Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 生活. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 生活. Pokaż wszystkie posty

2024-12-31

sylwestrowo

I w tym roku postanowiłam poprzypominać sobie dobre chwile. 

Kwiecień:
Znalazłam kolejną enklawę artystyczną w Kunmingu, w parku Świątyni Maitrei.

Maj:
Na majówkę wybrałyśmy się z Tajfuniątkiem do Harbinu, w odwiedziny do wspaniałych dziewczyn z Migawek znad Sungari

Czerwiec:
Znów z wielkim samozaparciem biegałyśmy po Kunmingu z Tajfuniątkiem

Lipiec:
Wycieczka z rodziną i przyjaciółmi do Xundian na wspólne grzybobranie, obżarstwo i muzykowanie do późnych godzin nocnych

Sierpień:
Sesja zdjęciowa w hanfu - tradycyjnych chińskich strojach

Wrzesień:
Rozpoczęcie trzeciej klasy Tajfuniątka i mojego drugiego semestru na Yundzie.

Październik:
Wycieczka do Heijing - miasta soli.

Listopad:
Aż trzy uniwersyteckie imprezy sportowe! W tym moje ukochane zawody badmintonowe.

Grudzień:
W końcu udało nam się znów pójść na narty!!


Było inaczej niż w poprzednich latach. Głównie dlatego, że nagle zaczęłam mieć bardzo, ale to bardzo mało czasu. Jednak uczenie z grubsza trzech setek studentów jest mocno męczące. Ale... na przekór wszystkiemu jest dobrze. Czego i Wam życzymy. Do siego roku!

2024-12-12

badanie

Jakiś czas temu na jednej z WeChatowych grup polskich (tak! Mamy takie!) ukazał się post pewnej doktorantki, która będzie się doktoryzować z dzieci dwujęzycznych w rodzinach polsko-chińskich. Zaprosiła takie rodziny do badań, które miały pokazać sytuacje językowe owych rodzin. Sytuacji tych jest bowiem wiele i ogromna ilość czynników na nie wpływa. W jednych domach językiem wiodącym jest polski, w innych chiński, w jeszcze innych - angielski. Ilość i jakość czasu spędzanego przez każdego z rodziców z dzieckiem jest również inna; inne jest też samo nastawienie do pożytku lub jego braku jeśli chodzi o nauczanie języków - po co mu polski w Chinach? Po co jej chiński w Polsce? Różne są też sytuacje językowe samych rodziców. Fascynujące badania; z wielką przyjemnością przeczytam tę pracę, gdy już się ukaże. 
Postanowiliśmy wziąć w tych badaniach udział. Byłam i jestem głęboko wewnętrznie przekonana, że warto podzielić się z innymi dwujęzycznymi rodzinami naszym doświadczeniem. Szczęśliwie również badaczka zechciała się nad nami pochylić i tak oto część ostatniego weekendu spędziłyśmy z Tajfuniątkiem opiekując się polskim gościem - pani Michalina przyjechała do Kunmingu, by na żywo porozmawiać z małą i przekonać się, jak wyglądają jej kompetencje w obu naszych językach. Test (którego Tajfuniątko panicznie się bało, ponieważ ma niejakie kłopoty z polską ortografią) utwierdził nas w przekonaniu, że warto było i jest inwestować czas i zaangażowanie. Serce mi rosło, gdy Tajfuniątko potrafiło opisywać historyjki obrazkowe barwnym językiem opatrzonym idiomami (zaczęło lać jak z cebra itp.), gdy potrafiła odcyfrować obrazki pokazujące sytuacje czy obiekty kojarzące się z Polską, a nie z Chinami, a już najbardziej zachwyciło mnie, gdy oswoiwszy się z nową "ciocią" zaczęła opowiadać jej wymyślone przez siebie historie, w taki czy inny sposób związane z naszym kunmińskim życiem. Jednocześnie dwujęzyczny test pozwolił mi przekonać się, że choć Tajfuniątko jest w pełni dwujęzyczne, na nieco inne rzeczy zwraca uwagę po polsku i po chińsku (ta sama historyjka opowiedziana raz po polsku, raz po chińsku różniła się w szczegółach). Aż się zatchnęłam z wrażenia, gdy Władcę Pierścieni czy Harry'ego Pottera (które czytane były po polsku) potrafiła podsumować jednym zdaniem po chińsku, mając po temu odpowiednie słownictwo, a także odpowiednio analityczne spojrzenie. Fascynujące! 
Pani Michalina była tak miła, że pozwoliła nam się oprowadzić po Kunmingu, dzięki czemu mogłam zanurzyć Tajfuniątko na cały dzień w takiej polszczyźnie, której na co dzień ode mnie nie słyszy - opowiadanie o historii tudzież specyfice miasta i regionu nie jest wszak naszą codziennością. To był wspaniały, pożyteczny, dobrze spędzony i przy okazji miły czas. 
I tylko znów wzdycham nad tym, że tak rzadko mamy okazję porozmawiać na żywo po polsku, tak rzadko mam okazję wsiąść na swego kunmińskiego konika i zatracać się w okołoyunnańskich opowieściach, tak rzadko zdarzają się miłe spotkania tego rodzaju. Wiem, wiem. Nie można mieć wszystkiego, a przecież mam mój ukochany Yunnan, herbatę, zimowe górskie słońce, chiński, żarcie i jeszcze badmintona. Chcieć więcej to grzech. 
Pozostaje mi więc grzeszyć w spokoju...


2020-12-23

urwanie głowy

Z nikim się nie umawiam na kawę ani na spacer. Z rzadka tylko chodzę na badminton. Zasypiam nad książką. Serialu nawet nie włączam. Nie, nie myję okien dla Jezusa - to znaczy myję, ale tylko przy okazji. Moje podstawowe zajęcie to to:
No i jeszcze uczę dzieci aż do znudzenia i to pięć razy w tygodniu. No ale to akurat pikuś przy remoncie. 
Ostatnie lato było beznadziejne pod wieloma względami. Jednym z niemiłych aspektów był fakt, że pora deszczowa wyjątkowo długo trwała. Jej skutki pozostały na dłużej: zagrzybiło nam ściany we wszystkich pokojach. Prawie pół roku czekałam, aż wilgotność spadnie i podniesie się temperatura. Musi być ciepło i sucho, żeby spryskać odgrzybiaczem i pomalować. Najpierw zrobiłam pokój Tajfuniątka. Pierwszego dnia odsuwanie mebli i spryskanie odgrzybiaczem, a potem szybka ewakuacja i odgrodzenie od reszty mieszkania. Drugiego dnia papier ścierny i malowanie. Pomalowałam dwa razy, a niektóre miejsca nawet trzy. Trzeciego dnia urządzanie pokoju na nowo. Przy okazji wstawiłam do Tajfuniątkowego pokoju nową szafę i oczywiście umyłam okna. Ależ tu jest teraz przyjemnie! Później Tajfuniątko i ja przeniosłyśmy się na kilka dni do pewnej cioci. Niespodziewane wakacje! A to dlatego, że salonu nie da się odgrodzić od reszty mieszkania. I od nowa: przestawianie sprzętów, odgrzybianie, szorowanie, malowanie, meblowanie, sprzątanie. ZB przy pędzlu, ja do pomocy. Salon jest duży. Zagracony. To znaczy nie, nie zagracony, a po prostu szczelnie wypakowany książami, herbatami, stołem, pianinem, telewizorem, sprzętem grającym... Pełni w końcu rolę przedpokoju, biblioteki, świetlicy, jadalni, herbaciarni, ćwiczeniówki i dopiero na samym końcu salonu. Łatwo nie było. Teraz mi się marzy kilka dni oddechu. Święta. Rozmowy, kolędy, spokój. A kiedy dojdę do siebie, przyjdzie pora na naszą sypialnię i garderobę. Już się boję. Ale... damy radę. Kto jak nie my? I tylko porzuciłam już nadzieję, że zrobię Święta. Pierniczki muszą wystarczyć.

Całe szczęście Polonia zawsze się jakoś organizuje. Więc i tym razem zamiast dwunastu dań przygotuję jedno. No, może dwa...

PS. Wiadomość z ostatniej chwili - niestety, nie uda mi się odpocząć. Rozłożyłam się i to tak po całości. Trzymajcie kciuki, żeby mi zaraza Tajfuniątka nie zaczepiała...

