Pokazywanie postów oznaczonych etykietą różnice kulturowe 文化差异. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą różnice kulturowe 文化差异. Pokaż wszystkie posty

2024-07-31

Ni Xialian 倪夏莲

Dziś o najbardziej inspirującej zawodniczce tych igrzysk: Ni Xialian to urodzona w Szanghaju tenisistka stołowa. Początkowo reprezentowała Chiny, wygrywając dla nich w 1983 roku Światowe Mistrzostwa w Tenisie Stołowym. W 1989 roku przeniosła się do Niemiec, a dwa lata później do Luksemburgu, w którym postanowiła już pozostać. Od 2008 roku reprezentuje Luksemburg na każdej olimpiadzie; w tym roku każde jej pojawienie się na sali jest witane gromkimi brawami. Udowadnia, że nigdy na nic nie jest za późno. 
Jeśli traficie gdzieś na jej mecze olimpijskie, nie przegapcie - np. dziś będzie grała z mistrzynią świata Sun Yingsha (też Chinką). Niestety, obawiam się, że to będzie jej ostatni mecz podczas tych igrzysk... Ale jeśli boicie się, że przegapicie, trochę jej świetnych meczy jest w necie:
   
No. To teraz marzy mi się, żeby w wieku 61 lat też być tak sprawną i aktywną.
A tutaj możecie pooglądać, co o swoich sukcesach i życiu zawodowym mówi sama Ni.

PS. Jej mężem i zarazem trenerem jest człowiek Zachodu; kolejne międzykulturowe małżeństwo, które pokazuje, że się da :)
PS.2. Ku mojemu najszczerszemu zdumieniu, Ni nie jest najstarszą uczestniczką obecnych igrzysk. Pewna Australijka tuż przed siedemdziesiątką wzięła udział w ujeżdżaniu koni w Wersalu... 

2023-09-19

kurczak chilli 辣子鸡

Jest sobie taka potrawa, której przez pierwszych dziesięć lat w Kunmingu nawet nie tykałam. Zowie się, jak w tytule, kurczak chilli i dawniej na samą myśl o niej chciało mi się pić. 

Czas płynie, latka lecą, a mój język i podniebienie przyzwyczaiły się cokolwiek do umiłowanego przez kunmińczyków chilli. Dawniej ZB kupował czasem dla siebie porcyjkę takiego kurczaka; teraz czasem nawet kupuje dla naszej dwójki, bo i ja coś tam zawsze uszczknę. W domu robimy rzadko, choć teraz jest to łatwiejsze niż dawniej. Dawniej trzeba było samemu przygotować duże ilości suszonego chilli, posiekać drobno kurczaka, mieć na podorędziu pieprz syczuański, pastę douban, czosnek, imbir... Teraz wystarczy mieć w domu pikantną kostkę do syczuańskiego gorącego kociołka. Ponieważ zawiera ona tłuszcz, to nawet oleju nie trzeba już dodawać: rozgrzewasz kostkę, dorzucasz kurczaka, smażysz aż zniesurowieje i już. Dziesięć minut roboty. Zresztą - tylko po to trzymamy w domu te hotpotowe kostki; jakoś prawie nam się nie zdarza jeść gorącego kociołka w domu, a już na pewno nie pikantnego.

Kiedyś mieliśmy na targu ulubiony stragan z tym kurczakiem, ale to już pieśń przeszłości. Od tej pory szukamy czegoś równie dobrego. Ostatnio wreszcie trafiłam na przepysznego kurczaka chilli; był tak smakowity, że z najwyższym trudem udało mi się powstrzymać od zjedzenia porcji w całości. Nie dość, że próg ostrości był w sam raz, to jeszcze w dodatku porcja składała się z mięsa! Zazwyczaj kunmińczycy siekają kurczaka razem z kurnikiem - to znaczy jest posiekany w całości, wraz z kosteczkami i nawet najmniejszą drobinkę mięsa trzeba obgryźć z kości. To jeden z podstawowych powodów, dla których tak niechętnie kupuję kurczakowe potrawy. Ja rozumiem - obgryźć nogę albo skrzydełko, ale babrać się z maleńkimi kawalątkami kurczaka, które nie starczą nawet na ząb, a na każdym kość?! Ech... Właśnie dlatego byłam tak mile zaskoczona i, podekscytowana, zaczęłam mówić ZB, że wreszcie znaleźliśmy kurczaka chilli, który zastąpi nam tego dawnego! Jednak mina ZB sugerowała, że cieszę się przedwcześnie. 

- Co jest? Za mało ostry? 

- Nie, ostrość akurat. 

- To może konsystencja niedobra? 

- Nie, nie, jest akurat - ani nie za suchy, ani nie za tłusty. 

- No to co ci się w nim nie podoba? 

- Nie ma czego obgryzać...

zdjęcie autorstwa Tajfuniątka, oczywiście właśnie :)

PS. Stalowa!

2022-02-24

Eileen Gu 谷爱凌

Nie oglądałam igrzysk olimpijskich. Nie miałam czasu ani ochoty. Co jakiś czas rzucają mi się jednak w oczy migawki, które mniej mają wspólnego ze sportem, a więcej - z polityką. Jest sobie na przykład Eileen Gu, która ma mamę Chinkę i ojca Amerykanina. Obecnie reprezentuje Chiny i wygrała dla nich złote medale. Ma dopiero osiemnaście lat, a już zarobiła sobie na spokojną emeryturę. Jej twarz atakuje z telewizji i billboardów, bo reklamuje wszystko, co tylko zdołają wymyślić wielkie firmy. Znani mi Chińczycy ją kochają. Mój mąż i jego rodzina marzą o tym, żeby Tajfuniątko było następną Eileen. 

A jednak - dziewczynie wciąż jedna i druga strona zadaje zupełnie idiotyczne pytania. Czy w końcu jest Chinką czy Amerykanką? Czy zapomniała, że to USA nauczyło ją jeździć na nartach? Dlaczego używa insta, chociaż w Chinach jest on zablokowany? A potem jeszcze gorzej: dlaczego zdecydowała się rezprezentować Chiny, chociaż to taki okropny kraj? 

To jest osiemnastolatka, która ma pełne prawo czuć się i Chinką, i Amerykanką. Tak samo, jak moje Tajfuniątko czuje się i Polką, i Chinką. Wybiera kraj, który daje większe możliwości w danym momencie, a na jej wybory wpływa nie tylko przynależność kulturowa, ale milion innych rzeczy - ciekawość, chęć zarobienia pieniędzy a także marzenia o sławie, a może po prostu zwykła nuda? A może wszystko po trochu? Kiedy moja świekra mówi, ża Tajfuniątko będzie następną Eileen Gu, ja modlę się, żeby nigdy nie była na świeczniku i nie musiała odpowiadać na te wszystkie idiotyczne pytania. Żeby nikt nie zmuszał jej do podjęcia wyboru. Żeby sama brała garściami z każdej napotkanej kultury wszystko, co jej się spodoba i żeby mogła swobodnie odrzucić wszystko, do czego poczuje niechęć. A jeśli już pech sprawi, że będzie sławna - modlę się o to, żeby dała radę unieść taki ciężar.

2021-10-05

Salman Rushdie - Languages of Truth: Essays 2003-2020

Czytam sobie eseje Rushdiego i powtarzam sobie, że teraz, gdy umiem już czytać dla przyjemności po angielsku, czas wrócić do jego powieści. Sposób, w jaki operuje on językiem, bardzo mi się podoba, czytanie sprawia mi wielką przyjemność - oczywiście nie tylko ze względu na język, ale również tematykę. Piękne, głęboko humanistyczne eseje. W każdym mogę znaleźć coś dla siebie, ale chyba najbardziej zapadają mi w pamięć te, w których Rushdie porusza tematykę wielokulturowości i emigracji.

There are four roots of the self: language, place, community, custom. But in our age, the great age of migration, many of us have at least one of these roots pulled up. We move away from the place we know, away from the community that knows us, to a place where the customs are different and, perhaps, the most commonly spoken language is one we do not know, or if we speak it, we speak it badly and cannot express in it the subtleties of what we think and who we are. [...]

