Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miao 苗族. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miao 苗族. Pokaż wszystkie posty

2025-08-29

Próbowanie Nowego 尝新节

Próbowanie Nowego 尝新节 zwane również Świętem Jedzenia Nowego 吃新节 jest zwyczajem znanym między innymi w Hunanie, Guizhou, Guangxi i Yunnanie, czyli wszędzie tam, gdzie znajdziemy grupy etniczne Gelao, Miao, Buyi, Bai, Zhuang, Dong, Pumi i wiele innych, bo to właśnie ich tradycyjne święto. Dziś Hanowie (zwłaszcza młodzi i stanu wolnego) obchodzą święto Podwójnej Siódemki czyli "chińskie walentynki",ale w wiejskich obszarach zamieszkanych przez inne grupy etniczne ważne jest to, że właśnie zaczynają się żniwa i nowe zboże trafia na rynek. Trzeba przy tym zauważyć, że choć oficjalna data święta to Podwójna Siódemka, jednak oczywiście w rzeczywistości święto odbyć się może po prostu wtedy, gdy zboża zaczynają dojrzewać - czyli każdego roku i w każdej wiosce może być inaczej - terminy mogą być tak wczesne jak szósty i tak późne jak ósmy miesiąc księżycowy! Również wielkość imprezy może być różna - albo cała wioska obchodzi święto razem, albo obchodzą je osobno pojedyncze rodziny (tak jest np. u Zhuangów). 
Bezpośrednio przed świętem panie domu, wystrojone i zbrojne w słomiane kapelusze (albo z głowami obwiązanymi chustami) i bambusowe kosze wybierają się na pola by zebrać i wymłócić kłosy dojrzałego już ryżu względnie zebrać dojrzałe kolby kukurydzy (jak jest np. u ludu Yao). Całe wioski rozbrzmiewają wówczas perkusją młócki okraszoną pięknymi pieśniami pracy. 
W świąteczny poranek gotują nowy ryż na parze i takim poczęstunkiem wabią na pola starszyznę i dzieciaki, by wspólnie złożyć ofiarę przodkom tudzież odpowiednim bóstwom i zapalić dla nich trociczki lub świeczki (tak jest np. u Lahu). Oczywiście, znane są i inne wariacje, np. uprażony ryż ubity na mączkę z imbirem bądź innymi dodatkami jak w grupie etnicznej Jingpo albo gotowana kukurydza jak u Yao. Później całą rodziną jedzą posiłek dziękczynny - w zależności od regionu i zasobności mogą być to posiłki skromne, w niektórych istnieje ściśle określona ilość potraw (np. bajskie osiem wielkich misek 八大碗, w skład których wchodzą takie delicje jak smażony ser "mleczny wachlarz", kurczak duszony z pigwowcem czy piskorzowa zupa rybna z tofu), ale może się okazać, że trzeba zarżnąć koguta, kozę i świniaka! 
W niektórych regionach praktykuje się podawanie posiłku najpierw psom, a dopiero później ludziom (tu widzimy przenikanie się zwyczajów różnych grup etnicznych - pamiętacie może legendę Pumi o tym, jak to pies zdobył dla ludzi zboże? Oczywiście Pumi również obchodzą to święto, a poza tym wiele innych grup etnicznych również opowiada legendę tego rodzaju z psem w roli głównej). 
Tego dnia nikt nie pracuje, całe wioski się rozmaicie bawią - puszczają fajerwerki, urządzają ceremonię "sprzątania wioski" 扫寨 oraz rozmaite występy artystyczne od operowych po śpiewanie zwykłych piosenek ludowych czy pokazy sztuk walki. Wioskowa starszyzna bądź szaman (w regionach, w których ten zawód przetrwał) wraz z dzieciarnią idą pozbierać jeszcze trochę zbóż, owoców i warzyw i przywiązać je do najstarszego drzewa w wiosce. Później zaś przywiązują do bambusowej tyczki zdobnej czerwonymi papryczkami i zielonymi pędami czosnku czerpak z mięsem kurzym i wieprzowym oraz wódeczką, a następnie wbija tę tyczkę w ziemię uprawną, by pożegnać przodków. Lud Gelao włączył w świąteczne obchody również tradycję darowania życia. Zresztą - łatwo sobie wyobrazić, że skoro Próbowanie Nowego istnieje w wielu regionach i u rozmaitych grup etnicznych, obchody są bardzo zróżnicowane. Niezmienne pozostaje jedno: wdzięczność dla bóstw, przodków czy po prostu natury za to, że w swej łaskawości znów pozwoli nam się wyżywić pracą własnych rąk.

2024-10-03

吃新米 jedzenie nowego ryżu

Dziś pierwszy dzień dziewiątego miesiąca księżycowego, dlatego pozwolę sobie podzielić się z Wami pewną tradycją ludu Jingpo. Oni bowiem od dziewiątego do dwunastego miesiąca księżycowego świętują (nie pełne trzy miesiące, tylko na przestrzeni tych trzech miesięcy w rozmaitych wioskach w różnym terminie). W ramach świętowania ubija się świnie i kury, pokazuje zebrane owoce i warzywa, śpiewa i tańczy w ramach swego rodzaju dożynek. Najważniejszą jednak częścią świętowania jest "jedzenie nowego ryżu", ponieważ w języku oryginalnym święto zowie się właśnie Świętem Jedzenia Nowego Ryżu. 
Zgodnie z legendą, dobre zbiory zawdzięczamy psom. Otóż swego czasu Duch Zbóż opuścił pola Jingpo i wstąpił na niebiosa, przez co zboża rosły marne. Jednak psy swym wyciem przyzwały go z powrotem - i odtąd zboża rosną pełne i jędrne. Jako boski dar, zboża są traktowane inaczej niż inne plony, dlatego po żniwach należy uczcić zaopatrzenie ludzkości w tak znakomite pożywienie. Wystawia się więc suto zastawione stoły, opowiada legendę o psich zasługach, a potem pies dostaje pierwszą miskę jedzenia, a ludzie mogą zacząć ucztę dopiero po nim*. 
Pierwotnie każda rodzina świętowała osobno, jednak później zaczęto świętować całymi wioskami. Ponoć ma to związek z faktem, że po zakończeniu żniw zbiory bywają tak obfite, że zastawione wszelakim dobrem stoły zaczęły służyć jako stragany - po pierwsze pokażmy sąsiadom, jacyśmy bogaci, a po drugie - może uda się sprzedać naddatek? Siłą rzeczy, obchody wioskowe zdarzają się w tłuste lata, jeśli zaś dokuczyła susza i zbiory są licheńkie, wraca się do obchodów indywidualnych.
Święto Jedzenia Nowego Ryżu obchodzone jest nie tylko w Yunnanie i nie tylko przez Jingpo. Tutaj na przykład możecie pooglądać analogiczne święto w wioskach Miao i Zhuangów z Guizhou:
 
*swoją drogą, u wielu yunnańskich grup etnicznych pojawiają się legendy wiążące w rozmaity sposób psy z dobrobytem ludzi.

