Pokazywanie postów oznaczonych etykietą herbata 茶. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą herbata 茶. Pokaż wszystkie posty

2025-08-22

Way Out Is In: The Zen Calligraphy of Thich Nhat Hanh

Właściwie nie interesuje mnie buddyzm jako taki. Przecierpiałam zajmowanie się nim na studiach dalekowschodnich i dodatkowo na filozofii tylko ze względu na jego niewątpliwe związki z Chinami. Wchodzę do świątyń i oczytuję się o bóstwach ludowej wersji buddyzmu nie intensywniej niż o bóstwach taoistycznych czy naszych lokalnych, yunnańskich. A jednak - od czasu do czasu coś przykuje moją uwagę tym, że akurat wpasowuje się w moje myśli nieuczesane i poplątane uczucia. 
Ostatnia podróż do Polski była nieco mniej trudna niż poprzednia, chwała lotosom. Miałam do załatwienia milion spraw - i wszystkie udało mi się załatwić. Powtarzam: wszystkie. Nigdy w życiu nie miałam takiego szczęścia. Mało tego, po zamknięciu ostatniej (i po paru dniach odpoczynku, bo ileż można?) nagle odczułam tak niezwykłą lekkość i radość, że nagle zaczęło do mnie docierać, jak wiele spraw i jak bardzo mi ciążyły. Niby wiedziałam, że coś tam nade mną jedno z drugim wisi, ale musi poczekać na swój czas, bo niestety Chiny są od Polski po prostu za daleko, więc pakuję gdzieś z tyłu głowy i w ostatnim kątku serca, a potem poprawiam koronę i zaiwaniam dalej. Dopiero gdy poczułam niespotykaną przez ostatnich parę lat lekkość i radość, nagle odkryłam, jak wielki był mój balast. 
Wreszcie znów patrzę na świat w zachwyceniu, znów uśmiechem witam każdy poranek, znów mam czas i cierpliwość sprzątać z Tajfuniątkiem biblioteczkę i podbiurkowy bunkier. Znów marzę o gotowaniu, robieniu przetrworów, badmintonie, spacerach i porannej kawie niezakłóconej żadną sprawą-nie-cierpiącą-zwłoki, otulonej słońcem (względnie mżawką kunmińskiej pory deszczowej) i ptasim świergotem. Każde Teraz jest cudowne, pokropione herbatą i satysfakcją, lekkie jak chmurka.
Jak dobrze, że nietypowe anglojęzyczne kaligrafie zen autorstwa najsławniejszego bodaj wietnamskiego mistrza zen trafiły w me ręce właśnie teraz! Są... no cóż, są po prostu kwintesencją tego, co chciał nam przekazać mistrz Thich: skupieniem, medytacją, oddechem... mam nadzieję, że nie będę zbyt obrazoburcza, jeśli stwierdzę - modlitwą. 
Książeczka maleńka, ale do wielokrotnego szukania pomocy w oddechu, spokoju i Byciu W Teraz. No i świetny wstęp do licznych innych dzieł autora.