The migrant too is at first a tree standing without roots, trying not to fall. Migration is an existential act, stripping us of our defenses, mercilessly exposing us to a world that understands us badly, if at all: as if the earth were stripped of its atmosphere and the sun were to bear down upon it in all its pitiless force.

Tak właśnie. Nadal nie każdy temat, który śmiem poruszyć i po którym poruszam się sprawnie w języku ojczystym, jest dla mnie dostępny po chińsku, a już na pewno nie na takim samym poziomie. Ja nie mam wyszarpanego jednego korzenia, a wszystkie. I choć przyswoiłam w wielkim stopniu język, a także kulturę, choć kocham miejsce, w którym mieszkam, choć mam tu swoją społeczność, a na odległość klawiatury mam też inne, opuszczone przeze mnie fizycznie społeczności, to jednak nie ma co porównywać łatwości wzrastania i rozwoju w miejscu pierwotnym do wysiłku, jakim jest zapuszczenie korzeni w obcej glebie. To, że uczyniłam to na własne życzenie, zmienia tu niewiele, może tylko sprawia, że chętnie poddałam się akulturacji. Jestem rośliną zawleczoną, nieinwazyjną może, ale jednak - obcą. Stworzyłam tu sobie, z nieocenioną pomocą ZB, małą szklarnię, w której jest nam dobrze - ale świat widzi tylko to, czy rozkwitam, a nie to, jak walczyłam o to, by się zdołać przyjąć w obcej ziemi. Rushdie doskonale to rozumie, bo sam jest wychowankiem kultury indyjskiej i brytyjskiej, które są sobie równie obce, jak polska i chińska. 

Jeśli pragniecie pożywki dla mózgu i serca, jeśli lubicie dywagacje o kulturze i literaturze - serdecznie polecam.

2020-11-20

Kłamstewko

Obejrzałam film, z polecenia koleżanki. Och, jak trafiła. Film też trafia - w emocje, w niuanse, w nasze drobne emigranckie sprawy i skomplikowane relacje rodzinne. To pytanie: czy kłamstwo może być dobre dla tego, kogo się okłamuje? Czy białe kłamstwo w ogóle istnieje? Film mówi, że tak. Ja... nie wiem. Nie jestem przekonana, choć idea wzięcia ciężaru na siebie, by go nie zwalać na głowę bliskiej osoby, nie jest mi obca. Mój mąż i jego rodzina mi kiedyś coś takiego wywinęli - nie podobało mi się to, choć rozumiem ich intencje. Jestem za bardzo z Zachodu czy po prostu mam inny charakter? Przecież ludzie na całym świecie kłamią, między innymi właśnie dlatego, by chronić bliskich. 
Obejrzyjcie. Tylko... nie czytajcie opisu z angielskiej wiki - bo zepsuje Wam całą przyjemność oglądania.

2020-07-17

Zachować twarz

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.

Pojęcie twarzy i jej ewentualnej utraty lub zachowania jest dobrze znane wszystkim miłośnikom dalekowschodnich kultur. Jak można stracić twarz? Np. można zabrać żonę na spotkanie biznesowe, a podczas tego spotkania żona zabrania nam pić alkohol. Albo możemy podczas babskiego spotkania na mieście spotkać męża z kochanką. Można zostać skrytykowanym przez szefa przy wszystkich współpracownikach. Kumacie, prawda? Nie chodzi o sam fakt, że mąż ma kochankę - niechby sobie ją miał, byle był dyskretny. Ale ośmieszenie przy koleżankach? Oj, twarz stracona.
W 2004 roku Alice Wu zadebiutowała jako reżyserka filmem o Chińczykach w Stanach Zjednoczonych - Saving Face. Film mieści się w gatunku komedii romantycznych, acz jest odrobinę nietypowy; bez wielkich fajerwerków, bez mistrzowskiego suspensu, ale bardzo, bardzo dobrze pokazuje, jak bardzo twarz jest zakorzeniona w Chińczykach. To, że się wynieśli do Stanów - nic tu nie zmienia.
Główną bohaterką filmu jest młoda lekarka chińskiego pochodzenia. Niestety, jest lesbijką, czyli jej matka traci twarz. Matka nie lepsza: jest wdową, a zaszła w ciążę z niewiadomo kim, więc jej ojciec traci twarz. Jak się wreszcie okaże, kto jest ojcem, będzie jeszcze gorzej...
Reżyserka zrobiła film poniekąd autobiograficzny. Pewnie dlatego tak świetnie udało się jej oddać dynamikę relacji rodzinnych: ogromna miłość przy jednoczesnym ogromnym braku akceptacji i wewnętrznym przekonaniu, że MUSI być tak, jak ja chcę. Wyobraźcie sobie, że choć stworzyła scenariusz oparty o chińskie koncepty kulturowe i własne, chińsko-amerykańskie doświadczenia, w Hollywood próbowano wybielić scenariusz - wiecie, gdyby główne aktorki były białe, to możemy to sprzedać, ale Chinki? Chinki to się nadają na prostytutki i kelnerki... Całe szczęście Wu się nie poddała i zrobiła film po swojemu - dlatego wydaje się on tak prawdziwy. Wydaje się taki również przez zachowanie dwujęzycznych dialogów - młode pokolenie woli angielski, choć z rodzicami musi się komunikować po chińsku. Są też te zabawne mieszanki i wtręty językowe - zapewniam Was, nie są ani odrobinę przesadzone. Przyczepiam się tylko do zakończenia - bo jest wprost z amerykańskiej komedii romantycznej... cały czas miałam wrażenie, że przecież Prawdziwi Chińczycy się TAK nie zachowują.
No właśnie. Tyle tu było o utracie i zachowaniu twarzy. W moim odczuciu Chińczycy dużo częściej poświęcają uczucia dla tej dość mizernej protezy honoru, jaką jest twarz, niż na odwrót. Wolałabym film, który pokazywałby tak, jak jest zazwyczaj - że ludzie się nie zmieniają. Że wolą pozwolić komuś odejść, sądząc, że to wina tej właśnie osoby, bo robi coś "niewybaczalnego" - czyli łamie tabu i traci twarz. Zakończeniu stawiam dwóję.
A jednak...
Pod wpływem tego filmu znowu się zastanawiam nad tym, o ile łatwiej jest być z kimś z własnego kręgu kulturowego, o ile łatwiej żyć w miejscu, w którym się wychowałeś. Z kimś, kto nigdy nie stawia pod znakiem zapytania wartości, które dotąd rządziły twoim życiem. I jakie to jest... nudne. Bezpieczne dla mózgu, który nie chce się rozwijać, poznawać, odkrywać.
Cieszę się, że mój mąż ma raczej prześmiewczy stosunek do koncepcji twarzy. On - mimo swego niewątpliwie chińskiego pochodzenia - tak samo jak ja sądzi, że twarz to tylko fasada. Honor jest w środku i albo się go ma, albo nie. To, co widzą i myślą inni - to ich prywatna sprawa. Bardzo ładnie podsumowała to kiedyś moja ulubiona autorka, Bujold: Reputacja to to, co wiedzą o tobie inni, honor - to, co wiesz o sobie ty sam. 
Mogę tracić twarz milion razy. Mogę być obrażana słowem, gestem, spojrzeniem. Pewnie, jeszcze czasami się tym przejmuję, gdy dostaję niespodziewany cios w plecy. Ale tak na dobrą sprawę - wszystko da się spuścić w toalecie, jeśli tylko nie dotknęło istoty - czyli honoru.

Tutaj poczytacie o utracie twarzy po japońsku.

2020-05-31

Paifang Wierności i Miłości 忠爱坊

W sercu starego Kunmingu, na środku deptaku, który znajduje się między ulicą Zhengyi 正义路  a paifangami Szmaragdowego Koguta i Złotego Konia, czyli przy ulicy Trzech Targów (三市街), pyszni się piękny, ładnie odnowiony Paifang Wierności i Miłości.