2020-12-01

jest jak jest


Dziś ZB poszedł załatwiać nowy hukou - czyli chińskie zameldowanie. Bo przecież przeprowadziliśmy się. Sześć lat temu. Wreszcie uznał, że już czas załatwić formalności. No to poszedł na najbliższy posterunek ze wszystkimi dokumentami, naszymi i Tajfuniątka. Za godzinę do mnie dzwoni, że mam porozmawiać z panią policjant. Pełna kulturka, grzecznościowe zwroty, bla bla bla. Wreszcie przeszła do meritum: "czy pani wie, że hukou dziecka będzie przenoszony"? Tak, wiem. "Tę sprawę rodzice muszą załatwiać we dwójkę - oboje muszą przyjść i złożyć podpisy". Och, tak mi przykro! Jestem chora. Czy mogłabym przyjść w innym terminie, żeby dopełnić formalności? (Wiem, jak męczące może być załatwianie czegokolwiek w chińskich urzędach i na chińskich posterunkach, aż mi się flaki przewracają, jak sobie pomyślę o tym, że znów mam tam iść...). I tu małe zaskoczonko: pani zadała ze dwa pytania, które pozwoliły jej zweryfikować moją tożsamość, po czym rzekła: "Bardzo dziękuję. Pani wizyta nie będzie konieczna. Proszę szybko zdrowieć!". Jeszcze pół godziny zbierałam szczękę z podłogi.

*** 

Kiedy mieszkałam w Krakowie, ciągle ktoś nas odwiedzał. Zresztą - Mama też prowadziła dom otwarty. Przywykłam, że zawsze ktoś u mnie jest.

A potem przyjechałam do Chin. A tu ludzie rzadko się odwiedzają w domach, a już nigdy nie niezapowiedziani. Po dziesięciu latach jestem już do tego przyzwyczajona, ale...

Nagle telefon: jesteś w domu? Jeśli jesteś, to mogę wpaść na pół godzinki? Jestem akurat w okolicy...

Nie zdążyłam wysprzątać, wymyć podłóg, pościerać kurzu. Testu białej rękawiczki nie trzeba byłoby nawet rozpoczynać - na pierwszy rzut oka widać, że z Prawdziwą Panią Domu mam niewiele wspólnego. Ale - była dobra herbata, ciacho, pogaduchy, śmichy-chichy. Kilka chwil relaksu wśród przepracowania i smutków. Przebłysk przyjaźni w dość obcym świecie. Tak - dla mnie właśnie takie wizyty, nieumówione, nieprzygotowane, nieoczekiwane - to jest dla mnie ważne świadectwo wzajemnej bliskości. Ja wybaczam gościowi to, że mnie napada z zaskoczenia, gość wybacza mi to, że jestem do tej wizyty nieprzygotowana. Odkładamy formalności na bok i cieszymy się, że zdołałyśmy dla siebie wykraść te trzy kwadranse. Tak mi tego brakowało!

PS. Nie, koleżanka nie jest Chinką. Chinka nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła. A szkoda.

*** 

Dawniej utrzymywaliśmy się głównie z uczniów ZB. Jego zwykła pensja szła na konto, a kasa od uczniów na życie. 

Od początku pandemii ZB nie ma uczniów. Niektórym nie udało się wrócić do Kunmingu, niektórych rodzice potracili pracę i przestali mieć czas i pieniądze na zbytki typu gra na saksofonie. Niektórzy są studentami i muszą mieszkać w kampusach uniwersyteckich i nie mogą z nich wychodzić. Zakasałam więc rękawy i rzuciłam się w wir pracy. Okazało się, że jestem nawet lepszą nauczycielką niż dawniej, bo teraz potrafię też uczyć małe dzieci i mam do nich zarówno podejście, jak i cierpliwość. Świetnie! Muszę przyznać, że praca ma swoje zalety - oderwanie się od spraw domowych, swoboda finansowa, dobre samopoczucie związane z solidnie wykonywanymi obowiązkami. Jestem też często chwalona, a to pewnie każdy lubi. A jednak są i problemy. Większość uczniów ma czas tylko wieczorami i w weekendy. Czyli niemal cały czas, który dawniej spędzałam z Tajfuniątkiem po jej przedszkolu, teraz spędzam pracując. Już po paru miesiącach wyraźnie daje się zauważyć, jak bardzo popsuł się polski Tajfuniątka. I wprawdzie wymyśliłam dyżury, dzięki którym staramy się utrzymać jej polski na jak najwyższym poziomie, ale... Jest mi trudno. Głowa wie, że akurat teraz robię to, co muszę, ale serce żywo protestuje.

*** 

Ufff. Mąż poszedł do pracy, Tajfuniątko do przedszkola. Zamiast silić się na jakiś rozbudowany, wielodaniowy lunch, zrobię sobie prawdziwą, polską jajecznicę. Z cebulą. Mniam.

Zrobiłam. Jem pierwszy kęs. Niby dobra, ale...

Mój wzrok pada na słoiczek ostrego, słonego sfermentowanego tofu, zwanego u nas lufu. Już po chwili zajadałam, aż mi się uszy trzęsły. Była to mocna, ostra jajecznica, nie jakieś mdłe jajeczne babroły. 

Traf chciał, że męża wypuścili wcześniej z pracy. Byłam właśnie w połowie lunchu, gdy podszedł do stołu, by sprawdzić, co takiego pysznego przyrządziłam. Zapytał: "co ta jajecznica taka czerwona?", po czym jego wzrok padł na słoiczek lufu. O matko, jak on się ze mnie śmiał...

***

W poniedziałki, środy i piątki chodzę na badminton. Tuż po tym, jak Tajfuniątko idzie do przedszkola, wsiadam na rower i zmykam, jeszcze przed śniadaniem. Pół godziny drogi w jedną stronę, więc do godzinki badmintona trzeba dodać godzinę roweru - i już mamy dwie godziny ćwiczeń fizycznych. Och, jak mi to dobrze robi!

Tego dnia pytam badmintonową partnerkę: masz czas po badmintonie? Może skoczymy na kawę? 

Miała.

Poszłyśmy więc najpierw na szybki brunch złożony z misienów z tofu (najlepsze w mieście!), potem siadłyśmy na słonecznym tarasie z kubkami kawy w dłoniach, a gdy przegadałyśmy całe przedpołudnie, stwierdziłyśmy, że starczy nam jeszcze czasu, by skoczyć na krótki masaż. Po południu posprzątam, zrobię kolację i pójdę do pracy - ale przedpołudnia są dla mnie. Muszę mieć te miłe chwile dla siebie, dla znajomych, dla relaksu. Tak trudno mi ostatnio znaleźć w sobie uśmiech - nie pozwolę sobie odebrać tych drobnych radości, dzięki którym mam jeszcze ochotę wstać z łóżka. 

***

Gdy nie mamy pomysłu na lunch, a mamy czas, zabieramy Tajfuniątko do jej ukochanego wegetariańskiego bufetu w Lotosowym Parku. Podeszliśmy. Nie było jeszcze otwarte, a przed wejściem kłębił się tłum. Na początku nic nam to nie powiedziało. Potem przyjrzeliśmy się bliżej: sami emeryci. Głównie tacy trochę... głupio powiedzieć... zaniedbani. Kilku o kulach, kilkoro na wózkach. Ach! No tak. Przecież dziś piętnasty dzień miesiąca księżycowego, pełnia, czas buddyjskiej ofiary i okazania miłosierdzia. Dziś można tam zjeść za darmo.

Odchodzimy. Tak, moglibyśmy tam wejść. Ale czułabym się jak ostatnia flądra, gdybym tam poszła zamiast kogoś, dla kogo jest to prawdziwa uczta, na którą normalnie go nie stać.

***

Moje urodziny. Całą rodziną (wraz z siostrą ZB i jego rodzicami) siedzimy w niemieckim browarze/knajpie; obżeramy się kiełbachą, kiszoną kapustą i preclami, a przed każdym poza Tajfuniątkiem stoi szklanica piwa. Wyobraźcie sobie: mieszkam tutaj już ponad dziesięć lat, a właśnie dopiero pierwszy raz przyszłam się tutaj najeść. Wiecie - to najbardziej podobne do polskiej kuchni, co mogę dostać w Kunmingu. To znaczy: jeśli nie chcę sama gotować.

Nagle telefon. "Wszystkiego najlepszego!" - to Simona, znajoma Rumunka. Spotykamy się przy okazji rozmaitych imprez towarzyskich, bardzo ją lubię, ale mamy tak odmienny tryb życia, że rzadko się widzimy - ona jest lamparcicą klubową, a ja się rozmamuśkowałam. Kiedy ona wychodzi w miasto, ja zazwyczaj już idę spać. Ale lubimy się bardzo, więc cieszy mnie ogromnie ten telefon i kilka miłych słów. A tymczasem Simona zamiast się pożegnać pyta, czy mogę otworzyć dla niej drzwi. Słucham? No nie bardzo, bo jesteśmy w Paulanerze. "To ja już jadę. Mam coś dla Ciebie!".