2025-07-07

Góra Jingmai 景迈山 ᨯᩭᨩ᪂ᨳ ᩱ

Góra Jingmai jest położona w obrębie "województwa" Pu'er w Yunnanie. Od południa graniczy z Xishuangbanna, od Zachodu z Birmą - od wieków było to miejsce spotkań międzykulturowych, ożywionego handlu herbatą i nie tylko, a także zdobywania wiedzy. W 2023 roku porosła starodrzewem herbacianym Góra Jingmai, będąca jedną z sześciu wielkich chińskich gór herbacianych, znalazła się na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO
 Góra dorasta do 1400 m.n.p.m. Średnia roczna temperatura to zaledwie 18 stopni - idealne warunki dla herbacianych upraw, których jest tu niemal dwa tysiące hektarów. Zdecydowana większość herbacianego lasu porośnięta jest tysiącletnimi herbacianymi drzewami, którymi od pokoleń zajmują się zamieszkali tutaj Dajowie, Blangowie, Hani i Wa (najstarsze opisy sadzenia herbaty w celach użytkowych są datowane na 696 rok naszej ery!). Obecnie jest to najstarszy, największy i najlepiej zachowany las herbaciany na świecie. Oczywiście, poza samą herbatą rosną tu i inne subtropikalne rośliny, tworząc swoistą "herbacianą dżunglę" - zwracają uwagę zwłaszcza górski pieprz litsea oraz czerwona cedrela. Ze względu na wspaniałe warunki uprawy i dobrą opiekę, liście herbaciane z Jingmai słyną na całe Chiny. A dzięki uzyskaniu statusu obiektu chronionego, jest nadzieja, że Jingmai nie zmieni się w jakieś niedorzeczny fałszywy obiekt turystyczny; raczej pozostanie czymś w rodzaju żywego skansenu, ponieważ ochroną zostały objęte nie tylko same drzewa, ale również wszystkie wioski położone na tych terenach. 
O tym przede wszystkim opowiada wspaniała wystawa w Muzeum Yunnańskim, na którą udało nam się wybrać. Wystawa podzielona była na kilka części: pochodzenie herbaty, mądrość przodków, harmonijne współistnienie, odziedziczone tradycje, tradycja a innowacja, Jingmai oczami artystów i w końcu herbata: lek, napój, pożywienie i ofiara oraz dzielenie się mądrością. W każdej z nich znaleźć można było zdjęcia i szczegółowe opisy nie tylko samej herbaty, ale również ludów, które na tej górze związały z herbatą swoje życie. Można było zobaczyć próbki rozmaitych liści, modele domostw południowego Yunnanu, stroje kilku grup etnicznych i stare okołoherbaciane zapiski w rozmaitych typach pisma, przetłumaczone na chiński, a nawet niedługie filmy pokazujące ceremonie związane z herbatą. Wszystko było fascynujące.
Gdybym wam zostawił w spadku krowę albo konia, bałbym się, że przyjdzie klęska żywiołowa i zada im śmierć. Gdybym wam zostawił kosztowności, również bałbym się, że je przejecie. Dlatego zostawiam wam tylko herbaciane drzewa, których będą używać jeszcze wnuki naszych wnuków.
Tradycyjne domy budowane nad pustką, jedno z 18 dziwactw Yunnanu
Ofiara dla wody - opis ceremonii Wa pokazującej, jak ważna była zawsze dla nich woda, a także krótka wzmianka o znaczeniu wody dla Dajów. Cała wystawa była wręcz oblepiona takimi ciekawostkami wraz ze zdjęciami; wspaniałe!
Ponieważ podczas ceremonii zawsze się śpiewa i tańczy, był też mały pokaz instrumentów.
srebrne kolczyki grupy etnicznej Hani
Dajski fan 幡 - coś w rodzaju buddyjskiego proporca
Herbata jako warzywo i przyprawa
Na herbacianych górach wystarczyło zapakować w liście bananowca trochę liści herbacianych i domowe "świece", by wystosować zaproszenie na wesele, pogrzeb czy do pomocy przy stawianiu nowego domu. 

Było sporo ekranów z filmikami pokazującymi ceremonie nadal żywe wśród mieszkańców Jingmai.

Dawno nie byłam na tak świetnej wystawie (choć oczywiście wystawy Muzeum Yunnańskiego w ogóle są zazwyczaj bardzo sensowne i ciekawe). No i niesamowicie wzrósł mi apetyt na wycieczkę na Górę Jingmai...

2025-06-17

herbaciane paluszki

Od dziesięciu lat kocham Pocky i inne słodkie paluszki, w polewach i z nadzieniami, które są absolutnie odjazdowe. Oczywiście, nie jadam ich na co dzień. Może raz do roku, może nawet raz na kilka lat. Ale kiedy zobaczyłam te, po prostu MUSIAŁAM spróbować:
O smaku wończowego wulonga i o smaku herbaty jaśminowej

Herbaciane! Jaśminowe i wulongowe z wończą! Matko, jakież one były pyszne...

2025-06-05

Pokaż język!