Powstał za czasów mongolskiej dynastii Yuan, dla uczczenia pierwszego gubernatora Yunnanu. Nazwa to skrót od: wierny władcy i miłujący lud 于君而于民. 
Paifang dwa razy został spalony. Po raz pierwszy w 1857 roku, przez... ówczesnego zongdu Yunnanu, Heng Chuna 恒春. Przywódca muzułmańskiego powstania, watażka Ma Xian, groził, że armata rebeliantów wypali z armaty ustawionej na grzbiecie kamiennego lwa z tego właśnie paifangu i że buntownicy zdobędą yamen. Wyruszyli ze Zbudowanej Wody (Jianshui 建水) i nawet udało im się stanąć pod murami Kunmingu z bojową pieśnią na ustach. Heng Chun, usłyszawszy groźbę, stwierdził, że nie będzie jej jak spełnić, jeśli nie będzie paifangu, bo Ma Xian nie będzie miał gdzie postawić armaty. No i spalił paifang - kazał łucznikowi z Jinri Lou strzelić płonącą strzałą w nasz paifang. W kilka godzin doszczętnie spłonął kilkusetletni pomnik pamięci.
W 1882 roku ówczesny zongdu Yunnanu, Cen Yuying 岑毓英 zaproponował zrzutkę, by odbudować paifang (tak, tak... spalić na rozkaz zongdu łatwo, ale kolejni zongdu nie poczuwali się do tego, żeby odbudować z własnej kieszeni...). Pieniądze zbierał wśród okolicznych bogaczy i co bardziej majętnych handlarzy. Odbudowa zajęła dwa lata! Drewniane, wysokie na 4 zhangi pale ciosano z kasztanowców, sprowadzanych specjalnie z Songming. A sam paifang nie przetrwał nawet pół wieku - w 1924 roku pewnej nocy zajął się ogniem, który rozprzestrzenił się z pobliskej wędzarni (niektórzy mówią, że z zakładu produkującego świece), pochłaniając nie tylko wędzarnię i paifang, ale również wiele pobliskich sklepików. Odtąd był obecny tylko w pamięci starych kunmińczyków i przekazach pisemnych. Takie czasy - wojna domowa, wojna światowa, a potem budowa nowego wspaniałego świata nie pozwalały na poświęcanie funduszy na odbudowę. Dopiero w 1998 roku władze Kunmingu postanowiły odbudować paifang w tym samym miejscu, na wzór i podobieństwo starego, ale z wystarczającą ilością kamienia, żeby nie było go łatwo spalić. Wiecie - rok później w Kunmingu miało się odbyć ogrodnicze Expo, więc trzeba było odświeżyć wizerunek miasta... Tak to znów przypomniano mieszkańcom o pierwszym gubernatorze Kunmingu, który... nawet nie był Chińczykiem.
Sayyid Ajall Shams al-Din Omar سید اجل شمس‌الدین عمر 赛典赤·赡思丁, który w latach 1274-1279 pełnił funkcję gubernatora Yunnanu, urodził się w 1211 roku w Bucharze (dzisiejszy Uzbekistan), czyli był Chorezmijczykiem i w dodatku muzułmaninem. Skąd więc wziął się w Yunnanie?
W 1218 roku, gdy nasz bohater był zaledwie siedmioletnim dzieckiem, na rozkaz władcy Chorezmu została zatrzymana karawana idąca z Mongolii. Czyngis-chan próbował się dogadać, ale Chorezmijczycy zamordowali jednego z posłów, co w oczach Mongołów było równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. Wówczas Czyngis-chan, jakoś około roku 1220, założył wojenną bazę, a później stolicę - Karakorum. Zaatakował i zdobył najpierw przygraniczny Otrar, potem Bucharę, a w końcu Samarkandę. Po zdobyciu Buchary, przemawiał do przedstawicieli zebranej w meczecie miejscowej elity dowodząc, że zwycięstwo zostało mu dane przez Boga ze względu na ich grzechy. Władca - Mohamed - uciekł na zachód, a jego armia rozpadła się z powodu sporów między dowódcami. Pozostałe w mieście elity albo uciekły, albo... musiały się przystosować. Rodzina naszego bohatera się poddała. Przypuszczalnie nie była to dla nich łatwa decyzja, zwłaszcza, że byli jednymi z potomków Proroka (w 27. pokoleniu). Shams al-Din wziął udział w  podboju Syczuanu pod przywództwem Mengke, wnuka Czyngisa; odpowiadał za logistykę, a później wraz z nim trafił na dwór, który znajdował się wówczas w Jaskółczej Stolicy czyli w dzisiejszym Pekinie. Później był skarbnikiem, aż w końcu Kubilaj, który rządził po Mengke, wysłał go do Yunnanu, gdy Mongołowie podbili Królestwo Dali w 1274 roku. Zwróćcie uwagę na to, że Shams al-Din trafił do Yunnanu, kiedy miał już ponad sześćdziesiątkę na karku! No i - został wysłany, by rządzić podbitym ludem, a sam nie był rdzennym Mongołem, tylko synem podbitego ludu i w dodatku muzułmaninem. No ale Mongołowie nie bali się obcych religii; dbali tylko o to, żeby najwyższy władca i jego rodzina byli wierni tradycji, a religie innych uważali za ich prywatne sprawy. Na samym dworze i w służbie Mongołów było bardzio wielu muzułmanów, a sporo z nich zajmowało wysokie stanowiska.
Dlaczego został wysłany do Yunnanu? Ziemie te dopiero niedawno podbito; Mongołowie wykazali się wyjątkową przenikliwością i pozwolili, by tublcy "rządzili" w ich imieniu - dlatego królem Dali był Bai. Został on jednak podstępnie otruty przez mongolskiego "marszałka". Ludność zaczęła się burzyć; Kubilaj skazał więc marszałka-idiotę na karę śmierci, zarządzanie oddał w ręce syna zamordowanego króla i postanowił wysłać tu kogoś, kto będzie rozsądniej dążyć do prawdziwego zjednoczenia imperium.
Najlepsze jest jednak to, co zrobił nasz bohater, gdy już dotarł do Yunnanu. Wyobraźcie sobie, że on, muzułmanin z Buchary, rządzący w imieniu Mongołów w Yunnanie, ówcześnie zamieszkiwanym niemal wyłącznie przez ludzi, którzy dziś są tu uważani za "mniejszość etniczną" (w Królestwie Dali rządzili Bajowie), wzniósł tu pierwsze miasto w chińskim stylu. Czyli Kunming (oczywiście, wówczas nazywany inaczej - Zhongjing Cheng). Wybudował tu nie tylko dwa meczety - co jest zupełnie zrozumiałe - ale również świątynię buddyjską i konfucjańską. Tak! Kunmińska Świątynia Konfucjusza, zbudowana w 1274 roku, za czasów Rewolucji Kulturalnej mocno zniszczona, obecnie odbudowywana, ale pozbawiona resztek historii (vide: zburzenie ośmiokątnej pagody), ta pierwsza (choć niejedyna) świątynia konfucjańska w Yunnanie - została wzniesiona na rozkaz muzułmanina przysłanego przez Mongoła. To się nazywa multi-kulti w najlepszym wydaniu. W dodatku służyła ona przy okazji jako szkoła dla dzieci lokalnych kacyków, których pouczano, jak żyć "po chińsku". Sam Shams al-Din starał się "cywilizować" Yunnańczyków zarówno w duchu islamu, jak i konfucjanizmu tudzież buddyzmu. Według niego Yunnan był zacofany i barbarzyński i należało użyć wszystkich dostępnych środków, by go z tego stanu wydobyć. Mówiło się o nim, że orangutany i dzierzby zamieniał w jednorożce i feniksy, a ich filc i futra zmieniał na szaty i kapelusze, przy okazji sinizując ten kompletnie niechiński dotąd ląd. Nie tylko zaoferował konfucjańską edukację, ale i pokazał Yunnańczykom chińskie struktury społeczne, chińskie pogrzeby czy śluby, zwyczaje zaręczynowe, czczenie przodków i inne koutouy. Tradycyjne stroje zmieniali na szaty darowane kacykom przez naszego Shamsa. Wzbogacił Yunnan choćby przez to, że podatki ograniczył do dziesięciny i że naprawdę słuchał, co lud do niego mówi - a w potrzebie pomagał. To jemu na przykład Kunming zawdzięcza pierwsze regulacje wody w Jeziorze Dian i Rzece Panlong i - niejako przy okazji - stworzenie doskonałych pól ryżowych dzięki groblom i odpowiednio wyregulowanym dopływom. Przy projektach irygacyjnych pracowały tysiące ludzi opłacanych kilka lat z państwowej kiesy. No i - sprowadził tu i konwertował na islam całe stada ludzi. Nawet Marco Polo i Rashidoddin wspominają o tym, jak wielu muzułmanów mieszkało w Yunnanie za czasów mongolskich. W tamtych czasach np. miasto, które dziś nazywa się Dali, było "islamskie" - czyli mieszkało tam sporo muzułmanów.
Niestety, ten światły człowiek nie porządził długo Yunnanem - zmarł w 1279 roku, czyli spędził w Kunmingu zaledwie sześć lat. Gdy zmarł, mieszkańcy Kunmingu rozpaczała wiele dni. Podobno wiele tysięcy ludzi czuwało przy trumnie. Sam Kubilaj mówił o nim jako o porządnym zarządcy i nadał mu pośmiertne imię Król Xianyang 咸阳王. To właśnie dlatego tuż poza murami miasta postawiono paifang na jego pamiątkę. Razem z paifangami Konia i Koguta wygląda z lotu ptaka jak znak 品, dlatego mieszkańcy nazywali te trzy paifangi i przestrzeń przez nie ograniczoną Trzema Paifangami Pin 品字三牌坊 (przy czym trzeba zauważyć, że najpierw powstał paifang Wierności i Miłości, pozostałe dwa dobudowano później).
Następnym gubernatorem Yunnanu został jego najstarszy syn, Nasr al-Din (Nasruddin); dość długo władza w Yunnanie pozostała w rękach tej rodziny, a i potem (po dziś dzień!) Yunnan zamieszkiwali liczni potomkowie Shamsa al-Dina. Bodaj najsławniejszym z nich jest wielki podróżnik Zheng He.
Jestem Shamsem al-Sinem zachwycona. Tak chętnie poczytałabym jakąś powieść napisaną na podstawie jego barwnego życia! A jeszcze chętniej - obejrzałabym serial. Taki serial, w którym pięknie pokazanoby różnokolorowość, wielokulturowość i cudowność Yunnanu. Mojego Yunnanu.
Posąg Sayyida Ajalla Shamsa al-Din Omara, znajdujący się na wybrzeżu Rzeki Panlong.