2022-04-17

Miao i jajka

My jemy jajka z okazji Wielkanocy, a Miao jedzą tzw. Jajka Drugiego Miesiąca 二月蛋. Skąd się ta tradycja wzięła?

Dawno, dawno temu było sobie stare małżeństwo. Mąż nazywał się Molong, a żona Baoxiang. Choć byli już w poważnym wieku, nie doczekali się jeszcze dzieci. Im zaś byli starsi, tym bardziej smucili się, że nie mają potomstwa. 

Pewnego razu pod ich dom przyleciała jaskółka. Zobaczyła ich zapłakane oczy i spytała, dlaczego są tak smutni. Opowiedzieli o swej trosce, a ona tylko westchnęła i ćwierknęła:

- Wy płaczecie, że nie macie dzieci, a ja płaczę, że je mam.

- Ależ co ty mówisz? Gdybyśmy mogli tak jak ty mieć syna i córkę, bylibyśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie!

- Każdemu jest trudno na inny sposób. Mieszkamy w szczelinie skalnej. Za każdym razem, gdy wylatuję szukać pożywienia, boję się,  że jakiś wąż czy szczur zje moje delikatne pisklęta. Och, jak bardzo chciałabym, żebyście z litości dla moich dzieci pozwolili nam uwić gniazdo pod waszym dachem!
- Pewnie! Nasz dach jest szeroki i wygodny, zapraszamy! Tutaj będziecie bezpieczni.

- Dziękuję pięknie! Jesteście dobrymi ludźmi, a dobro, któreście mnie uczynili, na pewno do was wróci. Mało tego! Zdradzę wam pewien sekret: będziecie mieli syna. Przyleciałam ze wschodu, zobaczyłam go po drodze; odpoczywa nad rzeką, by dać spocząć nogom. Ale woda w rzece bardzo bystra, dojdzie do was prędzej, jeśli zbudujecie dla niego most.

Małżeństwo posłuchało jaskółki. Poszli nad rzeczkę i zrobili mostek ze stroigły. A następnego roku, drugiego dnia drugiego miesiąca księżycowego pięćdziesięcioletnia żona powiła tłuściutkiego chłopczyka. Odtąd bezdzietne Miaoski budowaniem mostów i kładek próbują wybłagać w niebiosach synów.

Stare małżeństwo nie posiadało się z radości. Nieba byli gotowi przychylić małemu i oczywiście okropnie go tym zepsuli. Żądał dla siebie wszystkiego, na czym spoczęły jego oczy, a oni kupowali dlań kolejne zabawki; brakowało mu bodaj tylko gwiazdki z nieba. 

Z okazji czwartych urodzin dostał synek wór zabawek i słodyczy, ale nic mu się nie podobało i cały dzień chodził ze skwaszoną miną. Dopiero wieczorem, gdy gwiazdy i księżyc oświetliły niebo, a każda błyszczała innym kolorem, wyciągnął on rączki ku niebu i zażyczył sobie gwiazdki. No ale jak to niby zrobić? Ręce za krótkie, niebo za wysokie, latać ludzie nie potrafią. Takie tłumaczenia nie trafiały jednak wcale dziecku do przekonania; uparł się, tupał, wrzeszczał, płakał.

Stary ojciec wpadł na świetny pomysł: ugotował dwa kacze jajka; jedno zabarwił na czerwono, a drugie na zielono. Pomachał nimi przed oczyma ukochanego synka i rzekł: 

- Nie płacz, wybłagałem dla ciebie gwiazdki z nieba! Spójrz, jakie ładne!

Synek zamrugał oczkami, zerknął na niebo, uwierzył, że to prawdziwe gwiazdy i szybko je złapał. Nie cieszył się nimi wszakże zbyt długo; szybko mu się znudziły, a wtedy poszedł do ojca i nuże go ciągać za połę koszuli:

- Tato, na niebie gwiazd jest tak dużo, a ja mam tylko dwie. A ja chciałbym duuuuużo! Mogą nawet być malutkie, ale muszę koniecznie mieć więcej. 

I znów nie wiedział stary ojciec, cóż ma począć z kapryśnym brzdącem. Podumał jednak chwilę i rzekł do syna: 

- Synku kochany, ty się pobaw z mamą, a ja pójdę po gwiazdy dla ciebie.

I gdy mama odwróciła uwagę malca, wemknął się szybko do domu i ugotował miarkę kleistego ryżu, którą, jeszcze ciepłą, uformował w kulkę, a potem ozdobił ją czerwonymi i zielonymi kropkami. Podarował tę kulkę synowi mówiąc, że te kropki to gwiazdy, a syn, ucieszony, nosił z sobą ten "kawałek nieba" i wreszcie przestał marudzić.

A ponieważ na świecie jest dużo dzieci rozpieszczonych jak dziadowski bicz i dużo rodziców, którzy chętnie korzystają z dobrych pomysłów innych rodziców, więc odtąd gdy miaoskie dzieci marudziły, że chcą gwiazdki z nieba, rodzice darowali im barwione jajka i barwiony ryż. Z czasem ta niewinna zabawa wrosła w lokalne zwyczaje i właśnie dlatego drugiego dnia drugiego miesiąca Miao jedzą kolorowe jajka. Tradycja jest wciąż żywa, a kolory, choć inne niż te tradycyjne w Polsce, wspaniale przywodzą na myśl nasze kroszonki.

2020-11-26

ropucha walczy z tygrysem 癞蛤蟆斗老虎

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl czyli pod egidą Unii Azjatyckiej. 

W województwie Zhaotong w prowincji Yunnan znana jest taka legenda ludu Miao: 

Pewnego dnia ropucha łapała sobie jak zwykle robaki, by zaspokoić głód. Po chwili napatoczył się tygrys. Ona, wiedząc, kto zacz, grzecznie się z nim przywitała, jednak on nawet nie zerknął w jej stronę, bo dumne tygrysy nie bratają się z płazim pospólstwem. W ropusze rozgorzał gniew, dlatego zaczęła sobie z tygrysa stroić żarty i się przechwalać. Tygrys nie pozostawał jej dłużny i już po chwili założyli się o to, komu uda się złapać większego zwierza. Gdy się rozstali i poszli na łowy, ropucha wetknęła do pyska dwie śliwki, a potem powiedziała tygrysowi, że zeżarła mu rodziców, o, zobacz, tutaj są ich oczy! Przerażony tygrys zmykał, gdzie pieprz rośnie. Po drodze spotkał jednak małpę, która może i nie jest tak silna jak tygrys, ale z pewnością bardziej rozumna: wytłumaczyła tygrysowi, że został oszukany i wspólnie poszli nauczyć żabią mordę zdradziecką moresu. Ropucha jednak miała w rękawie wiele takich sztuczek i efekt był taki, że oba zwierzęta znów uciekły, małpa w góry, a tygrys do lasu. I odtąd małpy żyją w górach, a tygrysy w lasach. 

云南民间文学集成·昭通市苗族卷 Zbiór yunnańskiej literatury ludowej, zwój Miao z Zhaotong

Tutaj poczytacie o japońskiej żaborybie.