Nie.

Niemożliwe!

Simona specjalizuje się w przepysznym cieście cozonac, cudownie podobnym do najlepszych polskich makowców - tylko, że zamiast nadzienia makowego jest w środku nadzienie z orzechów włoskich. Każdy kęs tego ciasta jest dla mnie jak powrót do domu.

Tak. Simona upiekła dla mnie z okazji urodzin to właśnie ciasto i zrobiła mi najbardziej wzruszającą z niespodzianek. Prezent, w który wkładamy czas i własną pracę, taki prezent zostaje w sercu na zawsze. 

Następnego dnia poszłam na babski comber... a tam na stół wjeżdża Pavlova. Zrobiona od podstaw, bo w Kunmingu nie da się kupić bezy. I z prawdziwymi malinami! I dostałam prezenty. I kwiaty!

***

Czasem jest lepiej, czasem średnio, czasem całkiem źle. Ostatni rok dał mi w kość. Bywają dni, że chlipanie w kąciku wydaje się jedynym możliwym sposobem przetrwania. Ale... potem patrzę na moje kwiaty. Na zdjęcie ślubne. Przytulam się do Tajfuniątkowego misia, wdycham zapach mojego maleńkiego szczęścia. Wysyłam następną wiadomość do kogoś w mojej strefie czasowej, robię milion rzeczy i - jestem szczęśliwa.

2020-02-22

miasto duchów

Po miesiącu przymusowego siedzenia w domu i patrzenia tęsknym wzrokiem na drzewa powiedziałam dość. Tym razem to ja idę na zakupy, a ZB zostaje z Tajfuniątkiem. Maseczka na dziób, telefon w dłoń - i w drogę!
Pusto. Główna brama do naszego osiedla - zamknięta. Wychodzi się boczną, przy okazji skanując kod QR przy każdym wyjściu i wejściu. Gdyby ktoś zachorował, to pomoże w ustaleniu, kto inny mógł się z chorym zetknąć.
Na ulicy pustki. Nieliczne osoby, które przemykają, są szczelnie zakryte maseczkami. Niechlubny wyjątek stanowią palacze. No przecież żaden koronawirus nie będzie im przeszkadzał we wdychaniu i wydychaniu świeżego dymka.
Nie ma autobusów. Dziś miały znów zacząć jeździć, ale chyba coś się nie udało, bo podczas całej drogi na targ i z powrotem (na piechotę), nie natknęłam się nawet na jedną sztukę. Może nie przewidzieli, że kierowcy nie mają jak się dostać do pracy, a nawet do Kunmingu?
Pierwszy raz od przyjazdu do Chin przechodzę przez duże skrzyżowanie nie drżąc o swoje życie. Ruch samochodowo-skuterowy jest podobny temu w moim rodzinnym Bytomiu.
Wszystkie osiedla po drodze są tak samo pozamykane, jak nasze. Można wyjść i wejść, ale trzeba się rejestrować. Parki nadal zamknięte. Pozamykane są również knajpy - właściwie wszystkie, poza tymi, które oferują dania na wynos. Nie można usiąść i zjeść, można tylko zaopatrzyć się w jedzenie i pójść dalej. Na wszystkich widnieje to samo rozporządzenie "w związku z zarazą urząd ds higieny bla bla bla".
Dochodzę do targu. Przed wejściem stoją strażnicy i każdemu wchodzącemu mierzą temperaturę. Ufff, udało się. Ciekawe, czy gdybym miała temperaturę, od razu wezwaliby służby medyczne w kombinezonach i zabrali mnie na kwarantannę?
Na targu pustki. Duża część straganów pozamykana, ale bez problemu można się zaopatrzyć w misieny, makarony, ciasto pierogowe, warzywa, mięsa, owoce... Ceny trochę wyższe niż zazwyczaj, ale już nie tak zaporowe, jak zaraz po chińskim Nowym Roku. Zakupy robię bez problemu, w ciszy i spokoju wracam do domu. Przy wejściu na osiedle oczywiście mierzą mi temperaturę.
Wszystko się zmieniło - i tylko wiosna nadeszła, nie przejmując się koronawirusem. Podobno już zakwitły pierwsze jabłonie...

2020-02-13

wysyłanie paczki

Jednym z absurdów chińskiej poczty jest to, że gdy wysyłamy paczkę, musimy okazać dowód osobisty/paszport. Tak, również tę sferę życia kontrolują. Kiedyś zapomniałam paszportu - no i musiałam dyrdać do domu, bo pani absolutnie, pod żadnym pozorem, nie chciała przyjąć paczki. Paszport musi być. No ale względy bezpieczeństwa, możliwość odszukania nadawcy i zwrotu nie w niepowołane ręce - powiedzmy, że nawet jeśli nie bardzo rozumiem, to akceptuję. Tyle, że ta teoria jest o kant d... roztrzaść, skoro z mojego paszportu wpisała mnie pani do komputera tak:
No i jak niby miałabym potwierdzić tożsamość? Zapewniam, że mam całkiem zwykłe imię i jednak nazwisko z większą liczbą spółgłosek (pomińmy brak spacji między jednym a drugim). Kiedy dostałam kwitek, powiedziałam pani, że dane się nie zgadzają, na co ona powiedziała, że to nieważne. Tak, to była ta sama pani, która nie chciała przyjąć paczki bez paszportu. Czy tylko ja czegoś nie rozumiem?...

2020-01-29

koronawirus

Pytacie, jak tam sytuacja w Kunmingu w związku z koronawirusem. Tak się złożyło, że po chińskiej sieci krąży mem, który idealnie odpowiada na to pytanie. Jego autorem jest 龚进辉 Gong Jinhui, który prowadzi blog Śnieżna Kula. Tradycyjnie w kolejne dni chińskiego Nowego Roku wykonuje się pewne czynności, np. trzeciego mężatki jadą odwiedzić dom rodzinny, a piątego (czyli właśnie dziś) składa się modły Bogu Pieniędzy. Gong Jinhui podał nowy plan na Nowy Rok:

今年春节计划:
Plan na tegoroczne ferie noworoczne:
初一一动不动;
Pierwszego nie ruszać się;
初二按兵不动;
Drugiego czekać stosownej chwili (w bezruchu);
初三纹丝不动;
Trzeciego nie ruszać się ani o włos;
初四岿然不动;
Czwartego być nieruchomym jak góra;
初五依然不动;
Piątego nadal trwać w bezruchu;
初六原地不动;
Szóstego nie zmieniać nic ani na jotę
初七继续不动;
Siódmego kontynuować bezruch.
到底何时能动?
Koniec końców kiedy będzie można się ruszyć?
钟南山说动才动
Kiedy Zhong Nanshan powie, że wolno.

Zhong Nanshan to ten medyk, dzięki któremu Chiny poradziły sobie z SARSem w 2003. Podczas obecnej epidemii to właśnie on powiedział, że wirus może się przenosić bezpośrednio z człowieka na człowieka.
Tak więc: siedzimy w domu i staramy się nie narażać - dopóki Zhong Nanshan nie powie, że jest bezpiecznie.