Zostałam wychowana w kulcie inteligentnych ludzi, posługujących się polszczyzną jak brzytwą. Jeśli byli złośliwi wobec partaczy czy ludzi pośledniejszych - ich zdaniem oczywiście - od siebie, to tym gorzej dla tych maluczkich, dla tych prostaczków, dla tej - nie wahajmy się używać właściwych słów! - hołoty. Mając lat osiemnaście czy dwadzieścia sama z wielką przyjemnością piętnowałam cudze błędy, uważając, że chama od osoby inteligentnej i na poziomie odróżnia się po języku. 
Całe szczęście od tego czasu trochę zmądrzałam. Pewnie dlatego lektura dwóch tomów Pokaż język! Roberta Stillera sprawiła mi zdecydowanie mniej radości niż mogłaby ze dwadzieścia lat temu. Wówczas przytyki te uważałabym za najwłaściwszą rzecz na świecie. Dziś podoba mi się warstwa językoznawcza - cudowne kwestie etymologiczne czy tłumaczeniowe - jak opis kompetencji językowych, które musi posiadać tłumacz. Sama też się tak lubię bawić. Innym wprawdzie językiem, ale równie chętnie. Wspaniałe są eseje o ksenofobii językowej czy rozważania o językach martwych - kiedy język umiera tak naprawdę? Plus stwierdzenie, że to literatura piękna jest i będzie jednym z podstawowych czynników decydujących o istnieniu lub zagładzie poszczególnych języków.
Czuję się jednak skrępowana poziomem kultury osobistej autora, który w moim przekonaniu sięgnął rynsztoka. Poczucie wyższości, związane u autora z przekonaniem, że wiedza językowa sprawia, iż jest on człowiekiem lepszym i inteligentniejszym od motłochu, który niewłaściwie stawia przecinki albo nieprawidłowo akcentuje - rozumiałabym je dobrze, gdyby było odczuwane przez młodzieńca z mlekiem pod wąsem, ale odnoszącego sukcesy. Jednak w wykonaniu starszego pana, który wprawdzie nauczył się wielu języków, ale zapomniał o człowieczeństwie - wydaje mi się po pierwsze na wyrost, a po drugie dość ohydne. Wstrząsające były dla mnie również mizoginia autora i jego wyższość odczuwana względem innych kultur.
Tymczasem kilka wyjątków.

poemiociny i debilingwizmy
*
Translacja oznacza wszelkie przeniesienia jakiegokolwiek tekstu z języka na inny język. Tłumczaenie to w rozumieniu translatologicznym każdy wynik translacji mniej czy bardziej dosłownej. Choćby takiej, którą wykonać może i wykonuje byle uczniak, półanalfabeta, grafoman, belfer czy urzędas. A w przeciwieństwie do tego przekład to wynik translacji mniej czy bardziej twórczej lub artystycznej. Zatem i stylistycznej. Literackiej.
*
Czy i jak człowiek uprawiający tę sztukę [przekładu] musi znać obydwa języki: ten, z którego tłumaczy i ten, na który tłumaczy? [...] Bezdyskusyjny fakt, że nie istnieje u człowieka coś takiego jak idealne, pełne i doskonałe opanowanie któregokolwiek języka, nawet ojczystego; nawet u największego z mistrzów. 
*
Już dzisiaj granice języków przestają się pokrywać z jakimikolwiek innymi granicami. A ludzie, nie przykuci już do tych granic łańcuchem i nie odpędzani od nich z pomocą wściekłych psów z kałasznikowem w łapie, przekraczają je coraz swobodniej. Jedni we własnej osobie, inni w telewizji lub internecie. Granice odchodzą w przeszłość.
*
Umiejętność "płynnego" mówienia nie jest w ogóle żadnym wskaźnikiem dobrej znajomości języka. [...] Z pięciu wymienionych imiejętności [mówienie, rozumienie mówionego, czytanie, pisanie, tłumaczenie] jest najłatwiejszą. [...] A więc odpowiedź na pytanie: "Czy pan zna taki a taki język?" może być sensowna dopiero po sprecyzowaniu: o którą z tych pięciu funkcji chodzi i w jakim stopniu? 
*
Można być w najlepiej sobie znanym języku świetnym stylistą na piśmie i niezbyt artykułowanym jąkałą w mowie. Ale znamy też ludzi z niebywałą swadą i swobodą mówiących po polsku, angielsku, francusku i węgiersku, którzy we wszystkich tych językach nie powiedzieli ani razu w życiu nic rozumnego. Zasługującego na ten zużywany przez siebie haust powietrza.

No i wreszcie! Ktoś powiedział prawdę o katastrofalnej i idiotycznej odmianie dobro i zło na dobru i złu. Stiller proponuje, by przy okazji snuć marzenia o srebru i cygaru schowanym w puzdru, zapiąć portki na biodru w biuru na drugim piętru, jeździć w metru, przejrzeć się w lustru, jak wygląda w futru, a ktoś przyłoży nam po żebru i po jądru! :D I odwołuje się do wspaniałego Lindego, gdzie stoi jak byk: o trojakim dobrze.

Ale żeby nie było nam tak miło, przyczepiłam się do tego, co Stiller ma do powiedzenia o Chinach.