2020-05-22

Kochanek

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z kirgiski.pl czyli w ramach Unii Azjatyckiej.
Nadrabiam zaległości filmowe. Takie bardzo zaległe zaległości, skoro obejrzałam film z 1992 roku. O, matko - to już prawie 30 lat! W polskiej wiki jest na jego temat zaledwie parę zdań. Za mało.
Etykietka bardzo zachęcająca: francusko-brytyjsko-wietnamski melodramat erotyczny.
No, nie dziwię się, że go nie oglądałam w 1992 roku - miałam wtedy dziesięć lat, więc bym się na oglądanie nie załapała. Bardzo, bardzo się cieszę, że obejrzałam go jako mężatka i dorosła kobieta - ale nie zbyt dorosła, by już zapomnieć, jak to było, gdy byłam nastolatką. Bo widzicie, cały problem polega na tym, że główna bohaterka ma piętnaście lat i że ma romans z kilkanaście lat starszym Chińczykiem. Na jego obronę trzeba powiedzieć, że ona mu się przedstawia jako siedemnastolatka. No i - że on się w niej naprawdę zakochuje. Co oczywiście nic nie zmienia. Bo - dzieje się to w Sajgonie, w roku 1929. Czyli ona nie ma prawa sypiać z nikim przed ślubem, a nawet jeśli z kimś to w żadnym wypadku nie z "żółtkiem", a on może sobie mieć cztery konkubiny, ale ożenić się musi z wybraną przez ojca Chinką.
Spotykają się. Ona jest ciekawa, on - zafascynowany. Właśnie wrócił z Paryża; pewnie mu się tam gust co do kobiet zmienił. Dopiero potem zaczyna być ważne to, że on ma pieniądze - bo ona dzięki temu jada w restauracjach, a nie w przyklasztornej stołówce. Bo dzięki jego pieniądzom rozwiąże pewne rodzinne problemy. Ale też przez pieniądze zmieni się dynamika ich związku i sposób, w jaki on ją traktuje.
Ona nie walczy, by z nim być - bo to bez sensu, i tak by nie mogła.
On - on walczy, ale niezbyt nachalnie. Może szacunek do ojca?... Nie, on gardzi ojcem-opiumistą. Tradycję też lubi mniej niż Paryż. Ale nie walczy. Wygodnie mu żyć za pieniądze ojca, palcem nie kiwnąwszy być bogaczem. W dodatku ojciec twierdzi, że wolałby, żeby jego syn umarł niż żeby związał się z białą.
Opowieść ciekawa, gorzka, o tyle fascynująca, że ponoć zawiera wątki autobiograficzne. Autorka powieści, na podstawie której powstał film, to Marguerite Duras, urodzona w 1914 roku w pobliżu Sajgonu. Całe dzieciństwo i młodość spędziła w Indochinach, które stały się później częstym bohaterem jej opowieści. Oglądając film, cały czas zastanawiałam się, które wątki są autobiograficzne, a które zmyślone...

Kilka dodatkowych smaczków:
  • Głos narratorki to Jeanne Moreau.
  • Językiem bohaterów jest angielski, choć powinien być francuski - przecież akcja dzieje się w Indochinach, przecież główny bohater może się dogadać z główną bohaterką tylko dlatego, że był w Paryżu i się nauczył języka. To ciekawie przekłada się na skąpe dialogi i ich tempo.
  • Muzykę stworzył słynny, oboscarowany twórca muzyki filmowej, Gabriel Yared. Jest... niezwykła.
  • Film wyreżyserował  Jean-Jacques Annaud. Tak, ten od Imienia Róży, Walki o ogień i Siedmiu lat w Tybecie.
  • Odtwarzająca główną rolę kobiecą Jane March jest mieszanką brytyjsko-hiszpańsko-wietnamsko-chińską.
  • Annaud najpierw przeczytał powieść i postanowił ją nakręcić, a dopiero później pojechał pierwszy raz do Sajgonu. Miasto go tak odrzuciło (szczury, pająki, brudna woda, brak klimatyzacji itd.), że chciał kręcić w Malezji, Tajlandii lub na Filipinach (gdzie zazwyczaj się kręciło "indochińskie" filmy). Po roku poszukiwań stwierdził jednak, że da Wietnamowi szansę. Na planie filmowym cały czas byli obecni wietnamscy oficjele, którzy mieli wgląd w scenariusz. Sceny erotyczne musiały być kręcone w Paryżu, bo nie zgodzono się na kręcenie ich w Wietnamie.
Niektórzy krytycy zarzucają filmowi brak historii, brak spontaniczności bohaterów i tak dalej. Według mnie bohaterowie są na tyle spontaniczni, na ile potrafią się wyzwolić z zasad panujących w ówczesnych społeczeństwach. Nie zapominajmy bowiem, że te społeczeństwa - Francuzów na okupowanych ziemiach, Chińczyków robiących w Wietnamie biznesy oraz Wietnamczyków - właściwie się z sobą nie stykają. A tu się zetknęły... i o tym jest opowieść. Niektórzy zarzucają filmowi, że trudno poczuć sympatię do bohaterów, widz pozostaje odległym obserwatorem. Tak! Tak właśnie jest opowiedziana ta historia. Z dystansem. Bo opowiada ją pewna starsza pani, mówiąc o swej młodości.
I znów wypadło mi się cieszyć, że żyję sto lat później, że mogę kochać kogo chcę, że mogę być kochaną i poślubioną przez mojego wybranka. Że nie żyję w biedzie i że nie muszę ratować rodziny płacąc ciałem i godnością. Że tak wiele rzeczy, które dawniej były niewyobrażalne, teraz już są zwykłe. Że zamiast zakazanej miłości jest po prostu miłość.

Tutaj poczytacie o miłości międzykulturowej w Kirgistanie.

2020-03-06

savoir-vivre

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.