2020-11-01

czuwanie przy zmarłym 守靈

Dziś Wszystkich Świętych. Dlatego dziś Unia Azjatycka, czyli japonia-info.pl i ja, pisze o rytuałach związanych ze zmarłymi. 
 
Z dawien dawna istnieje w Chinach zwyczaj czuwania przy zmarłych, nazywany "pilnowaniem duszy" 守靈 [守灵] shǒulíng. Odbywa się ono przy "dusznym łożu" 靈床 [灵床] língchuáng czyli przy katafalku, na którym może się znajdować albo trumna z ciałem - "duszna trumna" 靈柩 [灵柩] língjiù* albo tabliczka przodka 靈位 [灵位] língwèi. Inną nazwą czuwania jest czuwanie nocne 守夜, co najlepiej pokazuje, która część doby najbardziej wymagała pilnowania. 

O tym zwyczaju wspomina już Księga rytuałów. Starożytni Chińczycy uważali, że dusza zmarłego w ciągu trzech dni po śmierci może wrócić do domu w odwiedziny, dlatego dzieci zmarłego winny pilnować powrotu duszy. Każdej nocy przychodzili też krewni i znajomi pomóc w pilnowaniu, a przy okazji spotkać się i powspominać zmarłego. Palono lampki, by dusza nie zabłądziła, ale lampek trzeba było pilnować, by nie pogasły - to należało do obowiązków nabożnych synów. Dzięki temu, że trwało to całe trzy dni, można było należycie przygotować pogrzeb i zawiadomić większość krewnych. Obecnie w miastach rzadko praktykuje się pozostawianie trumny trzy dni w domu - tyleż z racji innych czasów, co i z bardziej prozaicznej przyczyny - trumnę nie zawsze jest gdzie postawić, a powinna stać w osobnym pokoju, odpowiednio przystrojonym i wystarczająco dużym, by pomieścić żałobników i przekąski dla czuwających. Dlatego obecnie czuwanie często odbywa się w domu pogrzebowym - nie tylko można tam wszystko ustawić jak należy; można również wynająć profesjonalistów do pilnowania ognia. Mnie osobiście dziwi bardzo sama koncepcja: przecież istotą czuwania miała być pomoc duszy w znalezieniu drogi do domu! Cóż więc jej po tym, że ktoś będzie czuwał przy ciele złożonym w domu pogrzebowym?

U ludu Miao do dziś przetrwała tradycja, by synowa zmarłych (w domyśle - świekrów) czuwała przy nich w swym najlepszym stroju, obwieszona biżuterią. 

*Zwróćcie uwagę na to, że trumna z ciałem nazywa się inaczej niż pusta - na pustą mówi się najczęściej 棺木 guānmù.

Tutaj poczytacie o tym, jak wygląda pogrzeb shinto.

2020-09-17

krabi demon 螃蟹精

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej. 

Dawno, dawno temu żył sobie pewien bardzo zły krab, którego największym przysmakiem było ludzkie mięso. Często rozrabiał, porywał dziewczęta i dzieci, siejąc strach i grozę. Każde wyjście olbrzymiego kraba z jaskini rozpętywało tajfun, który nie tylko zagrażał ludzkiemu zdrowiu i bezpieczeństwu, ale również niszczył uprawy. Zrozpaczeni i zdesperowani ludzie poszli po pomoc do Boga Piorunów 雷公. Ten zaś od razu wysłał pięciu niebiańskich żołnierzy, by złapali niedobre zwierzę. Nie przewidział, że krab to nie taki o zwykły krab, a mocarz i demon. Pięciu żołnierzy walczyło z nim trzy dni i trzy noce, jednak w końcu krab ich pobił, a oni, nieźle poharatani wrócili do niebios zdać raport Bogu Piorunów. Ten, usłyszawszy, jak się rzeczy mają, wpadł w gniew tak straszliwy, że poszedł sam zrobić z krabem porządek. Walczyli calutki tydzień, aż wreszcie krab był tak zmęczony, że skrył się na dnie morza. Nie z Bogiem Piorunów takie sztuczki! Na jego rozkaz rozstąpiło się morze i krab został w końcu złapany i postawiony przed niebiańskim sądem. Rozeźlony Bóg Piorunów przemówił doń w te słowy: "Demony takie jak ty powinny zostać wybite! Jeśli kiedykolwiek jeszcze skrzywdzisz lud Li, spalę cię uderzeniem mojego pioruna!". Ale krab ani myślał się poddać: wykorzystał chwilę boskiej nieuwagi i złapał Boga Piorunów za stopę swymi ogromnymi szczypcami. Krzyczące z bólu bóstwo chwyciło młotek i rozbiło kraba w drzazgi. 

To jednak nie koniec katastrof: z brzucha kraba wylała się żółta woda, której było tak wiele, że płynęła nieprzerwanie kolejny tydzień, zatapiając ludzi i ziemię. Wszystko było pokryte wodą; wystawało tylko kilka czubków górskich szczytów. Większość ludzi zatonęła; tylko jedna para młodzieży - rodzeństwo - przetrwała, znalazłszy schronienie w wydrążonej tykwie, która bez problemu unosiła ich na wodzie. Dryfując w tykwie, dopłynęli do wyspy Hajnan, gdzie utknęli zatrzymani przez górskie szczyty. Gdy wody opadły, wyszli oni na zimny i opuszczony ląd - jedyni pozostali ludzie na ziemi. Kiepsko, prawda? Zwłaszcza, że byli rodzeństwem. Wędrowali więc po całej ziemi, szukając jakichś innych ludzi. 

Pewnego dnia na szczycie góry ujrzeli żółwia. Spytali: żółwiu, czy na ziemi są jeszcze jacyć ludzie? Ten odrzekł, że nie - i że w związku z tym powinni się hajtnąć i mieć z głowy. Rozgniewani, przycisnęli żółwia wielkim głazem, aż mu skorupa popękała i powiedzieli: Połączy nas węzeł małżeński tylko pod warunkiem, że tobie uda się złączyć w całość popękaną skorupę. I odeszli, pełni gniewu i rozgoryczenia. 

Innego dnia ujrzeli piękny bambus. Zapytali: Bambusie, czy na ziemi są jeszcze jacyć ludzie? On zaś odrzekł: nie, zostaliście tylko wy dwoje, ożeńcie się! Parka znów się wściekła, połamali bambus na kawałki, rozrzucili go po ziemi i powiedzieli mu do słuchu: Zostaniemy mężem i żoną tylko pod warunkiem, że tobie uda się z powrotem zrosnąć. I wiecie co? Po jakimś czasie odkryli, że i żółwia skorupa, i bambus się zrosły. Oni jednak nadal nie chcieli zostać mężem i żoną, gdyż bali się, że dosięgnie ich gniew nieba, że trafi ich piorun i sczezną. 