Ale jak podchodzić do kalectwa językowego najbardziej znanych twórców polskiej kultury? Wciąż udawać, że wszystko w porządku? Jak te trzy chińskie małpy, z których jedna zasłania sobie oczy, druga uszy, a trzecia usta? Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić? [pamiętacie na pewno, że małpy te są raczej japońskie]
*
Jedną z chińskich prowincji Polak zna wyłącznie z tytułu sztuki Brechta Dobry człowiek z Seczuanu. Próżno sprawdzalibyśmy tę bądź co bądź osłuchaną nazwę w WSPP [Wielkim Słowniku Poprawnej Polszczyzny], gdzie znajdziemy tylko "Syczuan"[pisownia oddająca fonetykę, w przeciwieństwie do Seczuanu] i "Sichuan" [pisownia ogólnoświatowej transkrypcji pinyin] ... Tak naprawdę jest ona 2-sylabowa z akcentem na an. 
No, ponarzekał sobie na redaktora tego słownika, że z niego żaden sinolog. Za to ze Stillera sinolog, że ho ho! Znalazł na przykład w Sichuanie sylabę "an", w dodatku akcentowaną! :D]
*
Gdyż humor wiąże się nie tyle z ogólnoludzkim odruchem śmiechu, ile z określoną postawą i reakcją świadomego umysłu. To jeden z powodów, dla których ludzie o największym poczuciu humoru często rozkoszują się nim i przekazują go sobie bez żadnych odgłosów, z twarzą po angielsku wręcz nieruchomą. Natomiast śmiech wyraża po prostu zaskoczenie i wynikającą z niego satysfakcję. Często rzeczy wcale nie wesołe: np. okrucieństwo i złośliwą uciechę. Że ktoś przewrócił się i złamał nogę. Albo pierdnął, kiedy chciał być wytworny. Albo wdepnął w kałużę lub łajno. Albo wpakował gębę w tort czy też oblał damę sosem pomidorowym. Określiłbym to jako azjatyckie (sic!) poczucie humoru. [Tu przykłady z Wietnamu czy Indonezji] Nawet subtelna i mądra kultura chińska lub japońska obfitują w podobne efekty. [...] Natomiast humor w rozumieniu zachodnim znany jest tylko w Europie i Ameryce Północnej oraz u Żydów. 
Cóż. Brak oczytania i ewidentny brak znajomości kultury chińskiej z jej wielowarstwowym poczuciem humoru opartym przede wszystkim na gierkach językowych to żaden powód do chwały.
*
Wszystkie pięć [mowa tu o najważniejszych językach międzynarodowych, czyli angielskim, francuskim, rosyjskim, niemieckim i hiszpańskim] to zarazem języki wielkich literatur i kluczowych dla ludzkości wpływów kulturalnych. Jeśliby zginęło tych pięć języków, przepadłoby może 95% wszystkiego, co naprawdę liczy się dla całej ludzkości. Natomiast arabski, chiński i japoński nie spełniają żadnej z powyższych funkcji, a znaczenie ich wynika tylko z ważności tych zamkniętych w sobie rejonów. 
Oczywiście, że ludzie, którzy nie mają pojęcia o literaturze azjatyckiej i o jej wysublimowaniu, najłatwiej stwierdzają, że owa literatura nie jest ważna dla ludzkości. Hmmm... To, że nie jest ważna, mówi wiele przede wszystkim o ksenofobii i nie wiedzieć skąd wziętym poczuciu wyższości białego człowieka, a nie o jej rzeczywistej wartości.
*
Rozdział Redundancja i szkoła ględzenia rozpoczyna się miniwykładem o języku chińskim, którego Stiller nie zna. No ale ponieważ zna się na wszystkim, to i na jego temat po prostu MUSI się wypowiedzieć:
Język chiński ma wszystkiego razem 406 jednosylabowych wyrazów, no! półtora tysiąca, bo wymawia się je w czterech różnych tonacjach, ale na tym koniec. Więc niektóre z tych sylab mają np. po sto znaczeń i nie ma sposobu, aby wszystkie się nie pomieszały. Tym bardziej, że wystarczy najdrobniejsza niedokładność wymowy którejść głoski, aby jeden wyraz o dziesięciu lub stu znaczeniach pomylił się z drugim o tyluż znaczeniach. [...] 
Tu Stiller przytacza znany wiersz o panu Shi i lwach, który składa się wyłącznie z rozmaitych wyrazów shi o różnych znaczeniach oraz wypowiedź Chinki, która, zapytana czy zrozumie taki tekst odczytany na głos odpowiada oczywiście, że nie i że trzeba zobaczyć zapis, bo różnym shi odpowiadają różne znaki. Wiersz to oczywiście żart językowy, ale ponieważ "Azjaci nie mają poczucia humoru", to Stiller wyciąga z tego inne wnioski:
Stąd już prosty wniosek: że język, który trzeba przekładać na wizualne ideogramy, żeby można go było zrozumieć, to kaleki język dla kaleków, nie spełniający należycie podstawowych funkcji normalnego języka i w mowie do niczego nie zdatny. Z wyjątkiem najbardziej elementarnych i oczywistych zwrotów w podstawowych sytuacjach życiowych. 
Angielski jest również kompletnie niezrozumiały, a w dodatku zapis nic nie pomaga w zrozumieniu słynnego zdania o bizonach. No ale o czym my w ogóle mówimy? Przecież angielski jest cudowny i przebogaty, a chiński to kaleki język dla kaleków...
*
O bykach w samym felietonie herbacianym (Herbata herbacie nie równa) mogłabym napisać tak rozłożyste dzieło, jak Stiller o bykach korektorek i innych tłumaczy, ale nie ma co się znęcać ani żołądkować. Wystarczy jeden mały wyjątek, żeby zobaczyć, jak bardzo jest on bez pojęcia: 
Że w ogóle kultura picia herbaty istnieje nie u jej głównych wytwórców, czyli w Chinach lub Indiach, tylko u Anglików i Rosjan, jej głównych konsumentów. 
Po takim kwiatku nie ma sensu nawet próbować czytać dalej... a jednak doczytałam do końca, ale od razu mówię - nie warto. Bo zaraz potem: 
Że w japońskich czy chińskich ceremoniałach ma się do czynienia z rytuałem i obyczajem, z filozofią i symboliką. Czemu nie? Ale ze smakiem i gastronomią ma to niewiele wspólnego. 