2019-10-27

Julia

Jakoś miesiąc przed wakacjami za pośrednictwem kolegi ZB zgłosiła się do mnie Chinka. Chciała się ode mnie uczyć nie nudnego angielskiego, a polskiego, wybierała się bowiem do Polski na studia. Gra na wiolonczeli - uczy się właśnie u tego kolegi ZB. Ma jeszcze ostatni rok do zrobienia licencjatu i planowała jechać do Polski na studia magisterskie.
Zabrałyśmy się ostro do roboty. Elementarz Falskiego plus rozmaite materiały z internetu plus pierwsze książeczki Tajfuniątka - idealny start. Dziewczę przychodziło dwa razy w tygodniu, zawsze z odrobionymi zadaniami domowymi i opanowanym pamięciowo materiałem. Jeszcze przed wakacjami opanowała typy koniugacji i potrafiła krótko się przedstawić i o sobie opowiedzieć.
Pojechałam na wakacje do Polski, więc zostawiłam Julię (bo takie polskie imię wybrała) z koleżanką - Polką. Gdy wróciłam, zabrałyśmy się znów do roboty. Muszę powiedzieć, że sprawiało mi to wiele radości; po latach nauczania angielskiego, za którym nie przepadam, w dodatku - nauczania ludzi, którzy zazwyczaj się uczyć wcale nie chcieli, nareszcie miałam uczennicę, która chciała się uczyć, miała do tego dryg i szła jak burza. Nie do pominięcia jest też aspekt finansowy - lekcje dwa razy w tygodniu po godzinie przynosiły mi tyle samo kasy, ile całodniowe lekcje saksofonu ZB.
Po Złotym Tygodniu Julia przyszła do mnie jak zwykle z pięknie odrobionym zadaniem i wieloma pytaniami, jednak jakaś nie w humorze.
"Nauczycielko, to jest nasza ostatnia lekcja".
Pytam, czy już nie chce jechać do Polski na studia? Czy coś się zmieniło?
Podczas Złotego Tygodnia wróciłam do domu rodzinnego. Od słowa do słowa okazało się, że rodzice mają dla mnie inne plany. Nie chcą, żebym jechała do Polski. Ba! Nie chcą, żebym dalej studiowała wiolonczelę. Widzą mnie jako nauczycielkę przedszkolną lub podstawówkową i chcą, bym dalej kształciła się właśnie w tym kierunku. Tylko na to dadzą mi pieniądze.
Och, nauczycielko! Tak bardzo mi żal! To były piękne miesiące, gdy podążałam za marzeniem i miałam nadzieję! Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się pojechać do Polski - jeśli nie na studia, to chociaż na wakacje.
Julia zamilkła, pociągnęła parę razy nosem, zaszkliły jej się oczy... Ale za chwilę się otrząsnęła i powiedziała: a może rodzice mają rację, że żaden ze mnie materiał na wiolonczelistkę? Może faktycznie będzie mi lepiej jako nauczycielce?...
***
W Chinach tak jest nadal. Psioczyłabym na Chińczyków, ale... w Polsce też tak jeszcze bywa. Szantaż finansowy, szantaż emocjonalny - jeśli będziesz tak daleko, umrę z nerwów itd.
Rodzice, nie pozbawiajcie dzieci marzeń! Dajcie im żyć, do diaska. Serce się kraje, gdy widzę, że choć świat wygląda teraz zupełnie inaczej niż pięćdziesiąt lat temu, choć jest teraz dużo mniejszy, bliższy i łatwiejszy - w głowach niektórych ludzi nadal się nie mieści to, że można chcieć wyjść ze studni...

2019-01-15

azalie i śliwa, a także garść wieści

Jest pięknie. Bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza, że w ostatni weekend miałam znów polskich gości (oficjalnie dziękuję za książki, wędlinę i ser!). Zaprowadziłam dziewczyny do Złotej Świątyni, na Uniwersytet Yunnański, nad Lotosowy Staw. Nakarmiłam je w fajnych knajpach, zapoznając je ze smakami typu bakłażanowe dża, szarłat, tofu z dziwidła czy papajowa woda. Opowiadałam o Kunmingu, o starym Kunmingu, o życiu z Chińczykiem. Zapoznałam je z Tajfuniątkiem (nawet nie wiem, kto był bardziej ucieszony, ona czy Ciocie). No i - za dwa tygodnie zobaczymy się znowu! Znowu na krótko, ale - lepsze to niż nic, prawda? :)
PS. Od ponad trzech miesięcy po Kunmingu kursują wagony metra "o specyfice kunmińskiej". Jedne są ozdobione Ashimą, a drugie na każdych drzwiach od wewnątrz mają opisanych Osiem Widoków Starego Kunmingu 老昆明八景. Właśnie w ostatni weekend udało mi się pojechać takim wagonem z kunmińskimi krajobrazami i nagle sobie przypomniałam, że chyba miałam kiedyś o tych widokach napisać na blogu...
źródło
Może kiedyś się uda. Trzymajcie kciuki!

2018-02-05

siedzenia specjalne

Zarówno w metrze, jak i w kunmińskich autobusach, znajdują się siedzenia dla "uprzywilejowanych" - starych, słabych, niepełnosprawnych, ciężarnych oraz osób z małymi dziećmi. W autobusach są zielone, a w metrze po prostu nad nimi wiszą rysunki osób, którym należy ustąpić miejsca. Oczywiście - sagę by można napisać na temat tego, jak staruszki kolanami i łokciami pracują, by się wepchnąć na miejsce przed koleżanką czy kolegą, albo jak ustępujesz miejsca staruszce, a ona na nim sadza czternastoletniego wnusia... Gdy byłam w ciąży, różnie mnie traktowano w środkach transportu publicznego, ale zazwyczaj było ok. Tak samo po pojawieniu się Tajfuniątka - nawet staruszki zazwyczaj chętnie ustępują nam miejsca, bo wiedzą, że roczne, dwuletnie a nawet pięcioletnie dziecko nie jest jeszcze w stanie samo stać w autobusie, zwłaszcza agresywnie prowadzonym. No a dziecko na rękach u rodzica, który siłą rzeczy trzyma dziecko, zamiast uchwyty, to już w ogóle dramat.
Przyzwyczaiłam się do tego, że ludzie z uśmiechem nam ustępują. Pewnie dlatego tak mnie zdziwiła i zniesmaczyła ostatnia podróż metrem.
Weszliśmy do niezbyt zapchanego wagonu, poza godzinami szczytu, żeby się nie narażać na tłok. Owszem, ludzi było niewiele, ale - wszystkie miejsca siedzące zajęte. No nic, stawiam dziecię przy drążku, asekuruję ją z drugiej strony i próbuję zająć na tyle, żeby nie chciała pójść na wycieczkę. Tymczasem ZB przyjrzał się siedzeniom specjalnym. Na większości siedzieli staruszkowie, więc oczywiście do głowy by nam nie wpadło, by się tam pchać. Ale tuż obok nas siedział dwudziestoletni gówniarz, który zignorował moje znaczące spojrzenie i pogrążył się w fascynującym zapewne serialu. ZB podszedł do niego i grzecznie zapytał, czy mógłby wstać. "Nie". Wobec tego ZB powiedział, że siedzi na miejscu specjalnym - czy jest może niepełnosprawny? "Nie". W takim razie ustąp, proszę, miejsca, zgodnie z przepisami i zasadami dobrego wychowania. "Nie". Mamy dziecko, które nie jest w stanie ustać w metrze dłużej niż parę minut... "Nie, odwal się".
W końcu ustąpił nam młodzieniec z miejsca "normalnego". Nie dlatego, że uznał, że faktycznie dziecko nie bardzo się nadaje do stania. Wstając mówił coś do kolegi o pieniaczach, przez których podróż metrem jest nieprzyjemna. Tak, to o nas było. O ludziach, którzy nie podnosili głosu, tylko prosili o ustąpienie miejsca im należnego. Którym chamski dupek idiota nie raczył ustąpić.
Nie to mnie jednak najbardziej wkurzyło, a fakt, że NIKT w całym wagonie nie zareagował w żaden sposób na ewidentne chamstwo i łamanie przepisów przez chłopaka. Nie podniosły się szepty, że "dzisiejsza młodzież", nikt nie spojrzał krzywo. Wszyscy tępymi spojrzeniami zaszczycali swoje telefony.
Kocham Yunnan, kocham Kunming, kocham wiele aspektów Chin. Ale prędzej czy później wyprowadzę się stąd, bo nie chcę żyć w takim społeczeństwie.