W tym samym czasie znany już nam Bóg Piorunów ani myślał o tym, by zabijać piorunem rodzeństwo. Gryzł się straszliwie, że ludzkość niemal wyginęła z powodu ostatniej awantury. Pewnego dnia przybrał więc postać siwowłosego staruszka i zstąpił na wyspę Hajnan, by skłonić rodzeństwo do małżeństwa. Oni jednak się opierali: nie możemy się pobrać, bo wówczas dosięgłby nas gniew samego Boga Piorunów! Staruszek odparł: Nie bójcie się, dobre dzieci, jam jest bogiem piorunów i powiadam wam, że żadna was kara nie spotka - jesteście wszak ostatnią nadzieją ludzkości. Oni jednak nie wierzyli, że to naprawdę bóg i nadal nie chcieli się pobrać. Staruszek rzekł: skoro nie wierzycie, że jestem bogiem, zniszczę to ogromne drzewo, by udowodnić wam moją moc. Krzyknął głośno, a wtedy drzewo stanęło w płomieniach. Młodzi w końcu uwierzyli i nie mieli już żadnej wymówki - pod dyktando bóstwa zawarli więc ślub. Po dziesięciu miesiącach siostra urodziła potwora bez rąk i nóg, a nawet bez oczu i nosa - po prostu okrągły kawałek mięsa. Młodzi byli przerażeni. Brat posiekał mięso na kawałki i porzucili je u stóp góry. Przyleciało stado kruków i część kawałków mięsa ptaszyska pozanosiły na szczyt gór, a reszta spłynęła z prądem rzeki na równinę u stóp góry. Z tych kawałków, które zostały zaniesione na górę, powstali Li i Miao, a z tych w dolinie - Chińczycy Han.

/黎族民间故事大集 - Wielki zbiór podań ludu Li/ 

Tutaj poczytacie o strasznych krabach z Japonii.

2020-07-07

bawu 巴乌

W jednej z yunnańskich legend o kotach pojawił się ciekawy yunnański instrument, bawu. Posłuchajcie, jak pięknie brzmi:

Bawu to instrument bardzo popularny u yunnańskich grup etnicznych takich jak Yi, Miao, Wa, Blang czy Hani. Może być wykonany z bambusa lub drewna, mierzy około 30 cm, łącznie posiada 7 bądź 8 otworów - 6 lub 7 u góry, 1 na dole. Dmie się weń jak we flet poprzeczny, ale ustnik jest zaopatrzony w miedziany stroik przelotowy w kształcie języczka. Instrument jest dość cichy; często wykorzystuje się go jako akompaniament w melorecytacjach i niektórych tańcach ludowych, ale najczęściej wykorzystywany jest jako instrument solowy - mówi się o nim jako o "instrumencie, który potrafi mówić" 会说话的乐器 - dlatego najchętniej grywa się na nim melodie miłosne, tęskne, pełne uczuć. W Honghe popularne są również bawu proste 直吹巴乌 (z zadęciem takim, jak we flecie prostym) oraz bawu dwupiszczałkowe 双管巴乌. Poza Honghe najpopularniejszy jest w yunnańskich "województwach" Wenshan, Simao, Xishuangbanna, Lincangu i Dehongu, a także w pobliskich prowincjach Guangxi i Guizhou. Obecnie tworzy się również bawu dłuższe i grubsze, które mają większą skalę (nawet dwie oktawy) i są głośniejsze. Mogą mieć różne stroje, w zależności od długości, grubości i materiału, z którego zostały wykonane.
Choć pochodzi z Yunnanu, obecnie można powiedzieć, że jest popularny w całych Chinach, zarówno jako instrument solowy, jak i w zespołach chińskich instrumentów; bardzo często można go usłyszeć w chińskich ścieżkach dźwiękowych, a czasem nawet w piosenkach pop. Coraz bardziej jest również popularny na Zachodzie.
Ciekawostka: można wydobywać dźwięki zarówno na wydechu, jak i na wdechu, choć na wydechu najwyższe dźwięki się nie odezwą, a najniższe mogą zabrzmieć nieczysto.
Istnieje wiele legend dotyczących powstania Bawu, jedna smutniejsza od drugiej. Poza znaną już Wam dajską legendą o kocie, są jeszcze legendy innych ludów. Mnie najbardziej przypadły do gustu dwie, hanijska i yijska. Ta pierwsza brzmi tak:
Dawno, dawno temu w górach Ailao żyła piękna, skromna i dobra dziewczyna, która nazywała się Meiwu. Zakochała się ona w odważnym, przystojnym i pracowitym chłopcu Bazhong. Obiecali sobie być zawsze razem, nierozłączni jak gałęzie i liście. Cała wioska radowała się ich szczęściem. O ich szczęściu wywiedział się pewien zły duch, mieszkający daleko w górach i zgrzytał zębami ze złości. Pewnego dnia, w czasie święta, gdy wszyscy mieszkańcy bawili się i tańczyli, zły duch dosiadł silnego wiatru i porwał dziewczynę. Na wszelkie sposoby próbował ją zmusić do wypowiedzenia sakramentalnego "tak", jednak ona nie dawała się przekonać - i milczała. Rozzłoszczony demon odciął jej więc język, a potem wyrzucił ją do puszczy. Ona zaś wypłakiwała oczy za swoim miłym i błąkała się po lesie, nie mogąc nawet nikomu opowiedzieć swych strasznych dziejów. Pewnego dnia czarodziejski ptak pojawił się w lesie, niosąc w dziobie odcięty język dziewczyny, a w pazurkach - bambus. Polecił dziewczęciu włożyć język do bambusowej rurki - "bambus pomoże ci w mówieniu". Zagrała więc dziewczyna na bambusowym flecie, a dźwięki, które wydobyła, były słodkie jak miłość i smutne jak samotność. Usłyszał je Bazhong, który dotąd bezskutecznie szukał ukochanej; podążył za tym dźwiękiem i odnalazł dziewczynę. Odtąd byli już zawsze razem. A instrument, który potrafi mówić został nazwany na ich cześć - od ich imion.
U Yi opowiada się inną legendę.
W dawnych czasach w okolicach dzisiejszego Gejiu żył niemowa. Zmarła mu matka, więc był bardzo nieszczęśliwy, jednak nie miał jak opowiedzieć o swojej tragedii. Pewnego dnia znalazł jednak bambus podziurawiony przez robaki. Gdy przytknął go do ust, okazało się, że wydaje dźwięk, który potrafi wyśpiewać cały żal zgromadzony w sercu niemowy. Odtąd Yi nauczyli się wiercić dziury w bambusie, by stworzyć instrument, który najlepiej wyraża ból i smutek.

2019-11-11

yunnańskie nazwiska

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.