A mógłby palnąć się w ten durny łeb i pisać tylko o języku, etymologii, nauce języków, wyborach tłumaczeniowych...

2025-05-21

herbata z butelki

W każdym chińskim spożywczaku znajdziecie dziesiątki herbat w plastikowych butelkach; wprawdzie nie lubię plastiku, a herbata mi najlepiej podchodzi, kiedy sama ją kupię i odpowiednio zaparzę, ale jest to fantastyczna alternatywa, gdy się już wypije wszystko, co się przyniosło z domu, a z racji upału czy dużej ilości sportu nadal cię suszy. Większość to niestety raczej napoje herbaciane niż prawdziwe herbaty - mają niezazbytni skład, a przede wszystkim dużo cukru, przez co de facto nie bardzo gaszą pragnienie. No ale są dostępne również niesłodkie perełki. To jedna z moich ulubionych marek:
jaśminowa
wulong

Liście Orientu (Oriental Leaf) 东方树叶 to marka firmy Źródło Nongfu (Nongfu Spring) 农夫山泉. Od 2011 produkują bezcukrowe herbaty: dwa typy wulonga, jaśminową, czarną, zieloną, ryżową i mandarynkowego pu'era plus dwie herbaty "świąteczne" czyli limitowane Smocze Studnie na Święto Jasne i Czyste oraz wończowy wulong na Święto Środka Jesieni. Wszystkie pyszne, wszystkie o smaku jak najbardziej zbliżonym do świeżo parzonej herbaty. Co ciekawe, na początku zostały obwołane najobrzydliwszymi napojami w Chinach - najwidoczniej uzależnione od cukru pokolenie młodych Chińczyków nie potrafiło się pogodzić z tym, że coś w butelce może nie być słodzone. Możliwe też, że z czasem ulepszyli recepturę (może ilość liści? Może czas lub sposób parzenia?), choć muszę przyznać, że ja pokochałam ich od pierwszej chwili, gdy pojawili się na rynku. Wreszcie coś, co najbardziej mi przypominało tajwańskie butelkowane herbaty z automatów! 
Obecnie rynek się rozwinął i poza tymi po prostu zielonymi, białymi czy czarnymi herbatami z Liści Orientu mamy jeszcze w sprzedaży poszczególne gatunki herbat. Ja szczególnie przepadam za dwoma:
Brew Złotego Rumaka
Wiosna Malachitowego Ślimaczka

Chociaż przyznać muszę, że nie znalazłam jeszcze wersji, która nie byłaby pyszna. Te herbaty tworzy firma 茶小开, w wolnym tłumaczeniu Herbaciany Panicz, która powstała w 2021 roku w Shenzhen, by "zakochać młodzież w chińskiej herbacie". Chyba im się udaje, bo ich herbaty cieszą się wśród młodzieży zdecydowanie większym powodzeniem niż poczciwe Liście Orientu.
Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Herbaty! 