2017-06-01

nauczycielka

Czasami przeszłość potrafi człowiekowi odbić się czkawką.
Wychodzimy z naszej ulubionej kantońskiej knajpy. Tajfuniątko uwielbia tamtejszy kleik, ja kocham bakłażany i bułeczki na parze, ZB jest fanem makaronów i uszek w lekkich zupach. Świekrowie poświęcają się dla nas i też jedzą, choć kantońskiej kuchni nie znoszą, bo nie jest kuchnią kunmińską, a to dyskwalifikuje każdą kuchnię.
Jesteśmy już na dole, Tajfuniątko grzecznie zawinięte w chustę odpoczywa na moich plecach, ZB rozpościera nad nami parasol, ja oczywiście z miejsca wdeptuję w kałużę i już czuję, jak mi buty chlupią. Mimo to uśmiecham się miło do pani, która też patrzy na mnie z nieśmiałym uśmiechem. Ostatnio wszyscy się do mnie uśmiechają. To przez Tajfuniątko - podbija absolutnie wszystkie serca.
Tym razem to nie przez Tajfuniątko. Pani bowiem pyta cicho: "Ty jesteś z Polski, prawda?"
Zamurowało mnie. Szukam w pamięci znajomych Chinek, koleżanek z pracy, dawnych znajomych, kogokolwiek względnie pasującego do tej twarzy. W głowie pustka. Kiwam głową - tak, jestem z Polski. "Studiowałaś na Uniwersytecie Yunnańskim... ile to już? Będzie dziesięć lat?". Rozjaśniło mi się. Tak! Mam! To przecież nauczycielka. Nie pamiętam imienia, ale uczyła nas gramatyki i słownictwa w drugim semestrze. To był jej pierwszy raz z obcokrajowcami; była średnia, bo wydawało jej się, że wystarczy się przygotować tak, jak dla Chińczyków. Tymczasem Chińczycy nie zadają pytań, a my pytania mieliśmy bez przerwy. Nauczycielką była średniawą, ale - w sumie była miła. Po zajęciach przegadałam z nią wiele godzin, m.in. przy herbacie, u mnie w domu. Jak mogłam zapomnieć? No ale - faktycznie, to już osiem lat, a ja rzadko wracam myślami do tego pierwszego roku w Kunmingu. Zbyt wiele spraw mi się wtedy nie udało, by były to radosne wspomnienia.
Nauczycielka kontynuuje: "Widzę, że założyłaś rodzinę! Jakie śliczne dziecko! A to na pewno Twój mąż. Yi, prawda?".
Świekrowie przestali się uśmiechać. Z mojej własnej twarzy odpłynęła cała krew. Zdołałam wyjąkać: "nie, mój mąż jest Hanem". Tym razem zaczerwieniła się nauczycielka. Zorientowała się, że palnęła gafę. Zapadła niezręczna cisza. Pożegnałyśmy się nie biorąc od siebie nawzajem numerów telefonów ani wechatów. Ani to jej wina, ani moja. Po prostu - źle wypadło, że spotkałyśmy się akurat wtedy, gdy byłam otoczona moją chińską rodziną, której nie w smak było słyszeć o tym, że nawet moja nauczycielka znała mojego ex, który był Yi...
Całe szczęście ZB w ogóle nie zareagował - przecież zna moją przeszłość (sam też ma bogatą :P). A ja... Czy mam się czego wstydzić? Nie, nie muszę. Nikogo nie skrzywdziłam. A nawet jeśli skrzywdziłam, to za punkt honoru stawiałam sobie zadośćuczynienie. To zaledwie jedna karta wspomnień, głos z przeszłości, którą pewnie kiedyś będę wspominać z czułym uśmiechem.
Kunmingu, lepiej ode mnie wszystko pamiętasz...

2017-05-23

starsi panowie dwaj

Byłam już zmęczona. Tajfuniątko waży swoje, a na ramieniu jeszcze zakupy. Nie zawsze udaje się zabrać ZB w roli tragarza. I jeszcze ten gorąc! Normalnie by mi nie przeszkadzał, ale stałam objuczona w nasłonecznionym autobusie, ściekał ze mnie pot, a za sprawą ogromnego korka dwudziestominutowa jazda trwała już prawie godzinę. Pewnie dlatego nie zauważyłam, że dwóch staruszków, siedzących naprzeciwko, sympatycznie się do mnie uśmiecha:
"Ile ona ma?" - zapytał ten wyższy, w nienagannie skrojonej marynarce i kompletnie do niej niepasującym słomkowym kapeluszu, wskazując na łamiące międzyludzkie bariery Tajfuniątko. Tajfuniątko oczywiście się wyszczerzyło - nie wiem, skąd ona zawsze wie, że to o niej mowa! - a ja dopiero po paru sekundach zaskoczyłam: pan zapytał w bardzo ładnym angielskim! Odpowiedziałam z uśmiechem, licząc się z tym, że być może właśnie wyczerpałam zasób angielskiego słownictwa interlokutora. Ale nie! Pyta dalej - czy chłopiec, czy dziewczynka, czy urodziła się w Chinach i skąd ja pochodzę. Gdy odparłam, że z Polski, zaczął się z kolegą zastanawiać, gdzie to może być. Podpowiedziałam, że "in Europe". Myślą dalej, kombinują. Mówią coś po cichu, ale wychwytuję znajome słowo: "Jewropa". Kiwam głową, że tak, że "Jewropa", a oni, skonsternowani, od razu pytają, czy aby nie władam rosyjskim. Oczywiście, pytają płynnym rosyjskim. Z prawdziwym żalem powiedziałam po angielsku, że niestety moja znajomość rosyjskiego ogranicza się do kilku zaledwie słów; że gdyby trafili na moich rodziców, mogliby się porozumieć, ale za moich czasów w szkołach wiódł prym angielski. Pokiwali głowami; autobus wreszcie ruszył, a ja parę minut później już przeciskałam się do wyjścia, odprowadzana uśmiechami chińskich starszych panów, mogących przeprowadzić konwersację z Obcą w przynajmniej dwóch językach obcych. Po wyjściu z autobusu zastanawiałam się, jak to jest - mamy XXI wiek, miliony pomocy naukowych, internety, cuda na kiju, a większość młodych Chińczyków nawet jednego języka obcego nie jest w stanie opanować, podczas gdy wykształceni za czasów ciężkiego komunizmu panowie, którzy zapewne z językiem obcym nie mieli kontaktu od parunastu albo i parudziesięciu lat - językowo doskonale sobie radzą.
Dopiero gdy wróciłam do domu, zorientowałam się, że przecież mogłam do nich zagadać jeszcze po chińsku. A tak to wyszłam na łamagę, co zna tylko jeden język obcy...

2017-04-27

Czosnek

Chińskie targowiska zaskakują wąską specjalizacją. Na straganach mięsnych podział na gatunki - wołowina zawsze gdzie indziej niż wieprzowina czy kurczaki; klatki z gołębiami należą do innego sprzedawcy niż te z królikami. Nie inaczej jest z warzywami czy owocami - od dawna koleguję się z panem od bakłażanów, panią od marchewek i staruszkiem od lotosów. Sporadycznie na ich straganach pojawiają się inne dobra, ale zazwyczaj asortyment jest ubogi: jedno, dwa warzywa zgodne z porą roku. Najbardziej zaś zaskakujący jest stragan, na którym sprzedaje się wyłącznie czosnek:
Mamy tu podział na gatunki: czosnek jednoząbkowy, mały i duży, czosnki w różowej oraz w białej łupinie - w główkach i już podzielone na ząbki. Cena zależy tak od gatunku, jak i od wielkości - te większe są zawsze droższe. Czosnek, jak prawie wszystko na targu, kupuje się na wagę - ostatnia cena to 2,8 yuana za liang, czyli 28 yuanów za kilogram. O kupowaniu na główki nikt tutaj nawet nie słyszał. Bo i też nikt nie kupuje główki czosnku - jakiż sens kupić czosnek, którego ilość nie wystarczy na jedną dużą kolację? Bo przecież czosnek przyprawia smażone mięso, smażone warzywa, a nawet i rosół! Kupuje się więc zawsze wystarczająco dużo - czyli 5-6 główek. Może starczy na jakiś tydzień...
Pan od czosnku ma klientów trzy razy dziennie: przed południem, gdy po targach chodzą panie domu i kupują produkty spożywcze na cały dzień, koło 5-6, gdy przychodzą ludzie tuż po pracy, zaopatrzyć się w coś na chybcika oraz tuż przed zamknięciem targu - ostatnia szansa dla spóźnialskich. Jednak klienci detaliczni to małe miki przy tym, co naprawdę czosnkowemu panu daje dochód. Przyjrzyjcie się uważnie zdjęciom - czy widzicie reklamówkę wypchaną obranym czosnkiem? Po takie reklamówki przyjeżdżają kelnerzy bądź właściciele knajp. Choć w niektórych knajpach nadal żywa jest tradycja, by kelnerzy i kucharze poza godzinami szczytu siedzieli przed knajpą i obierali warzywa oraz przygotowywali półprodukty, w wielu knajpach obłożenie jest tak duże, że pracownicy nie nadążają ze żmudnym obieraniem czosnku czy imbiru, potrzebnych w bardzo dużych ilościach. Właśnie dla takich knajp wybawieniem są czosnkowe stragany, których właściciele od rana do wieczora, dzień w dzień obierają z łupinek nieskończone hałdy czosnku. Oczywiście cena obranego czosnku jest dwukrotnie wyższa niż tego zwykłego, ale - nikogo to nie zraża. Dotyczy to zresztą i innych łuskanych produktów - na innych straganach można kupić wyłuskany bób czy zielony groszek, kukurydzę luzem, orzechy czy pestki dyni. Jeśli mam czas, bardzo lubię przychodzić na targ wtedy, gdy są tu pustki - czyli najlepiej w porze lunchu i sjesty. Mogę wtedy przycupnąć przy staruszkach niezmordowanie łuskających produkty dla ludzi, którzy sami nie mają na to czasu. Ich nieomylne palce zawsze przypominają mi Babcię robiącą przetwory czy śmigającą szydełkiem. Zawsze właśnie wtedy najbardziej żałuję, że w XXI wieku doba się nam tak straszliwie skurczyła. Niech moim wkładem w slow food i slow life będą orzechy, które sama łuskam i bób który wybieram ze strąków. I niechbym tak mogła codziennie...