Miał to być niby wpis o chińskich nazwiskach, ale generalnie rzecz biorąc, zostały one opisane w wikipedii na tyle dokładnie, że nie ma sensu się o nich rozpisywać. Dziś kilka ciekawostek o nazwiskach, na które się natknęłam w Yunnanie; są one raczej rzadko spotykane poza naszą prowincją, a niektórzy (łącznie ze słownikami) nawet nie wiedzą, że takie nazwiska istnieją. Będzie też kilka słów o mniejszościach etnicznych i o nazwiskach, których nie ma.
Zacznijmy od tego razu, gdy spytałam o nazwisko, nic mi ono nie powiedziało, a potem próbowałam je wpisać w telefon i mi się nie udało, bo w moim słowniku tego znaku nie było. Dziewczyna nazywała się 㱔 Suǒ. Żeby było ciekawiej, to nazwisko można również wymawiać Xiē. Jest to nazwisko powstałe dla yunnańskich Yi; obecnie są jednak i rodziny etnicznych Chińczyków Han oraz ludu Naxi, które noszą to nazwisko. Świadczy to głównie o przemieszaniu etnicznym, jakie tu występuje. Najczęściej pojawia się w Kamiennym Lesie, Yiliangu, Lijiangu i Shangri-La.
Za drugim razem osłupiałam, gdy zamiast nazwiska usłyszałam, że facet jest matką. Pełna abstrakcja. Okazało się, że znak 母 to nie tylko matka, ale też nazwisko, które często pojawia się u chińskich (nie tylko yunnańskich, ale tutejszych też) mniejszości etnicznych: Yi, Hui, Mongołów, Mandżurów, Tujia, Tybetańczyków, Miao itd. W Yunnanie najczęstsze jest w Zhaotong i Xuanwei.
Już dawno za to przywykłam do nazwiska Diao. Nie, nie normalnego nazwiska 刁 Diāo, a do yunnańskiego  刀 Diāo, którego nie wolno przeczytać tak, jak normalnie się ten znak czyta: 刀 Dāo jeśli jest nazwiskiem, a dāo jeśli jest nożem. Diao jest nazwiskiem, który pewien cesarz podarował ludowi Dai. Dajowie nie mieli nazwisk, tylko imiona - wiele imion. Po odpowiednich przydomkach można było poznać, czy ktoś jest kobietą czy mężczyzną, czy przed ślubem, czy po urodzeniu dziecka itd. Zresztą - wiele ludów nie miało nazwisk i faktycznie rozmaici władcy/królowie Chińczycy obdarowywali podbite ludy nazwiskami. Po to, żeby byli mniej barbarzyńscy? Po to, żeby zaznaczyć, że są zależni od Chińczyków? Po to, żeby władcy mogli w ogóle jakoś ich nazywać, bo właściwych imion nie potrafili wymówić? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że niektóre nazwiska właśnie stąd się wzięły. Poza Diao znam jeszcze Pa 怕 i Duo 剁 i wiem, że beneficjentami byli nie tylko Dajowie, ale i Yi, Miao czy Tybetańczycy. Są i inne nazwiska, które są "normalne" czyli rdzennochińskie, ale mniejszości etniczne chętnie je sobie wybierały - czasem ze względu na znaczenie, czasem ze względu na totem, czasem ze względu na podobieństwo brzmienia do jakiegoś ładnego słowa w ich własnym języku. Tak, wybierały - bo od czasu, gdy nie ma cesarza, a mandaryński stał się językiem ogólnym i w dodatku zaczęto się posługiwać dowodami osobistymi, jakoś tych ludzi trzeba było zarejestrować. A są ograniczenia: w nazwiskach i imionach Chińczyków nie mogą występować znaki inne niż chińskie. Dlatego nawet jeśli któraś grupa etniczna posługuje się pismem innym od chińskiego i ma nazwisko, które brzmi inaczej i możnaby je zapisać chociażby przy pomocy alfabetu łacińskiego, nie jest to możliwe u chińskich urzędników. Idźmy dalej: chińskie nazwiska składają się z jednego lub dwóch znaków, tak samo jak chińskie imiona. W związku z tym imię i nazwisko może łącznie mieć co najmniej dwa znaki i co najwyżej cztery. Nawet jeśli jakaś grupa etniczna posiada nazwiska, to jeśli się nie mieszczą razem z imieniem w czterech znakach, dany reprezentant powinien sobie zmienić nazwisko na takie, które przystaje do standardu. I tak mamy na przykład zwykłe chińskie nazwiska typu Bai 白、Li 李、Tao 陶、Hu 胡 i tak dalej, noszone przez ludzi, którzy nie nazywają się tak z dziada pradziada, tylko musieli coś sobie wpisać do dowodu. Inna rzecz, że teraz coraz częściej pojawiają się i u Hanów całkiem nietradycyjne nazwiska łączone, których zasada tworzenia jest taka: znak nazwiska ojca + znak nazwiska matki + imię dziecka. Jedna trzecia klasy Tajfuniątka ma takie właśnie nazwiska. Ciekawam, jak będzie to wyglądać w następnym pokoleniu? Dwuczłonowe nazwisko ojca + dwuczłonowe nazwisko matki + imię dziecka? A jeszcze ze trzy pokolenia dalej? Cóż, zgodnie z zasadą "maksimum cztery znaki" nie będzie to raczej możliwe.
Również w klasie Tajfuniątka zetknęłam się z innym czteroznakowym nazwiskiem z imieniem. Tym razem nazwisko było jednoznakowe, a imię - trzyznakowe. Dwa znaki zwykłe, a oprócz nich 天 - Niebo, dodane, jak się później dowiedziałam, przez wróżbitę, żeby imieniem zrównoważyć niedobory pierwiastka, którego miało dziecku brakować w czasie urodzenia.
Wróćmy jednak do nazwisk niehanowskich grup etnicznych. Grupa etniczna Wa 佤族 wybrała sobie jako nazwiska głównie  Chen 陈、Zhao 赵、Li 李、Xiao肖、Luo 罗、Tian 田、Bao 鲍、Zi 子、Yin 尹 oraz Zhong 钟. To wszystko są oczywiście nazwiska wzięte od Chińczyków, bo gdy próbowano chińskimi znakami zapisywać brzmienia z języka Wa, okazywało się, że ani nie brzmią, ani nie wyglądają, ani znaczenie się nie zgadza. W dodatku, tak samo, jak u niektórych Yi i Naxi, u Wa nazwisko syna powinno zawierać imię ojca, co etnicznym Chińczykom Han oczywiście nie mieści się w głowach. Przyjmują więc mniejszości chińskie nazwiska i nawet imiona pisane w znakach... i używają ich tylko w sytuacjach bardzo formalnych. Zdarza się, że nawet na nie nie reagują, tak bardzo są one oddalone od imion, którymi posługują się na co dzień.
Grupa etniczna Naxi wybrała sobie z kolei dwa główne nazwiska: Mu 木 dla wyżej postawionych i He 和 dla prostaczków. Wiążą się z tym rozmaite legendy, wszystkie jednak pisane są z tak hanowskim podejściem do znaków (których przecież Naxi nie używali, bo sami mają własne pismo Dongba), że żadna nie wydaje mi się prawdopodobna.
W ciekawy sposób wybierają sobie chińskie nazwiska reprezentanci grupy etnicznej Lisu. Otóż mają oni zwierzęce/roślinne totemy i starają się, by nazwiska jakoś tam im odpowiadały. Najłatwiej z prawdziwie odzwierzęcymi nazwiskami typu Xiong 熊 - Niedźwiedź. Z innymi poradzono sobie poprzez podobieństwo brzmień w mandaryńskim (bo przecież nie w języku Lisu): skoro tygrys to hu 虎, to wybrano nazwisko Hu 胡; skoro ryba to yu 鱼, to wybrano nazwisko Yu 余 i tak dalej. 
Nie wszystkim grupom etnicznym się to spodobało, dlatego są też grupy, które obstają przy imionach i nazwiskach zsinizowanych w piśmie, ale jednak nadawanych tradycyjnie. Pisałam kiedyś o tybetańskiej piosenkarce Zongyong Zhuoma, prawda? Jej syn nazywa się, zupełnie legalnie, Zhaxi Dunzhu i nikt nie robi z tego problemu. To samo dotyczy nazwisk na przykład Ujgurów. Śliczna aktorka, którą Chińczycy Han nazywają Dai Si 代斯,tak naprawdę nazywa się 穆克代斯·库尔班/ مۇكدەپ قۇربان/ Mukkadas Kurban albo z angielska Daisy. To samo dotyczy innej śliczności, która zowie się 迪麗熱巴·迪力木拉提/دىلرەبا دىلمۇرات/Dilraba Dilmurat, a z angielska Cherry, a także mojego ukochanego Arkena. Nie wiem, wedle jakiego klucza urzędnicy pozwalają jednym na wieloznakowe i całkiem niechińskie imiona, a innym każą się sinizować na siłę; obawiam się, że mniej tym rządzi prawo, a bardziej przypadek i widzimisię.
Jest też w Yunnanie trochę nazwisk, które są zwykłymi nazwiskami Hanów, ale z czasem coraz mniej osób się tak nazywało i teraz są to nazwiska wyjątkowo rzadkie. Należą do nich np.
Leng 冷 - 1199 osób,
Fei 非 - 1194 osób,
Tan 谈 - 501 osób,
Zhao 招 - 305 osób,
Zhan 旃 - 196 osób,
Dan 但 - 131 osób,
Zhe 柘 - 102 osoby,
Tong 同 - 69 osób,
Guo 过 - 64 osoby,
Bai 摆 - 48 osób,
Da 笪 - 40 osób,
Jian 菅 - 20 osób,
Re 热 - 10 osób, .
i w końcu Jue 爵, które noszą zaledwie 4 osoby!
Dla porównania: najpopularniejszym nazwiskiem w Chinach jest Li 李, które nosi prawie sto milionów ludzi! To tak, jakby w trzech Polskach wszyscy nazywali się Kowalski!...
Ostatnia historia będzie dotyczyć nazwiska, którego nie ma. To znaczy jest. Ale nie ma.
To ja zacznę od początku.
Jest sobie znak 谌, który można wymawiać jako chén oraz jako shèn. Wtedy, gdy jest wymawiany jako chén, jest zwykłym znakiem, przymiotnikiem: szczery, wierny. Może też być nazwiskiem o takim brzmieniu. Jednak w części Yunnanu istniał i istnieje jako nazwisko wymawiane Shen. A jednak, kiedy taki Shen pójdzie do lekarza i lekarz ma zapisać jego nazwisko, wpisze Chen i będzie go nazywał Chen. Tak łatwiej, bo wszyscy znają znak chen, a nikt poza ludźmi noszącymi nazwisko Shen nie wie, że znak ten ma dwa czytania. Swego czasu drugie czytanie było niedostępne na komputerze, ale widzę, że już ten błąd naprawiono. Tyle, że mój kumpel, który nosi właśnie takie nazwisko, mówi, że nawet wykładowcy na uniwerku się z nim kłócili, że tak naprawdę nie nazywa się Shen, tylko Chen...
Swoją drogą, kwestia komputerów jest fascynująca. Jak wiadomo - jeśli się czegoś nie da znaleźć w necie, to to nie istnieje. Można tę regułę spokojnie zastosować do chińskich znaków. Jest ich dużo więcej, niż może nam zaproponować którykolwiek system komputerowego wprowadzania znaków. I w ten sposób znaki umierają. Nawet jeśli ktoś wybierze sobie bardzo piękne i oryginalne imię znane ze starych słowników, jeśli urzędas nie potrafi go wprowadzić w komputer, to nie ma zmiłuj. Znana jest historia o facecie, który nie mógł zmienić dowodu osobistego na nowy, bo dopóki nazwiska i imiona wpisywano ręcznie, to nikomu jego imię nie przeszkadzało, ale gdy zabrakło tego znaku w komputerze, okazało się, że nie może się tak nazywać i ma sobie wybrać inne imię. Ponoć facet postawił się okoniem i nie wymienił dowodu do końca życia.
Podsumowując: jest tak, jak zwykle. Są główne zasady i masa wyjątków. Sporo ciekawostek i lokalnych zwyczajów, które zazwyczaj nie są brane pod uwagę, a przecież są takie ciekawe!
A jeśli chcecie poczytać o japońskich nazwiskach, zapraszam tutaj.

