

葡萄园几度春风秋雨
Winogrona przetrwały już kilka razy wiosenne wiatry i jesienne deszcze
小苗儿已长得又壮又高
Małe pędy już wzrosły; są bujne i wysokie
当枝头结满了果实的时候
a kiedy gałązki wypełniły się dojrzałymi owocami,
传来克里木立功的喜报
przyszły dobre wieści o zwycięstwach Karyma
啊!
Ach!
姑娘啊 遥望着雪山哨卡
Dziewczyno, ach, wyczekujesz z dala sygnału z ośnieżonych szczytów,
捎去了一串串甜美的葡萄
wysyłasz kiściami słodkie winogrona
吐鲁番的葡萄熟了
Turfańskie winogrona już dojrzały
阿娜尔罕的心儿醉了
A serce dziewczyny słodkiej jak granaty pijane jest szczęściem
阿娜尔罕的心儿醉了
Serce dziewczyny słodkiej jak granaty pijane jest szczęściem.

2009-04-04

Ujgurzy 維吾爾

Wracam sobie wczoraj z Linzi z herbaciarni. Późna noc - ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie... a my głodni nieprawdopodobnie. Moja kochana ulica, zazwyczaj tętniąca życiem i płynąca zapachami, wyludniła się. Widać tylko grupkę nosatych facetów zaraz naprzeciwko mojego domu. Siedzą przy stoliku przed zamkniętą knajpą i piją. Kiwam im przyjaźnie głową, bo poznaję właściciela knajpy z naprzeciwka. Wprawdzie jeszcze nigdy tam nic nie jadłam, ale przechodzę kilka razy dziennie i się znamy z widzenia, dlatego kiwam. Poza tym świetne chlebki naan tam sprzedają.
Idziemy z Linzi dalej w stronę światła (może jakaś knajpa jest jednak czynna?) gdy nagle jeden z nosatych podbiega z krzykiem. Zaczyna potrząsać naszymi rękami i nas zapraszać do stołu. Domyślili się widocznie, że głodniśmy jak psy.
Siadamy. Wręczają nam talerze. Zaczynają do mnie mówić. Ja nic nie rozumiem. Dopiero jeden przytomny się znalazł i zaczyna do mnie mówić w MOIM chińskim: skąd jesteś? Mówię, że z Polski. I dopiero wtedy zrozumieli, że nie jestem jedną z nich...
Bo Ujgurzy maja białą skóre, zarost, długie nosy i wyglądają bardziej jak Turcy niż Chińczycy.
Nie okazali rozczarowania, że do nich nie należę. Okazało się, że jeden ma matkę Rosjankę. Drugi ma szwagra Yi, więc się szybko dogadał z Linzi. Zostaliśmy nakarmieni, napojeni, nastąpiła uroczysta wymiana numerów telefonów, a potem mi powiedzieli, że jeśli mi smakuje, to może bym kiedyś jednak wpadła za dnia do knajpy na jakiś obiad? Wróciliśmy do domu dwie godziny później, Linzi nawet nie zdziwiony, że obcy ludzie nas zaprosili na kolacje (u nich na wsi to normalne). A ja... Ja uważam, że TO są prawdziwe Chiny. Nie wielka polityka, nie wredne żółtki, które nawet litery "r" porządnie wymówić nie potrafią, nie kanciarze chcący zarobić na każdym obcokrajowcu, nie kurduple z lizusowatym fałszywym uśmiechem. Prawdziwe Chiny to jest moment, kiedy już jesteś "swój" i dlatego dostajesz coś za nic. Idziesz ulicą i ktoś Cię zaprasza na kolacje, ktoś Ci coś ofiarowuje, dlatego ŻE TAK! I jeśli Ty też jesteś Chińczykiem, odpowiesz dokładnie tym samym.
Ja jestem Chińczykiem. Jutro idę do nich na obiad i zabieram ze sobą znajomych.

2009-02-17

茶花姑娘 kameliowe dziewczę

Razu pewnego w trakcie spaceru został mi przez MPBL nazrywany bukiet kamelii japońskich czyli 茶花 (jak widać, po chińsku nazwa kamelii to "kwiaty herbaty", co zresztą nie jest całkiem bez sensu, zważywszy że kamelie należą do rodziny herbatowatych). Przeglądając te zdjęcia, bezwiednie zaczęłam nucić piosenkę Erkina, w której refrenem jest właśnie kameliowe dziewczę:

2008-12-29

chińskie flamenco 中國的弗拉曼柯

Nie żartuję. Naprawdę znalazłam. I to wcale nie szukając - a może właśnie dlatego?
Nie tylko znalazłam. W dodatku jestem aktualnie zakochana właśnie w nim:
Tak. To jest Chińczyk. Nie, nie jest Hanem. Jest Ujgurem, to widać na pierwszy rzut oka. Wabi się 艾尔肯·阿布杜拉 albo, jak kto woli, Erkin Abdulla. Mówię, że gra flamenco - niby tak, ale po chińsku. To znaczy gitara brzmi trochę jak z Hiszpanii, ale śpiew jest o pustyniach północno-zachodnich Chin, o pięknych Ujgurkach, o tym, czy jedna z nich da mu swój numer QQ (chińskie GG) itd. Są domieszki muzyki wielkich stepów - te takie elementy, które zawsze brzmią obco i nigdy nie wiesz, czy są mongolskie, tureckie czy kij wie jakie (oczywiście, to nie jest profesjonalna muzykologiczna klasyfikacja. Odczepcie się ode mnie, jestem zakochana). Są elementy lekko smoothjazzujące. Kocham go. A dla Was dwie piosenki, byście się też zakochali :)


Tutaj jego strona.