2017-04-18

kolacja

Choć już dawno nie pracuję w żadnej chińskiej firmie, i mnie zdarzają się kolacje, na które pójść muszę i podczas których powinnam się ładnie uśmiechać, niewiele mówić i na koniec uiścić. Taka specyfika kraju; zawsze jeśli chce się coś bezproblemowo załatwić, najlepiej to obgadać w ekskluzywnej knajpie. Nawet jeśli teoretycznie łączą Cię z tą osobą miłe, codzienne kontakty, biznesy załatwia się przy posiłku i alkoholu. Ja i tak mam dobrze, bo karmię piersią i nikt na mnie nie wymusza toastów. Nie znaczy to, że dałabym w siebie wmusić alkohol. Po prostu nie ubiłabym interesu i wyszła nie oglądając się za siebie. To, że w Chinach panuje inna "kultura" biznesu nie znaczy, że muszę się podporządkować. Nie muszę. Pod warunkiem, że jestem w stanie znieść konsekwencje - to znaczy ograniczenie sobie pola działania do wąskiej grupki dobrze wychowanych Chińczyków.
Ad rem.
Wybrałam knajpę urządzoną w jeszcze jednym budynku w stylu zachodnim (stąd jego nazwa: "Zachodni Budynek" 一栋洋楼), który przetrwał zawirowania lokalnej historii. Knajpa z tych lepszych, kelnerki w garsonkach, kelnerzy pod krawatem i wszyscy usłużni i mili. Parkiet miło trzeszczący pod stopami, lekko odkształcone, zabytkowe okna, a na dziedzińcu pergola z pięknie rosnącymi tykwami. Marzenie!









Pani Zhang oczywiście się spóźniła. Przyjechała z córką, Ellen, którą właśnie odebrała z ekskluzywnej siłowni. Córka właśnie ma wolne; dobrze się składa, że w Nowej Zelandii, dokąd matka wysłała ją na studia, wakacje pokrywają się z obchodami chińskiego nowego roku - może wówczas wrócić na ojczyzny łono i nadgonić wszystkie seriale na youku. Youku poza granicami Chin ma niestety bardzo ubogą ofertę, a jeszcze trzeba godzinami czekać na zbuforowanie seriali. Kto by pomyślał, że VPN w odwrotną stronę też by się przydał!
Ellen studiuje w Nowej Zelandii już dwa lata, co zupełnie nie przekłada się na jej znajomość angielskiego. W klasie ma samych Chińczyków, a poza rodziną, która się nią opiekowała przez pierwsze pół roku, właściwie nie poznała żadnych lokalsów. Po co? Na spotkanie przyszła bez szemrania, dosłownie! Bo gdy się najadła, wetknęła słuchawki w uszy i oglądała coś na komórce. Degrengolada dzisiejszej młodzieży? Cóż. Jej matka również nie wypuściła komórki z dłoni na dłużej niż minutę.
W międzyczasie jadła. O, z zamawianiem był problem! Powinien zamówić gospodarz imprezy, czyli fundator. Z drugiej strony - grzecznie jest zaproponować gościom, by sami coś wybrali z listy. Ponieważ słyszałam, że pani Zhang bardzo tę restaurację lubi, sądziłam, że wybierze jakieś smaczne potrawy. Nie zależało jej jednak aż tak, by choćby zerknąć w menu, dlatego na stole zjawiły się takie dziwolągi, jak bakłażan smażony ze śmierdzącym tofu. Połączenie awangardowe... i smakowało tak, jak brzmi.
Nic to. Można się najeść ryżem i zupą. Zupę zamówiłam ja, podejrzewając, że dania wybrane przez panią Zhang będą niejadalne. Mając ryż i zupę, nie bałam się niczego - bo mogłam karmić uszczęśliwione Tajfuniątko, zachwycone tym, że siedzi w "dorosłym" krzesełku i je "dorosłe" jedzenie. Chyba też tylko dzięki Tajfuniątku przetrwałam rozmowę pani Zhang z naszą towarzyszką, panią Liang.
-Ależ masz piękną fryzurę!
-Och, nic specjalnego... Choć muszę przyznać, że ten fryzjer wydaje się w porządku.
-Powiedz, gdzie ma siedzibę, to go też odwiedzę.
-O, to nie takie proste, musimy pójść razem. Młody Li nie przyjmuje nowych klientek inaczej niż z polecenia. Po prostu kiedyś Cię zaprowadzę, dobrze? Przy okazji będziesz mogła skorzystać z mojej karty rabatowej. Rabat zwiększa się z każdą wizytą.
-A ile wizyta kosztuje?
-Ścięcie i pasemka - niecałe dwa tysiące yuanów.
-No, to rozumiem, że karta rabatowa się przydaje!
-Och, ale to już po naliczeniu rabatu, moja droga! Przecież młody Li strzyże największe gwiazdy szołbiznesu! Regularnie przylatuje do niego ta koreańska piękność [niestety, nie powiem, która, bo na koreańskich pięknościach znam się średnio i nazwisko wpadło mi jednym uchem, a drugim wypadło] i wiele prezenterek telewizyjnych! Umawiać się trzeba z dwutygodniowym wyprzedzeniem!
-No, to koniecznie musimy się razem wybrać! Nie mogę się doczekać!
Siedziałam odwrócona do Tajfuniątka i byłam zajęta dokarmianiem; całe szczęście panie Zhang i Liang nie widziały mojego wyrazu twarzy. Cudem opanowałam się, by ich nie zabić śmiechem.
Kolacja zbliżała się ku końcowi - pani Zhang odebrała kolejny telefon i powiedziała do słuchawki, że już niedługo będzie w domu. Gdy skończyła rozmowę, dla formalności otwarłam menu po raz kolejny, chcąc domówić jakąś potrawę.
-Ach nie, nie trzeba, muszę się już zbierać.
Przeprosiłam za to, że potrawy takie niesmaczne [kij z tym, że ona zamawiała] i obiecałam, że następnym razem bardziej się postaram - czyli wybiorę droższą knajpę.
Trzymajcie kciuki, żeby następnego razu nie było ;)
 A swoją drogą, restaurację polecam z czystym sumieniem. Ich klopsiki w zupie koperkowej i prażone robaki bambusowe są przepyszne!

2016-08-21

Moich pierwszych siedem prac

Jestem ostatnio taka zajoasiowana, że nie wiem, co słychać w internetach. Sprawdzam znaczy się fejsa i pocztę, obejrzę przysypiając jakiś serial i tyle. Ale tej gratki nie mogłam przepuścić! Przypomnieć sobie moich pierwszych siedem sposobów zarabiania pieniędzy!!! Cudne ćwiczenie dla pamięci :D Dzięki, Skylar!

#myfirst7jobs

1) Moją pierwszą pracą było dawanie korków z polskiego i matematyki. Niestety, praca ta była zazwyczaj wolontariatem, choć znaleźli się i przyzwoici koledzy/koleżanki, którzy w zamian za wlewanie oleju do głów przynajmniej zaprosili mnie na jakieś ciacho czy coś. Większość uważała za mój psi obowiązek pomaganie im, a dobrego słowa o mnie za plecami nie rzekli. Ta praca nauczyła mnie, że za pracę należy wymagać opłat - nawet jeśli się ją lubi - ponieważ inaczej inni sobie jej nie szanują.