Pewnego dnia przyrządziłam polską kolację: ziemniaki ze smalcem, buraczki na gęsto i do tego jajka sadzone. Kwintesencja polskości. Tajfuniątko jadło każdą rzecz osobno, a ZB i ja na początku kulturalnie, widelcem i nożem, pięknie na każdym widelcu łącząc odrobinę buraków, ziemniaków i jajka. No ale ileż można? Sos buraczkowy był tak idealną przyprawą, że oczywiście w końcu wymieszałam ziemniaki z burakami (cóż za piękny kolor!) i zaczęłam zajadać samym widelcem. A ZB oczywiście poszedł za moim przykładem. W międzyczasie opowiadałam, jak to mój brat zawsze tak wszystko mieszał, a mama mówiła, że to obrzydliwe i że wygląda, jakby już to ktoś kiedyś zjadł i że w ogóle fuj. Ale ja oczywiście robiłam tak jak brat, bo po pierwsze autorytet brata zawsze jest większy niż autorytet rodziców, a po drugie tak jest po prostu smaczniej. Ta idealna mieszanina delikatnie słonych ziemniaków i kwaśno-słodko-pikantnych buraków jest po prostu dużo lepsza. To samo zresztą dotyczyło sosów do mięsa, które - cóż za niespodzianka! - powinny być na mięsie, a ja zawsze prosiłam: mamo, na ryż/na kaszę/na ziemniaki! Bo przecież ten sos właśnie wymieszany z dodatkami do mięsa był najlepszy.
Śmieję się do swoich wspomnień, a tu nagle ZB mówi:
A wiesz? Moi rodzice też nam zabraniali mieszania. Pamiętam, że zawsze, gdy była jakaś potrawa z aromatycznym sosem czy drobno posiekanym mięsem, albo po prostu skwarki z roztopionym smalcem, najbardziej lubiłem nalać tego do miseczki i wymieszać z ryżem. Ależ to było pyszne! Ryż się robił taki aromatyczny i apetyczny! Ale rodzice zawsze wtedy pytali, czy chcę wymieszać krowi nawóz z końską kupą (牛屎拌马粪). Bo przecież trzeba elegancko brać pałeczkami z półmisków po jednej sztuce, a nie wielką łychą, o mieszaniu nawet nie wspominając.
Oczywiście - tak trzeba, tak jest ładnie i tak dalej. Ale smaczniej jest zupełnie inaczej. Więc... tak naprawdę co komu przeszkadza, co ktoś robi na swoim talerzu? Przecież nikomu nie każę jeść tak jak ja. Najważniejsze w jedzeniu jest przecież to, żeby było pyszne, a nie żeby wyglądało. Do uciechy estetycznej służą obrazy. Zmuszanie do "eleganckiego spożywania posiłków" jest mniej więcej tak samo sensowne jak zmuszanie do eleganckiego robienia kupy albo eleganckiego uprawiania seksu. Czynności życiowe nie służą pięknu i trudno.
Jako matka mam dylemat: pozwolić dziecku robić na talerzu to, co chce? Uczyć savoir-vivre'u, choć sama go nienawidzę, bo przez niego jedzenie gorzej smakuje? Lepiej mieć w nosie, co sobie Dulska pomyśli, czy się pilnować, żeby Dulska aby nie zauważyła, że coś robię "nie tak"?
Stawiam na rozmowę. W domu jemy, jak nam się podoba i jak nam smakuje, ale jednocześnie mówimy, jak się jadać powinno zgodnie z normami kulturowymi danego kraju i dbamy o to, żeby w miejscach publicznych jeść "jak ludzie".
No i jeszcze ostatnia sprawa: różnice kulturowe. Jakie różnice? :D
Większe różnice kulturowe występują między mną a innym Polakiem, którego wychowywano według innych norm grzeczności niż między mną i moim chińskim mężem. To samo dotyczy zresztą jego: ZB odrzucił kilka kandydatek na żonę tylko dlatego, że nie mógł patrzeć bez obrzydzenia na to, jak jadły, a ze mną lubi spożywać posiłki.
Pamiętajcie więc - w miejscach publicznych nie nakładajcie do miseczek z ryżem całych chochli dobroci z sosem, tylko elegancko nabierajcie pałeczkami po jednej sztuce. Na wymieszanie wszystkiego w jednej misce, by było pyszne i aromatyczne, możecie sobie pozwolić tylko w domu...

A tutaj dowiecie się czego dobrze wychowany Japończyk nie robi z pałeczkami.

2020-01-12

Matka ryżu

To nie jest książka o Chinach. Wiem, że ryż się bardzo kojarzy, ale jednak nie. Rani Manicka to Malezyjka o cejlońskich, tamilskich korzeniach. I właśnie o Cejlonie (odrobinę), Malezji i tamilskiej rodzinie jest ta książka. Opowiada o czterech pokoleniach tej rodziny - powiedzmy, że obejmuje lwią część XX wieku. I choć historia XX wieku jest ważnym tłem dla opowieści (wiecie, co robili i jak się zachowywali Japończycy w Malezji w czasie IIWŚ?), to jednak na pierwszy plan wysuwa się rodzina. Na losy poszczególnych członków tej rodziny wpływa tak wiele czynników! Wychowanie, kapitał kulturowy, miejsce zamieszkania, status materialny... Wpływają na każdego z nas, ale - w tej książce widać, jak bardzo. Autorka świetnie pokazuje konsekwencje działań i braku działań bohaterów, bardzo skupia się na ich subiektywnym widzeniu świata (czy obiektywne jest w ogóle możliwe?), a podkreśla to... każąc wszystkim członkom rodziny choć na chwilę stać się narratorem tej opowieści. Rzeczywiste zdarzenia obieramy z łupinek wrażeń poszczególnych jednostek. Nawet pojedyncze wydarzenie może rozbić rodzinę... ale dla jednego z jej członków być może wydaje się ono całkiem nieważne.
Mnie książka daje do myślenia przede wszystkim dlatego, że znów jest to bardzo bolesna lektura o matce. Matka kocha najbardziej i krzywdzi najbardziej - czy wiedza o tym jest nas w stanie ustrzec przed popełnianiem tych samych błędów? Albo - zupełnie innych błędów o równie opłakanych skutkach?
Jest też następujący na odgniotek wątek małżeństwa - o tym, jak łatwo okazujemy złość, a o ile trudniej przychodzi nam okazanie miłości. O tym, jak mało sobie cenimy rzeczy, które uważamy za całkiem naturalne, zwykłe i pospolite. O tym, jak bardzo w ten sposób krzywdzimy tych, których kochamy najbardziej - czyli dzieci. Od momentu, gdy pojawią się dzieci, małżeńskie sprawy nie są już wyłącznie kwestią męża i żony. Warto pamiętać o tym, że dzieci uczą się przez obserwację i ich stosunek do nas zależy również od tego, jak traktujemy współmałżonka.
Dodatkowym smaczkiem jest ukazanie społeczeństwa Malezji - tygla, w którym mieszają się, ale nigdy nie potrafią się zrozumieć do końca Tamilowie, Malaje i Chińczycy, a także - początkowo - kolonialiści. Odmienności kulturowe, ale też tworzenie z tego zlepka nowej jakości. Wiele religii, w razie potrzeby Ganeśi świeczkę i Guanyin ogarek, zwyczaje, tabu - Malezja stała mi się nagle dużo bliższa.
Potrzebowałam trochę czasu, zanim się wciągnęłam. Teraz jednak bardzo się cieszę, że nie dałam się pokonać może nieco zbyt chaotycznemu początkowi.