2019-11-10

Dom w Dali 家在大理

Zachęcona pięknym przedstawieniem Drungów, wybrałam się na kolejny występ, tym razem związany z moim ukochanym, pięknym Dali. Czekałam na pokazanie ciekawej kultury ludu Bai. Przedstawienie okazało się jednak bezładną zbieraniną pieśni i tańców regionu, rozmaitych grup etnicznych, ale śpiewanych głównie po mandaryńsku, w dodatku mocno podbudowanych jedyną właściwą ideologią. Wytrwałam do końca właściwie tylko z jednego powodu: kocham ludowe stroje, nawet te stylizowane.
chór Bai
Yi wyginają śmiało ciało
chłopcy Lisu dumnie prężą pierś
jedyny naprawdę świetny numer: duet bajskiej trójstrunnej lutni i suony
nibyopera yunnańska (tak naprawdę tylko stroje były zainspirowane tą operą)
kwartet imienia Czastuszkiewicza... prawie
śliczne dziewczęta Miao
...no dobra, one świetnie tańczyły :)
chłopcy Bai z buławami
I tak to właśnie jest: jak masz szczęście, trafisz na urocze przedstawienie, a jak masz pecha, to trafisz na taką bezładną zbieraninę i będzie ci żal każdej minuty tam spędzonej. Wiem, że tak jest zawsze i wszędzie, ale mnie to boli szczególnie, ponieważ naprawdę nie mam już czasu do zmarnowania...