2) Pierwsze pieniądze zarobiłam pakując drożdże winne w proszku. Za wypłatę kupiłam sobie na targu w Kielcach dżinsowe wiązane sandałki na wysokim obcasie, które służyły mi prawie dwadzieścia lat. :)

3) Po maturze pojechałam na kilka dni ze znajomym gitarzystą na jakieś targi roślin doniczkowych czy czegoś takiego do Pszczyny. Robiłam za wokalistkę i konferansjerkę. Zarobiłam niewiele, ale za to dostałam gratis kilka kwiatków doniczkowych ;)

4) Na studiach śpiewałam za pieniądze od pierwszego roku. Bezpłatnie nie śpiewałam, bo potrzebowałam sobie dorobić - na pierwszym roku Rodzice nie śmierdzieli groszem, a mnie po opłaceniu miejsca w pokoju na stancji i biletu miesięcznego zostawało tak niewiele, że na cokolwiek poza tanim jedzeniem musiałam sobie dorobić.

5) Przez całe studia ciężko pracowałam, żeby mieć dobre oceny. Zapłatą było stypendium naukowe. Za nie kupiłam sobie rower, dzięki któremu mogłam później przyoszczędzić na bilecie miesięcznym :D

6) Jako wolontariuszka uwielbiałam pracować w bibliotekach. Przytrafiły mi się dwie: ta na muzykologii oraz parę lat później ta w Instytucie Konfucjusza. Na zawsze pozostanie to praca moich marzeń :)

7) Na Tajwanie zarobiłam raz jako... tańcząca modelka z Europy na otwarciu jakiegoś domu wczasowego czy innego hotelu :D

Podsumowując: miałam zakręconą młodość i rzucałam się na dziwaczne prace jak w największą przygodę - dzięki temu mam co wspominać. Będę kiedyś z rozrzewnieniem opowiadać o tym wszystkim Joasi :)

2015-09-17

有本事 zdolniacha

Kiedy idę z ZB w nowe miejsce, zazwyczaj przyciągamy spojrzenia. W Chinach wciąż jeszcze mieszanka AMWF (Asian Male, Western Female) jest rzadko spotykana, zwłaszcza na moim krańcu świata. Przeciętny Chińczyk zakłada, że nie mówię po chińsku, a zwłaszcza - nie w dialekcie. Dlatego bez specjalnego skrępowania komentują.
"O, masz amerykańską/rosyjską żonę! Pewnie świetnie mówisz po angielsku".
Uśmiecham się pod nosem. ZB i angielski mają się mniej więcej tak jak ja i suahili.
"O, biała żona! Ale z Ciebie zdolniacha!".

Słowo zdolniacha jest całkowicie poprawnym i całkowicie niepoprawnym jednocześnie tłumaczeniem chińskiego 有本事. 
本事 běn​shi to takie trochę  słowo-zagadka. Pierwotnie oznaczało "fakt autentyczny" czyli rzecz taką, jaka ona była w istocie. Używane też było na określenie rolnictwa. Fakt - rolnictwo to pierwszoplanowa i pierwotna sprawa.
Jakoś w okolicach dynastii Song zaczęto słowa używać na określenie jakiejś zdolności czy umiejętności, wyróżniającej z tłumu. Jeśli ktoś potrafił świetnie śpiewać albo lepić garnki - miał tę swoją běn​shi.
Współczesne znaczenie słowa wywodzi się właśnie z tego źródła, ale zmieniło znaczenie. Choć słownikowo będzie się tłumaczyć właśnie na zdolność czy umiejętność, gdy używane jest w kontekście znalezienia "amerykańskiej" żony, jakoś nie brzmi. No bo jaką wyjątkową zdolność czy umiejętność mieć trzeba, żeby takową znaleźć?
Dzisiejsze běn​shi może być związane z umiejętnością radzenia sobie w społeczeństwie, z pozycją, której się człowiek umiał dochrapać, z pieniędzmi, które zdołał zarobić. Można by je przetłumaczyć jako "zaradność", ale znów: co ma zaradność do białej żony?
I tak wracamy nie do samej zdolności, a raczej - wyjątkowości. Trzeba być niezwykłym, by zdołać przygruchać sobie zagramaniczną żonę. "Ale z Ciebie zdolniacha!" zawsze wypowiedziane jest z podziwem, czasem nawet z nutką zazdrości.
“Co on takiego ma w sobie, czego ja nie mam? Wcale nie wygląda, jakby zasługiwał na białą żonę. Musi być dobry w te klocki/musi mieć dużo pieniędzy/musi świetnie mówić po angielsku..." - w głowie każdego Chińczyka ta tajemnicza běn​shi, którą posiada mój mąż, jest czymś innym.
Pewnie żadnemu z nich nie wpada do głowy, że główną běn​shi ZB jest jego dobroć, miłość i troska, które mi okazuje na setki różnych sposobów...
A jakie běn​shi mają Wasi towarzysze/towarzyszki życia?

2015-09-11

nie mam drobnych 我沒有零錢

Podobno moje Chiny są bardzo ładne, ale nieprawdziwe. Lotosy zamiast charkania, pyszności zamiast wysokoprzetworzonej żywności okraszonej glutaminianem sodu itd - cud, miód, malina. Tylko, że to nieprawda, bo przecież WSZYSCY WIEDZĄ, że Chiny to czy tamto.
Ja też wiem. Nie wszystko mi pasuje.
Ot - taka sytuacja:
Idę przez targ objuczona jak wielbłąd. Jestem już na finiszu - po mięsie (raciczki i golonko, cudowne na galaretkę), naanie, ogórkach, które ukiszę, choć nie są gruntowe, bo gruntowych tu nie ma, po marchewkach po złotówce za kilogram i po daikonie, który musi mi zastąpić wszystkie inne korzenie, tak chętnie w Polsce dodawane do zup. Teraz jeszcze tylko owoce. W domu są gruszki i jabłka, ale ja od wczesnego dzieciństwa ukochałam sobie banany. Jakie mam kupić owoce? - pytała Mama. Odpowiedź była zawsze jedna: banany. Były one również odpowiedzią na brak zupy, zamiast podwieczorku, a w klasie maturalnej, gdy nie mogłam jeść ze stresu, bo "na pewno nie zdam i pójdę pracować do McDonalda*", robiły również za kolację. 
Więc banany.
Podchodzę do straganu. Właścicielka gra z sąsiadem w karty i nie zwraca na mnie uwagi. Przebieram; nie chcę za dużej kiści, a u nas sprzedawcy nie dzielą kiści na części; trzeba kupić w całości. Cena przystępna: cztery yuany za kilogram, czyli około 2 złote. Najmniejsza kiść ma na oko więcej niż kilo, ale zdołam zjeść w dwa-trzy dni, więc kładę ją na wadze. Wyskakuje cena: 4.70. 
Dopiero piknięcie wagi zmusiło właścicielkę do podejścia. Patrzy na mnie z obrzydliwym uśmieszkiem, bierze wyciągnięte 10 yuanów, wydaje mi 5 i uśmiecha się jeszcze szerzej i jeszcze obrzydliwiej.
[J]a: To za mało.
[W]łaścicielka: no przecież wydałam Ci 5 yuanów!
[J]: Tak, ale moje banany kosztują tylko 4.70.
[W]: Ale ja nie mam drobnych i nie mam jak wydać.
To nie mój problem, że nie masz wydać. Jej karciani koledzy się podśmiewają, że obcokrajowiec, a się o 3 mao** wykłóca. Moje 3 mao, mam prawo się wykłócać. Ale się kłócić nie będę - po co sobie psuć dzień? Proponuję pokojowe rozwiązanie.
[J]: Jak nie masz mi wydać, to dorzuć małego banana.
[W] (dorzuca i kładzie na wadze): ale to będzie 5.30, a nie 5 yuanów!
[J] (z diabelskim uśmieszkiem): ale ja nie mam drobnych.
Właścicielka straganu zaniemówiła i zapomniała nawet zaprotestować, a ja wzięłam siatkę z bananami i poszłam w siną dal.

Tak też się zdarza. Próbują mnie oszukać, naciągnąć, okłamać. Myślą, że skoro jestem biała (w domyśle - bogata), to powinnam dać im na sobie zarobić. Tak, tacy Chińczycy też się zdarzają. A nawet jest ich mnóstwo. Ja jednak, zamiast skupiać się na nich, wracam myślami do tych wszystkich, którzy po kilku wizytach na targu traktują mnie jak starą znajomą i zawsze dorzucają coś ekstra. Takich jest więcej. A może tylko mi się wydaje?