2020-01-05

Dziewczyna grająca w go

Młoda dziewczyna twierdzi:
Będę umiała zapanować nad moim losem, żyć szczęśliwa. Szczęście jest walką osaczającą, grą w go.
Pewnie wszyscy młodzi tak mają. Nie wiedzą, jak wiele rzeczy nie zależy od nich. Zwłaszcza te związane z cierpieniem i bólem.
***
Matka mówi do syna:
Bez wahania umieraj za honor Cesarza, to droga twojego przeznaczenia.
Kultura, w której istnieją takie matki, powinna przestać istnieć.
***
Japończyk mówi do siebie:
Chińczyk i Chinka rozumieją się, zanim otworzą usta. Są nosicielami tej samej kultury, przyciągają się jak dwa magnesy. Jak mógłby kochać się Japończyk z Chinką? Nie mają ze sobą nic wspólnego.
Ciekawe, czy Japończyk z Chinką mają mniej wspólnego niż Polka z Chińczykiem, czy jednak trochę więcej? Różnice kulturowe to nie zawsze przeszkoda. Czasem są niezwykłą przyprawą.
***
Ojciec unosi się gniewem. Nie może znieść mojej obojętności wobec innych cywilizacji. Uważa, że taki egocentryzm kulturalny gubi Chiny.
I tu się zgadzam z ojcem. Egocentryzm kulturowy jest zresztą zgubny nie tylko dla Chińczyków. Każda osoba, która ma szczęście zetknąć się z inną kulturą powinna cieszyć się poszerzeniem horyzontów.
Niby książka o Chinach i trochę o miłości, ale dla mnie - głównie o różnicach kulturowych, o miłości w czasie wojny i o tym, że będąc żołnierzem nie można być dobrym człowiekiem. Główny bohater i tak nie jest aniołem, a przecież żeby ocalić resztki przyzwoitości musi zabić dwie osoby.
W ogóle, w książce nie ma ani jednej pozytywnej sylwetki męskiej. Są niezbyt różni od zwierząt. Dość ohydni. A kobiety - głupie, włącznie z główną bohaterką. Ale... jej wolno, bo jest nastolatką. Nastolatki są głupie z zasady.
Udręczyła mnie ta książka. Bardzo nieprzyjemna historia, opowiedziana w mięsisty sposób, a przez to - dla mnie ciężkostrawna. Ale - skoro skłoniła mnie do zastanowienia się nad kilkoma sprawami, to nie mogę uznać za stracony czasu poświęconego na lekturę. Może Shan Sa nie jest moją ulubioną chińską autorką... ale coś w sobie niewątpliwe ta proza ma.

2019-11-21

Celeste Ng - Wszystko, czego wam nie powiedziałam

Czuję się, jakbym dostała po głowie.
***
Choć książka jest smutna i przytłaczająca, nie roniłam łez. Nie tym razem. To nie jest czysty smutek, a smutek zakażony poczuciem winy i lękiem - czy ja też robię źle? Nie spałam całą noc, starając się wymyślić od nowa dobry sposób na życie.
***
Czytam tę książkę jako córka, która tak często nie spełniała i nie spełnia oczekiwań i nadziei.
Czytam jako matka, która chce oczywiście ustrzec córkę przed błędami i stara się pomóc jej we wszystkim.
Czytam jako osoba, która zdecydowała się na bycie w związku wielokulturowym. I której nagle boleśnie przypomniano, że nie tylko ja będę ponosić konsekwencje podjęcia takiej decyzji, ale również - nasze dzieci.
Czytam jako osoba wykształcona, której ostatnie trzy lata całe to wykształcenie raczej średnio pomagało w warzeniu kaszek i zmianie pieluch.
Czytam jako żona męża, który może się kiedyś zmęczyć naszą odmiennością.
Czytam jako siostra, która nigdy nie potrafiła zrozumieć brata i być przez niego rozumianą. Która nie potrafiła mu pomóc.
Czytam wciąż pamiętając, jak bardzo nie na swoim miejscu czułam się w szkole.
Czytam i śmieję się z młodszej wersji siebie, gdy usłyszałam, że mężczyzna mojego życia woli chłopców.
Czuję się nie tylko, jakbym dostała po głowie. Jestem obolała jak po zderzeniu z ciężarówką. Boję się, że wszystkie moje starania o to, żeby uszczęśliwiać męża, córkę i siebie są z góry skazane na niepowodzenie.
***
Bo nie wystarczyłoby się przeprowadzić; teraz to rozumie. Wszędzie byłoby tak samo. Dzieci z rodzin mieszanych etnicznie często mają kłopoty ze znalezieniem sobie miejsca w życiu.
***
W takiej kobiecie, myśli, powinien był się zakochać. Kobiecie, która tak wygląda. Kobiecie takiej jak on.
***
Jak znaleźć złotą drogę między wskazywaniem dziecku możliwości a zawieszaniem mu zbyt wysoko poprzeczki? Jak odkryć, czy uśmiech i zgoda są nimi naprawdę, czy są tylko lękiem? Komunikacja, komunikacja przede wszystkim - ale ileż to razy mówimy to, co myślimy, że druga osoba chce usłyszeć, zamiast powiedzieć siebie?
Czy potrafimy tak naprawdę zapomnieć o naszej odmienności? Czy to, że jesteśmy w związku i że się kochamy, jest w stanie tak naprawdę wymazać głęboko skrywane poczucie, że nigdy nie będziemy do siebie pasować na sto procent? A z drugiej strony: czy wzrastanie w tej samej kulturze mogłoby nam to sto procent dopasowania zapewnić? I czy w ogóle warto być z kimś, kto jest na sto procent dopasowany?
Och, dobrze, że chociaż nie jestem wielodzietna. Wówczas musiałabym się jeszcze głowić nad tym, czy aby na pewno dzieci czują się przeze mnie tak samo mocno kochane i nad tym, by pomóc im stać się bliskimi sobie nawzajem.
Ta książka zostanie we mnie na długo. I powiem jeszcze jedno: powinna to być lektura obowiązkowa dla wszystkich rodziców.

2019-05-10

kącicierń 2

Kocham bugenwille i bardzo cieszy mnie, że w Kunmingu ich pełno. Zawsze, gdy je piłują, biorę niepotrzebne gałęzie do domu i się nacieszam kompozycjami kwiatowymi w różnych kolorach. Zawsze tak samo mnie dziwi, że nikt poza mną ich nie chce - tyle zmarnowanego piękna!
Tym razem rżnęli żywopłot niedaleko świekrów. Pozbierałam więc, co się dało i zaniosłam do nich, zamierzając podzielić się sprawiedliwie: połowa dla nich, połowa dla mnie.
Brak entuzjazmu z ich strony bardzo mnie przygasił, ale dzielnie brnęłam mówiąc, że to jedne z moich ulubionych kwiatów, bla bla bla... Świekr spojrzał na mnie ciepło.
Na pewno zauważyłaś, że kącicierni mnóstwo w całym Kunmingu. Sadzi się je zwłaszcza przy murach okalających osiedla, prawda? Wiesz, dlaczego? Ponieważ szybko się rozrastają i są bardzo kolczaste. Żadnemu złodziejowi nie wpadnie do głowy się wspinać tam, gdzie rosną kąciciernie. Ale też właśnie z powodu tych kolców nikt ich nie traktuje jak roślin ozdobnych.
I spojrzał na mnie wyczekująco.
Pochyliłam głowę i powiedziałam, że wychodząc wyrzucę do kosza te kolczaste rośliny, których tak nie lubią.
Ależ chętnie wyrzucę je od razu!
Zakrzyknął ucieszony świekr. Ucieszony, bo zdołał mi taktownie wyjaśnić, dlaczego próba podzielenia się takim bukietem była idiotycznym pomysłem.
Wróciłam więc do domu bez bukietu. I tylko odtąd zastanawiam się, dlaczego nie lubią bugenwilli, a kochają róże? Przecież róże też mają kolce...