2018-11-08

笑傲江湖 Swordsman

Zmarł klasyk chińskiej literatury fantastycznej, Jin Yong. Fantastycznej, czyli magia, miecz i, jak na literaturę chińską przystało, sztuki walki takiej, że gały na wierzch wychodzą. Z tej okazji postanowiłam odświeżyć sobie chyba najbardziej znaną powieść. Tutaj można ją sobie poczytać w oryginale. Jednak zaczęłam nie od samego czytania, a od cudownie trącącego myszką serialu:

Jeśli będziecie mieć okazję, obejrzyjcie ekranizację na duży ekran, z 1990 roku. Mój ulubieniec, Jacky Cheung, jest tam jeszcze tak młody! Zwróciłam też uwagę na Fennie Yuen, hongkongijkę, która na ekranie wciela się w przedstawicielkę ludu Miao. Swoją drogą, najbardziej mnie zachwyciły właśnie sceny z pięknie ubranymi Miao, których niezwykła medycyna oraz nietypowy sposób walki został pięknie (choć zabawnie) pokazany. Choć to ramotka, a efekty specjalne wołają o pomstę do nieba, to muszę przyznać, że mam do filmów wuxia wielki sentyment; ileż to godzin przeoglądaliśmy na zajęciach z kina Dalekiego Wschodu! Połączenie walki i miłości, komedii i dramatu - tu jest wszystko! I jeszcze ten eunuch, którego głos podkłada kobieta!
Jeśli macie ochotę na świetne kino klasy B - to to jest idealna propozycja :D

2017-11-28

taniec z bambusowymi lagami 竹竿舞

Tajfuniątko oczywiście wystrzeliło jak strzała. Zawsze gdy coś się dzieje, ona jest pierwsza, by wszystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć, wszystkiego posłuchać. I dobrze! Dzięki temu nie muszę się wstydzić tego, że ja też zawsze w podskokach biegnę w miejsca, w których się "coś dzieje". Tym razem byli to studenci, ćwiczący taniec z bambusowymi lagami.




Tak naprawdę to nie jest jeden taniec, a cała rodzina tańców. Różnią się ilością i płcią tańczących ludzi, figurami, muzyką, tempem, rytmem. Różnią się też miejscem występowania, okazjami, przy których się je tańczy i grupami etnicznymi, u których występują. Łączy je jedno: bambusowe lagi, które część tancerzy trzyma - na różnych wysokościach i w różnych układach - a druga część przez te lagi zwinnie przeskakuje. Tak jak podczas gry w gumę, tylko że gdy gramy w gumę, nie możemy sobie raczej narobić tą gumą siniaków ani o nią złamać nogi... Lagi składa się razem i rozkłada, robiąc miejsce na nogi. Brzmi prosto - ale układów jest mnóstwo, a tempo może być szybkie. 
Najbardziej znane są tańce ludu Li z Hainanu, ale w Yunnanie też są popularne u grup etnicznych Miao, Yao, Zhuang, Wa czy Hani. U tych ostatnich taniec z bambusowymi lagami jest ważną częścią obchodów noworocznych
Poniżej - stylizowany taniec grupy etnicznej Miao. Taniec z bambusowymi lagami zaczyna się około trzeciej minuty.

2016-06-23

Srebro ludu Miao 苗銀

Z dawien dawna lud Miao słynie z czterech rzeczy: klanowości, szamanów, flirciarskiego rytuału noworocznego pov pob oraz ze srebra. Pamiętacie słynną krasnoludzką piosenkę o złocie? Miao zaśpiewaliby taką samą, ale o srebrze. Wszystkie tradycyjne ozdoby Miao wykonywane były z tego materiału; dziś niestety często nie czystego, a zmieszanego z brązem. Nadal są piękne - bo też ręcznie zdobiona biżuteria zawsze cieszy oko - ale uczciwy jubiler by tych ozdób nie nazwał srebrnymi... Mamy więc piękne diademy, naszyjniki, spinki do włosów, pierścienie, kolczyki itd., ale oprócz tego i zwykłe przedmioty użytkowe - np. srebrne komplety zastawy stołowej. Miao, jak zresztą wiele innych ludów, wierzyli, że srebro strzeże od zła - ponoć pierwsze srebrne artefakty tego ludu powstały jako szamańskie narzędzia; drugie w kolejności były bogate i ciężkie naszyjniki, które, noszone przez panią domu, miały zapewnić domostwu spokój.
Jeśli chodzi o biżuterię, u kobiet Miao istnieją trzy zasady:
1)im większa, tym lepsza - żadnych skromnych, cieniuśkich łańcuszków! Ma być duża!
2)im cięższa, tym lepsza - gdy dziewczę Miao przebija sobie uszy, powinno to robić pogrzebaczem, a nie igiełką, żeby olbrzymie kolczyki się zmieściły. Najcięższe z ichnich kolczyków potrafią ważyć nawet dwadzieścia deko! Wyobraźcie więc sobie, ile potrafi ważyć cały strój... Nie potraficie sobie wyobrazić? Ja też nie umiałam. Bo może ważyć nawet dziesięć kilo. Biorąc to pod uwagę, nie dziwię się masowości aluminiowych podróbek...
3)im więcej, tym lepiej - nie jedna bogata ozdoba, która przysporzy Ci piękna, ale nie porazi oczu. Dziesięć kilo srebra - po trzy grubaśne naszyjniki, wielgachne diademy, pierścienie, kolczyki, pasy... Kiedy już wszystko na sobie uniesiesz, będziesz się skrzyć jak komplet garnków Zeptera.
Nosiłybyście, drogie Czytelniczki? Mnie chyba jednak trochę za bardzo przeszkadza ciężar...

2015-08-12

najważniejsza jest droga, nie cel

Myliłby się ten kto sądzi, że na reprezentantach różnych szczepów Yi, ze wskazaniem na Sani, kończy się puzhehejska ludność. Żyją tu również Miao, Zhuangowie i oczywiście etniczni Chińczycy Han - choć muszę powiedzieć, że jednak mniej niż Sani włażą w oczy. Dlatego gdy niedaleko Puzhehei znalazłam drogowskaz wskazujący drogę do wioski Miao, byłam uszczęśliwiona. Te ich wspaniałe stroje, te srebrne "uprzęże"... to znaczy ozdoby, noszone z dużym poświęceniem przez kobiety! Bardzo chciałam ich zobaczyć na żywo, w naturalnym środowisku, a nie w Kunmingu, wymieszanych z innymi.
Jakież wielkie było moje rozczarowanie, gdy doszliśmy do wioski i z trudem uwierzyłam, że to faktycznie to. Parę ceglanych chałup, w różnym stopniu rozebranych bądź zburzonych.
Do tego smętnie snujący się ludzie, ewidentnie nie mogący sobie znaleźć miejsca i... koparki. Tak. Wioska została właściwie zburzona. Nie martwmy się jednak - zaczęto już prace, gęsto okraszone betonem. Tam, gdzie kiedyś była wioska Miao, będzie "Autentyczna Wioska Miao", pewnie jeszcze z biletami wstępu.
Czy wioska jest warta zwiedzenia? Absolutnie nie.
Czy warto było tam pójść? Absolutnie tak!
Do wioski prowadzą tylko dwie drogi - jedna zwykła, asfaltowa, po której wygodnie może się przemieszczać nawet wypasione auto. Druga - kamienna. Wijąca się wokół jeziora, między polami, pagórkami, głazami i skalistymi poletkami kukurydzy; hasają po niej bez opieki dzieci i kozy, jest piękna i w sam raz na poobiedni spacer. Miejscowi wprawdzie pukali się w czoło - każdy normalny człowiek wybiera szeroką drogę i albo motocykl, albo bryczkę. Ja jednak zmusiłam ZB do odrobiny wysiłku (a marudził oczywiście, jak to on ma we zwyczaju, że się zgubimy, że nie znamy drogi i że on jest taaaaaaaaki zmęczony) i zrobiliśmy sobie wspaniały spacer w pięknych okolicznościach przyrody. Miejscowa młodzież, stroniąca od konstruktywnych zajęć, łowiła ryby, dobre żony robiły pranie w jeziorze, a młode dziewczęta szukały ustronnego miejsca na kąpiel. Szum wody, koniki polne i słońce - czyż to nie wakacje idealne?
Zrobiliśmy wielkie kółko; pewnie będzie jakieś dziesięć czy dwanaście kilometrów. Na drodze, poza dziećmi i kozami, nie spotkaliśmy żywcem nikogo.
Całe szczęście ZB potrafi się przyznać do błędu i kiedy wracaliśmy do naszej wioski z setką nowych zdjęć, podziękował mi za to, że go zmusiłam do spaceru :D