2025-01-08

古法制盐作坊 Stara Warzelnia

Sól była w Heijingu wydobywana ze studni, których głębokość sięgała nawet osiemdziesięciu metrów. W wielkim kieracie chodziło siedmiu czy ośmiu mężczyzn, a do mechanizmu przyczepione były wiadra długie na dwa metry, które zbierały solankę. Po jej wydobyciu przejmowana była przez "kucharzy", którzy gotowali solankę w wielkich kotłach aż pozostała sama sól, wyglądająca jak babka z piasku, którą następnie trzeba było wysuszyć nad brzegiem rzeki i piłowano na "ciastka" czyli na jedną czwartą owej "babki", bo tak było wygodniej ją transportować. Następnie karawany transportowały sól do Kunmingu i innych miejsc. Wokół miasteczka powstało sześć strażnic, z których wartowniczy mogli patrolować okolicę i strzec karawan przed przemytnikami i bandytami. Co ciekawe, zatrzymani przemytnicy trafiali do paki na jedynie dwie noce - niska szkodliwość społeczna czy po prostu byli krewnymi strażników?... Sami tragarze niejednokrotnie byli główną przyczyną, dla której ilość soli na początku transportu nie zgadzała się z wagą u destynacji: mając po temu wiele okazji, zdarzało się im uszczknąć tu i tam kawałek soli... 
Dziś po czasach solnych Heijingu zostało kilka starych, zaniedbanych studni, a także stara warzelnia, w której nie tylko możemy na własne oczy obejrzeć cały proces, ale i spróbować samemu stworzyć sól. Tajfuniątko spróbowało z wielką radością; ze względów czasowych zamiast warzyć sól w wielkim kotle, zrobiła tylko odrobinę w chochli.
Najpierw należy posmarować naczynie olejem.
Kiedy Tajfuniątko trudziło się z własnym wyrobem soli, ja łaziłam po obiekcie i na przykład przyglądałam się, jakie ilości chrustu są potrzebne, żeby rozpalić ogień w prawdziwym, wielkim piecu do wygotowywania solanki.
Dużo, bo i piec ogromny...
My wszakże korzystaliśmy z mniejszego pieca z indywidualnymi otworami.
Na początku ogień był spory, ale szybko przestał buzować i już tylko się tlił.
Kiedy sól wygotowana przez Tajfuniątko właśnie stygła, ona skorzystała z okazji, by wykonać własną rzeźbę solną.
Tak, to po prawej to właśnie sól, która idealnie pokazuje swym kształtem, że była odparowywana w woku.
Tutaj Tajfuniątkowa sól. Do jedzenia się niestety nie nadaje, ale już do moczenia stóp jak najbardziej.

Jeśli komuś nie chce się babrać w soli, żeby samemu sobie stworzyć rzeźbę, można też kupić rozmaite solne durnostojki w lokalnym sklepie z pamiątkami.
Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu utwardzanie solnej rzeźby przebiegało przy pomocy... mikrofali.
A oto Tajfuniątkowy koń!

Poza piecem i warsztatem solnym są tu i inne atrakcje. Przede wszystkim - prosta altanka tuż obok, w której można sobie zamówić moczenie stóp w solance oraz lokalną ciekawostkę - herbatę z solą. Ze względu na nieszczególną pogodę moczenie stóp odpuściłyśmy, jednak herbacie nie mogłam odmówić! Ponoć ma właściwości przeciwzapalne.


Jak się okazało, była to po prostu herbata zielona (choć można użyć również surowego pu'er), parzona z dodatkiem soli. Miała nietypowy posmak, jednak co najdziwniejsze - po paru łykach robiła się słodka!
Tuż obok znajduje się maluteńkie muzeum soli, z którego możemy dowiedzieć się więcej o znaczeniu heijińskiej soli dla regionu, np. stworzenie słynnych yunnańskich mocno słonych suszonych szynek.
Do warzelni i z powrotem najłatwiej dostać się fiakrem, przy okazji podziwiając widoki. Ze względu na brukowaną ulicę straszliwie trzęsie, jednak podejścia na piechotę nie polecam, bo nie ma pobocza. 

Reasumując: wycieczka zdecydowanie interesująca i pouczająca. No a własnoręcznie zrobiona sól - świetna pamiątka.