2019-04-06

DIY DAY

Dziś jest Dzień "Zrób to Sam". Obchodzi się go w pierwszą sobotę kwietnia, więc dziś.
Muszę się do czegoś przyznać: mam dwie lewe ręce. Plastyka, szycie, rysowanie, nawet robienie sensownych zdjęć - to wszystko jest daleko poza moim zasięgiem. A jednak... strasznie to lubię. Robienie czegoś z niczego. Łączę to sobie ładnie z domowym recyklingiem. A odkąd pojawiło się Tajfuniątko - DIY to moje drugie imię. Trąbki z rolek po papierze toaletowym, alfabet, cyferki i kształty z kartonu po butach, grzechotki z opakowań po strzykwach wypełnionych grochem, ryżem i kaszą. Wąż z kartonu, okulary z uchwytu na butelki. Milion zabawek, do których zrobienia były potrzebne tylko resztki, własne ręce i trochę wyobraźni.
Jestem z siebie dumna, ponieważ Tajfuniątko najbardziej kocha te właśnie rzeczy. To z nimi się nie rozstaje, podczas gdy "prawdziwe" zabawki lądują gdzieś w kącie. To jest właśnie magia.
Dziś jest dzień DIY. Ale dla mnie każdy dzień jest dniem DIY... I tutaj właśnie różnica kulturowa. Gdy chińskie matki, babki i ciotki widzą, czym najchętniej bawi się Tajfuniątko, patrzą na nas jak na wariatki. Ich dzieci bawią się tylko markowymi zabawkami. Chodzą w markowych ubraniach. Wszystko muszą mieć naj naj naj.
Tajfuniątko też ma wszystko naj, ale znacznie taniej :D

2019-01-25

białe spinki

Z okazji Wigilii ubrałam Tajfuniątko w piękną białą sukienkę, białe rajtuzki, śliczne chińskie czerwone odświętne butki i nawet zdołałam ją namówić, by zamiast tradycyjnego już "kociego" makijażu dała sobie po prostu namalować na buzi dwie śnieżynki. Z fryzurą się naprawdę postarałam - specjalnie kupiłam dwie spinki - ręcznie robione białe kwiatuszki, żeby pasowało do sukienki. Och, jak mi się spodobała! Co ja się zdjęć napstrykałam!
I tylko w autobusie, gdy jechaliśmy na świąteczną imprezę, ZB poprosił, żebym już jej tych spinek nie zapinała. Machnęłam na to ręką, a i on się nie czepiał, ale gdy wróciliśmy wieczorem do domu, poprosił o to raz jeszcze. Widzę, że to dlań ważne, więc pytam, o co mu chodzi. A on na to, że w Kunmingu białe kwiaty są oznaką, że umarł ktoś w rodzinie, więc nie traktuje się ich jak zwykłej ozdoby, a jak symbol żałoby. Zakładanie ich to jak przyzywanie nieszczęścia.
Wiedziałam, że w Chinach tradycyjnie biały jest kolorem żałoby, ale - teraz już mało który Chińczyk zwraca na to uwagę, większość traktuje biały jak kompletnie zwyczajny kolor, półki sklepowe uginają się od białych ciuchów, a panny młode często robią sobie zdjęcie w białych sukniach. Białą sukienkę, którą wtedy Tajfuniątko założyło, dostałyśmy przecież od chińskiej babci! W życiu nie wpadłoby mi do głowy, że akurat białe kwiaty będą tabu...
Białe kwiaty-spinki wylądowały na dnie szuflady. Następnym razem zabiorę je do Polski - tam będzie je mogło Tajfuniątko nosić bez nieadekwatnych skojarzeń.

2017-10-27

duchy

Wracam wieczorem. Od pojawienia się Tajfuniątka zdarza mi się to bardzo rzadko. Właściwie nigdy. No dobra. Nigdy. Tym razem to też nie był późny wieczór, tylko niecała ósma, ale było już ciemno. ZB kluczy między drzewami, bo nasza ulica ma chodnik wysadzany drzewami umieszczonymi wystarczająco nieregularnie, żeby nie dało się iść prosto. Ulica teoretycznie posiada lampy. Spuśćmy na nie zasłonę miłosierdzia.
To właśnie dlatego, że był ciemny wieczór, a ja musiałam patrzeć pod nogi, zauważyłam ten mały ołtarzyk. Parę znaków na kartonie, po obu stronach czerwone świece, a przed nimi owoce, zapalone trociczki i miseczka, pewnie z alkoholem. Próbuję sobie przypomnieć, co to za święto, ale w głowie mam pustkę. Aparatu oczywiście nie wzięłam, bo nie jestem przecież turystką, tylko tubylcem, ale całe szczęście jest przecież aparat w telefonie! Już wyciągam, by uwiecznić "ołtarzyk" i w domu na spokojnie wyszukać, o co mogło chodzić, ale ZB chwyta mnie za rękę. - Nie rób zdjęć! - Moje zaskoczone spojrzenie nie podziałało, ręce nadal miałam zablokowane.
Przecież nie można robić zdjęć. To ołtarzyk dla duchów. Pewnie ktoś tu umarł. A jeśli zaniepokoisz ducha tym zdjęciem i on Ci wejdzie w telefon, to co zrobisz? Potem nagle rozmowy się będą urywać, a aplikacje nie działać, a to wszystko będzie przez ducha.
Patrzę na ZB z ukosa - a Ty w to wierzysz?
Niepewne chrząknięcie, fałszywie brzmiący śmieszek. 
No nie wierzę. Ale duchów nie obchodzi, kto w nie wierzy. A zresztą - trzeba przecież mieć jakieś tabu, prawda? Ja uważam, że rozsądnie się trzymać z daleka od duchów.
Idziemy dalej ulicą. Myślę o tym, jak dużo kosztowało mnie, by przestać posypywać cukrem wysypaną sól czy też przysiadać na dziesięć sekund, jeśli wróciłam do domu po zapomniany drobiazg. I zastanawiam się, czy duchy nie będą na mnie złe, jeśli je wsadzę do jednego worka z solą i przysiadaniem. Wróć, przecież nie wierzę w takie duchy! Wierzę tylko w te dobre, które czasem mnie chronią przed popełnieniem najgorszych błędów. I w to, że od czasu do czasu uśmiecha się do mnie z Nieba Babcia.
Zdjęcia nie zrobiłam. Niech ołtarzyk pozostanie tak piękny tylko w mojej pamięci.
I w oczach duchów.