2015-07-24

Puzhehei 普者黑

Są takie miejsca, które się kocha, albo się ich nie znosi, nic pośrodku. Kiedy pytałam, czy Puzhehei (wym. Pudżehej) jest piękne, rozmówcy albo rozpływali się w zachwytach, albo mówili, że nie warto w ogóle tam jechać. Kiedy pytałam, na jak długo trzeba tam się wybrać, niektórzy odpowiadali, że najlepiej na resztę życia, a niektórzy, że pół dnia w zupełności wystarczy. Pewnie jednak bym się nie wybrała, gdyby ZB nie dostał trzech dni urlopu. To znaczy: dostał pięć, ale na wszelki wypadek, żeby mu za dobrze nie było, dwa pierwsze w czwartek i piątek, a kolejne trzy już po weekendzie. ZB w weekendy niesie kaganek saksofonowej oświaty, więc wiadomo było, że de facto mamy tylko trzy dni. Na początku lipca. Wtedy, kiedy kwitną lotosy. I właśnie dlatego wiadomo było, że wylądujemy właśnie w Puzhehei, z lotosów słynącego. Marzyłam o tych zalotosowanych jeziorach, po których można płynąć łodzią i dotykać kwiecia, wąchać na żywo kwiaty i liście. Wiecie, na moim ukochanym Szmaragdowozielonym Jeziorze też jest dużo lotosów, ale nie można do nich niestety podejść, pogłaskać, powąchać. Zazwyczaj lotosy się sadzi, żeby było ładnie i nikt nie będzie ich barbarzyńsko niszczył, pływając wśród nich łódką. A w Puzhehei można. Ba! Jest to obowiązkowy punkt wycieczek.
Kiedy więc ZB saksofonował w spokoju, ja nas spakowałam. Gdy ZB wrócił, zaczął narzekać. Że brzydka pogoda (w Yunnanie właśnie trwa pora deszczowa). Że nie udało się kupić biletów na wczesny autokar, a ruszać o południu to zupełnie bez sensu. Że on chce odpocząć, a nie tłuc się autokarem sześć godzin w jedną stronę. Że taki spontaniczny wyjazd na pewno skończy się katastrofą.
Spoiler: skończył się katastrofą. ZB zastanawia się nad wynajmem chatki w tamtych okolicach na każde wakacje.
Zastosowałam metodę terrorystyczną: udawałam, że próbuję pohamować łzy. Pojechaliśmy.
Jak już wspomniałam, Puzhehei jest od Kunmingu oddalone o prawie sześć godzin drogi autokarem. Jeśli złożyć tę informację z ilością kilometrów (niecałe 300), wiemy, że drogi muszą być dość kiepskie. Co gorsza, nie ma bezpośredniego autokaru do tego parku - bo Puzhehei to tak nazwa głównej wioski, jak i całego parku krajobrazowego. Faktycznie, podróż jest uciążliwa*. Ale u jej kresu czeka na nas ponad 300 pagórków, ponad 80 jaskiń i ponad 54 jeziorek, w większości z sobą połączonych. Całość na około 1400-1500 m.n.p.m. Zjawisko krasowe a kraśne. A między tym wszystkim - maleńkie wioseczki mniejszości Zhuang, Miao i Yi, pola ryżowe i kukurydziane, ogrody i plantacje sanqi, czyli fałszywego żeńszenia - głównego produktu eksportowego regionu. Ja... ja po prostu MUSIAŁAM tam pojechać, rozumiecie chyba?!
Można się zniechęcić podróżą. Można się zniechęcić turystycznością wioski Puzhehei - wypełnionej świeżo wybudowanymi hostelami, hotelami i knajpami. Można się zniechęcić ceną biletu - 200 yuanów za jazdę bryczką, pływanie łódką w kapoku z dziesiątkami innych turystów i powierzchowne obejrzenie paru jaskiń. Można stwierdzić, że hałas, komercja i wszystko niewarte funta kłaków.
A można pojechać do którejkolwiek z dziesiątek wioseczek tam rozsypanych. Można znaleźć tubylca, który za parędziesiąt yuanów chętnie nas zabierze własną łódką na wycieczkę do jaskiń, do których, jak twierdzi dyrekcja parku, nie ma wstępu. Można obiadać z miejscowymi, jedząc zieleninę skwapliwie zbieraną na pobliskich dzikich polach i nie wybrzydzać, że smakuje inaczej niż w Kunmingu. Można zamiast bryczką wybrać się na wycieczkę perpedesem i przez cały dzień nie zobaczyć ani pół turysty. Można stracić oddech z zachwytu nad wyrastającym z wody lasem, nad pięknem ukształtowania terenu, nad zachodem słońca nad jeziorem i nad smakiem arbuza, który jest sto razy bardziej arbuzowy niż w mieście. Można patrzeć, jak lokalna młodzież niespiesznie rozkłada wędki, drugim okiem obserwując pasące się kozy czy bubalus bubalis (czy Was też urzeka naukowa nazwa bawołu? :D). Jak matka, z dzieckiem przytroczonym do pleców, zbiera świeżo złowione raki i ślimaki, by je potem sprzedać do restauracji po 20 yuanów za kilo. Można z żalem patrzeć, jak starsze kobiety piorą bieliznę przy brzegu, a w prowizorycznej "wannie" usypanej z kamieni tuż obok nich myje się młoda dziewczyna. Raki długo tam już nie zostaną, ale ciężko rozmawiać o ekologii z kimś, kto żyje podobnie do przodków i nie umie sobie nawet wyobrazić, że mógłby żyć inaczej.
Są miejsca, które się kocha, albo się ich nie znosi. Ja wybrałam pokochanie Puzhehei i okolic z dobrodziejstwem inwentarza. Dla narzekających rada - można spróbować ominąć turystyczność i komercję, by się nacieszyć Puzhehei oglądanymi z zupełnie innej strony.
Dziś kilka pierwszych zdjęć, tak na zachętę, ale o Puzhehei pojawi się jeszcze przynajmniej kilka postów.
*teraz podróż jest krótka i przyjemna - szybką koleją jedzie się zaledwie godzinkę-półtorej.