2017-05-28

Pearl S. Buck - Ukryty kwiat

Historia, jakich wiele: ona Japonka, on Amerykanin. Smak podkręcony tym, że on to wojskowy stacjonujący w Japonii tuż po wojnie, a ona to Japonka urodzona w Stanach, która z racji wojny musiała do Japonii wrócić wraz z rodzicami. Skoro ona - całe życie w Stanach, zaledwie parę lat w Japonii i on, Amerykanin - to niby co mogło pójść nie tak?
Wszystko.
Autorka bardzo oszczędnie opisuje historię tych dwojga; w dzisiejszych czasach pewnie dałoby się na tej podstawie nakręcić dwunastoodcinkowy serial, ale Buck zostawia pole do wyobraźni czytelnikowi. Muszę przyznać, że o ile sama lektura wciągająca była umiarkowanie, o tyle rozmyślanie o bohaterach w późnych godzinach nocnych odbierało mi sen dość skutecznie.
Drażnił mnie Amerykanin, bo ona koniecznie musi się ubierać w kimono, w kimonie wygląda tak piękne, a w zwykłych ubraniach niczym się nie różni od innych dziewcząt. Grrr. Typowy objaw "żółtej gorączki" - nawet teraz mężczyzn kuszą Azjatki w tych wytwornych strojach: kimono, qipao, nawet aodai.
Drażniła mnie Japonka, bo tak doskonale weszła w rolę tradycyjnej Japonki, choć całą młodość mieszkała w Stanach.
Drażnili mnie oboje, bo są tchórzami, którzy próbowali się bawić w dorosłość, ale nie wyszło. To nie różnice kulturowe zniszczyły ten związek, a brak odwagi i konsekwencji. Oboje zrezygnowali z uczuć z wygody. A już moment, kiedy Japonka oddała dziecko... Zrozumcie, patrzę na buzię śpiącego Tajfuniątka i gdyby ta bohaterka była z krwi i kości i stała obok mnie, chyba bym ją udusiła! Jak można oddać dziecko? A już zwłaszcza takie, które się kocha?!
-A ty, moja droga - powiedział cicho po chwili - nadal miłujesz tego Amerykanina?
Na to pytanie gwałtownie uniosła głowę. To on zapytał, jednak sama również wielokrotnie je sobie zadawała. Tak, bardzo kochała Allena, lecz była to miłość wypalona, i zawsze będzie go kochać, lecz już bez żadnej nadziei. Nie powinni byli się spotkać. Urodzili się z dala od siebie, toteż powinni żyć i umrzeć po przeciwległych stronach świata. Nie był jej połówką ani ona jego. Bogowie rozdzielili ich, a mimo to Allen i Josui postanowili złamać ich odwieczne prawa. Nie czuła w sobie buntu i prawie w ogóle rozpaczy, a jedynie smutek niezgłębiony niczym jej życie.
- Moja miłość do niego nie ma sensu - rzekła wprost.
Nie urodzili się z dala od siebie, a oboje w Stanach. A jednak - równie dobrze mogliby się urodzić gdziekolwiek, bo tu chodzi raczej o odległość kulturową, oczywiście. On urodził się w zamożnej rodzinie Południowców, a ona w rodzinie japońskiej, na tyle tradycyjnej, że świekra wybrała żonę dla syna. Ale - to byłoby do przezwyciężenia, gdyby istniało chciejstwo. To kwestia chciejstwa, czy mała kliteczka jest piekłem czy rajem. Ja kocham męża, więc 40 metrów kwadratowych to mój mały raj. To kwestia chciejstwa, czy pozostanie się z dzieckiem, czy je odda. Nie wątpię, że niezamężnej kobiecie było w owych czasach jeszcze trudniej niż teraz, ale... Wtedy, gdy ta dziewczyna mówiła, że sobie nie poradzi i tak dalej, nagle uświadomiłam sobie, że mniej mniej więcej w tym samym czasie osadzona jest inna powieść z nieślubnym, mieszanym dzieckiem - Świat według Garpa. Ta matka chciała dziecka, więc zrobiła wszystko, co w jej mocy, by syna zatrzymać. Oczywiście, to są tylko powieści. Powieści powieściami, a życie życiem.
Swoją drogą, dopiero ta książka uświadomiła mi istnienie w Stanach obozów przesiedleńczych dla Japończyków; przypomniała również, jak długo w poszczególnych stanach utrzymywało się prawo, zakazujące mieszanych małżeństw i piętnujące mieszane dzieci. Dziś pamięta się głównie o dyskryminacji czarnych i mulatów, ale przecież tak naprawdę każda mieszanka była zakazana. Ponoć w owych czasach na mieszane dzieci patrzyło się raczej z fascynacją podszytą obrzydzeniem; ciekawe, że dziś to właśnie mieszańce uważane są często za najbardziej atrakcyjne (vide Keanu Reeves i moja ulubiona Karen Mok).
Każda książka o związku międzykulturowym daje mi możliwość zatrzymania się od nowa nad własnym małżeństwem. Po raz kolejny dziękuję niebiosom, że przyszło mi urodzić się w czasach i w kraju, w których pewne decyzje kobieta może podjąć sama. A jeśli decyzja okaże się błędna, zawsze jest przynajmniej parę rozwiązań problemu, nie tylko ucieczka z domu pod nieobecność chłopa...
Książeczka raczej błaha; nie wiem, czy fatalnie przetłumaczona, czy nieszczególnie dobrze stylistycznie napisana, bo styl męczący i dobór słów taki sobie (słowo "miłować" na zawsze wyjdzie z mojego słownika). Ale... cieszę się, że przeczytałam i znów zerknęłam na mój międzykulturowy miks z zupełnie innej strony.

2017-01-26

rok koguta

Na śmierć zapomniałam wrzucić to zdjęcie, choć takie dekoracje pojawiły się już przed Świętami Bożego Narodzenia. Wówczas czapka Mikołaja była cokolwiek bardziej zrozumiała:
To jest taka kolejna różnica kulturowa: dla Chińczyka jest oczywiste, że ta dekoracja ma łączyć zachodnie obchody noworoczne - czyli Święta, które w mózgach większości Chińczyków są ni mniej ni więcej odpowiednikiem chińskiego Nowego Roku - z chińskim wejściem w Rok Koguta.
A tymczasem ja się śmieję z symbolu wielkanocnego w czapce Mikołaja :D

2016-09-20

otwarte spodenki 開襠褲

Dla wielu obcokrajowców największym szokiem po przyjeździe do Chin jest ujrzenie stad dzieciaków, które załatwiają się bezpośrednio na ulicy. Idzie im to łatwo, bo mają spodenki niezasłaniające kroku, w których wystarczy kucnąć, by załatwić potrzebę.
Dziś spodenki te można ujrzeć coraz rzadziej; raczej w małych miastach i na wsiach, raczej wśród biedniejszych warstw społecznych. Amerykańskie "małketingowe chłyty" utwierdzają młode pokolenia Chińczyków w przekonaniu, że jednorazowa pieluszka jest ich najlepszym przyjacielem; skutek jest taki, że nawet jeśli na wierzchu są takie spodenki, to z dziury wystaje pampers.
Abstrahując od ewidentnych braków w kulturze osobistej jeśli ktoś załatwia dziecko bezpośrednio do rynsztoku albo i na chodnik, nie dbając o szeroką publikę, abstrahując od kolejnych skandali dotyczących załatwiania dzieci w dość egzotycznych miejscach: np. do kosza na śmieci w autobusie czy na podłogę w samolocie, abstrahując wreszcie od kwestii pedofilskich i higienicznych - zazdroszczę Chińczykom jednego. Otóż chińskie dzieci tradycyjnie bezstresowo rozpoczynają trening czystości w... pierwszej dobie życia. Po niemowlęciu zazwyczaj wiadomo, czego się spodziewać - robi miny, gdy "idzie kupa" itd., wiadomo też mniej więcej, jak szybką ma przemianę materii. Obojętnie, czy jest się w domu, czy na zewnątrz, biorą wówczas Chińczycy takiego delikwenta i wysadzają, podtrzymując główkę własnym ciałem, a nóżki rozchylając rękami. I to prawie zawsze działa! Wymuszona w ten sposób pozycja jest idealna do korzystania z toalety. Oczywiście, zdarzają się przypadki z serii "ratownik nie zdążył", ale generalnie mali Chińczycy uczą się załatwiania "na rozkaz" wystarczająco wcześnie, żeby ominąć wielką część problemów związanych z moczeniem w nocy, odpieluchowywaniem, nienawiścią do nocnika itd.
Mnie nie wystarcza determinacji, by reagować na zapas. ZB częściej "trafia" w odpowiedni moment i mu się chce na zabij się pędzić w stronę dowolnego naczynia z półnagim dzieckiem na rękach. Myślę, że gdyby w domu było więcej ludzi, którzy mieliby baczenie na Joasię w każdej sekundzie jej życia, byłoby łatwiej z tym treningiem czystości, ale gdy jestem tylko ja - jest to po prostu mało realistyczne. W dodatku od dwóch miesięcy Joasia załatwia "grubszą potrzebę" właściwie tylko i wyłącznie... w trakcie karmienia, co bardzo utrudnia jednoczesne wysadzanie ;)
Szkoda. Wprawdzie nigdy nie planowałam wysadzania dzieciątka na chodnikach i podłogach knajp, ale być może chociaż w domu traktowałabym otwarte spodenki jak sensowną alternatywę...

2016-09-19

różnice kulturowe

Wielkie święto: do Kunmingu przyjechał z gościnnymi występami kolega i nieledwie mentor ZB, na co dzień grający w najlepszej ponoć chińskiej orkiestrze na rożku angielskim. Z tej okazji ZB zaprosił jego i paru dawnych kolegów, a także ich pierwszego nauczyciela oboju na uroczystą kolację. Widzieli się pierwszy raz od daaaaawna. Od tak dawna, że nie mieli jeszcze przedyskutowanej kwestii małżeństwa ZB z białą.
Po kilku głębszych kolega odważył się zadać nurtujące go pytanie: jak sobie ZB radzi z (nieuniknionymi zdaniem kolegi) różnicami kulturowymi i problemami, które z nich wynikają.
ZB też sobie golnął, a jemu wystarczy szklaneczka, żeby wpaść w filozoficzny nastrój. Zamyślił się więc głęboko i odparł: Ale między nami żadnych różnic kulturowych nie ma.
Ale jak to? - spytał zdumiony kolega.
Bo widzisz - mówi ZB. - Po prostu ja na nią nie patrzę jak na Europejkę, a ona twierdzi, że ja nie jestem Chińczykiem.

Phi. Ja sobie mogę twierdzić cokolwiek, ale moi wszyscy polscy znajomi też twierdzą, że ZB nie jest żadnym Chińczykiem. I to już od czterech lat!