*Zdałam. Miałam piątkę z polskiego, szóstkę z matematyki i bardzo ładnie zdaną maturę z przedmiotów muzycznych: fortepianu i kształcenia słuchu, a w dodatku świadectwo z czerwonym paskiem na zakończenie liceum... Nie piszę, żeby się chwalić, że jestem taka mądra. Piszę, żeby Was poinformować, że byłam wówczas niepomiernie głupia i zakompleksiona. Całe szczęście nie trwało to wiecznie ;)
**1 mao = 10 fenów (chińskich groszy)

2015-02-24

u siebie

Budzę się, kiedy ZB mnie całuje "na do widzenia". Udaję, że się wcale nie obudziłam; nawet mi powieka nie drgnie, kiedy najwspanialszy z mężów opatula mnie wszystkimi kołderkami i kocykami. Tak, jest luty, już po święcie wiosny, ale noce i poranki bywają dramatycznie zimne, a okna, jak przystało na stary kunmiński dom, nieszczelne. Stąd kocyki. Niektóre pamiętają moje studenckie czasy, gdy spałam na prawie-więziennej akademikowej pryczy.
Powieka mi nie drgnęła, ale ZB jakoś się domyśla, że tylko udaję i szepce mi na ucho: "małe zgniłe jajo" 小坏蛋 czyli że niby jestem łobuzem. Zaczynam się śmiać, misterny plan, by zaraz po jego wyjściu jeszcze kimnąć właśnie legł w gruzach. Skoro już się obudziłam i nawet zaczęłam dzień od śmiechu, nie wolno tego zmarnować. Wstaję.
Dzień zaczynam od zrobienia kolejnej fotki moim cudownym kwiatom. Mamy azalie, kamelię i kwitnący właśnie kumkwat. Kumkwat to zdeaktualizowane drzewko bożonarodzeniowe. W pierwszą wspólną Wigilię kazałam bowiem mężowi przynieść do domu drzewko bożonarodzeniowe, a on, nieobeznany z polską tradycją, zamiast kupić małego iglaczka, wrócił z kumkwatem. Gdy zapytałam, skąd mu kumkwat wpadł do głowy, powiedział, że małe owocki, którymi drzewko było wówczas obsypane, wyglądają zupełnie jak bombki. W sumie - miał rację. Można było przyoszczędzić na dekoracjach. A zdeaktualizował się kumkwat w roli drzewka, bo się na nas wypiął i już w żadne następne Święta nie urodził owoców. Teraz jest luty, a wredny kumkwat dopiero zaczął straszyć białymi pączkami kwietnymi. Widzieliście kiedyś, jak kwitnie kumkwat? Ma takie subtelne, drobniutkie białe kwiatki. Gdybym nie wiedziała na sto procent, że to kumkwat, tobym powiedziała, że tak wygląda jaśmin...
Patrzę więc rankiem na kwiaty. Stoją one na zewnętrznym parapecie, wystawione bezpośrednio na słońce i wiatr. To na pewno dlatego tak pięknie kwitną. Robię zdjęcie i wstawiam je na weixina. WeChat znaczy. Ekhm... Ekspaci wiedzą, o co chodzi. To taka aplikacja telefoniczna, która Chińczykom zastępuje fejsbuka, gadu-gadu, pocztę elektroniczną, skajpa i wszystko inne. Można tam podzielić się ciekawym artykułem, poczatować, wysłać zdjęcie do grupy osób albo tylko do wybranej, zrobić film i go pokazać znajomym, porozmawiać w trybie wideo z mężem... To znaczy, tego ostatniego przeciętne Chinki nie robią, robię to za to namiętnie ja. ZB pracuje naprzeciwko domu, dosłownie pięć minut drogi. Oczywiście okropnie za sobą tęsknimy, więc kiedy tylko ma przerwę w nauczaniu, zaczynamy weixinować. WeChatować. Rozmawiać przez tę aplikację znaczy.
Kiedy już wstawię zdjęcia kwiatków i się trochę ponacieszam yunnańskim słońcem, ogarniam się i idę zrobić sobie śniadanie. Po drodze wstawiam kafeterkę; kiedy skończę robić śniadanie, będzie na mnie czekać aromatyczna wietnamska kawa. Mam przyjaciółkę, która sarka, że wietnamska kawa najsmaczniejsza jest wtedy, kiedy jest zaparzona w wietnamskiej zaparzarce i w ogóle jak ja mogę, ale - cóż, uwielbiam kawę z kafeterki. Obojętnie czy włoską czy wietnamską, choć oczywiście wietnamska jest milion razy lepsza.
Śniadanie czasem jest polskie, czasem chińske, czasem kunmińskie. Przykład polskiego: własnoręcznie upieczony chleb tatarczano-pszenny, doprawiony kuminem, posmarowany nowozelandzkim masłem i obłożony yunnańskim kozim serem. Że nie bardzo tradycyjnie? Co tam! Jeśli jest zimno, wybieram śniadanie chińskie - bułeczkę na parze, makaron z mięsnym sosem albo przesmażony z jajkiem i pomidorem wczorajszy ryż. Jeśli zaś mam ochotę na słodkości, to poza chlebem z własnoręcznie zrobionym dżemem z psianek melonowych albo bananów mam jeszcze alternatywę w postaci kunmińskiego śniadania; może to być pampuch posmarowany masłem i posypany cukrem albo tutejsza wersja zupy mlecznej: mahua zalana gorącym mlekiem. Do tego kawa, komputer, pełnia szczęścia.
Kiedy o dziesiątej wychodzę z domu, słonko już mocno przygrzewa. Na targ jadę więc rowerem, ciesząc się wiatrem we włosach i promieniami całującymi twarz.
Na targu zawsze zdarzy się przynajmniej jedno nowe stoisko, z kimś nerwowo reagującym na obcokrajowca. Dziś pan od sałacianego bambusa i selerów naciowych pytał językiem migowym, które warzywo mi podać i jak dużo. Odpowiedziałam czystym mandaryńskim, pan najpierw nie uwierzył, że mówię po chińsku, później się spłonił jak panienka, a jeszcze później zdał sobie sprawę, że już zapomniał, co powiedziałam i musiałam powtarzać jeszcze raz.
W domu rozmraża się mielona wołowina; dokupuję więc dwadzieścia deko świeżej mięty, garść równie świeżej kolendry i dwa pomidory - będzie tajska wołowina z miętą, sosem rybnym i cebulą. Do tego warzywa: poza groszkiem cukrowym i marchewką kupiłam jeszcze wyjątkowo apetyczne kłącza lotosu, wspomniany już sałaciany bambus i troszkę świeżych uszaków bzowych - będzie sałatka. Przeciskam się w stronę wyjścia, kiwając z sympatią do zaprzyjaźnionych sprzedawców. Nie, dziś nie kupię ani sera koziego, ani suszonej wołowiny, ani nawet pieczonej i chrupiącej skóry wieprzowej. Te przyjemności zostawię sobie na jutro. Przecież jutro trzeba będzie kupić świeże warzywa. Świeże, czyli prosto z targu. Te, które spędziły noc w koszyczku albo w lodówce, są już nieświeże. Wyjątkiem mogą być ziemniaki, imbir czy inny czosnek; nawet kapusta pekińska na drugi dzień jest już inna. Może nie w smaku, ale na pewno w konsystencji.
Drogę powrotną obieram przez kampus Uniwersytetu Yunnańskiego. Piękne alejki; studentów niewielu, bo przecież pojechali na chiński Nowy Rok do domów. Ze zdziwieniem zobaczyłam przy mapie kampusu dwie dziewczyny, jedna wygląda na Chinkę, ale druga jest naturalną blondynką, więc zapewne jednak jest przyjezdna. Zagajam, bo słyszę, że nie orientują się w terenie. Też kiedyś nie wiedziałam, która brama kampusu jest bramą północną; z największą przyjemnością mogę im wskazać drogę. Ale po co im brama północna? Bo chciałyby dotrzeć do Szmaragdowozielonego Jeziora. W tym momencie wiedziałam już na sto procent, że ledwo co przyjechały do Kunmingu. Przecież ktokolwiek był tu dłużej niż tydzień, wie, gdzie jest to jezioro!
Pytam blondynkę, skąd jest. Ze Stanów. Pytam Azjatkę, skąd jest. Też ze Stanów. Są koleżankami z klasy i przyjechały razem na jeden semestr nauki chińskiego. Tak naprawdę to poziom chińskiego blondynki jest wyższy od poziomu chińskiego Azjatki - choć jej rodzice są z chińskich rodzin, w domu od zawsze mówiło się tylko po angielsku, a w ogóle to właśnie ta blondynka się zawsze interesowała Azją, jej samej tam nigdy za bardzo nie ciągnęło...
Bardzo mi dziękują za odprowadzenie. Nie wiedzą, że są doskonałą wymówką, żeby przejść znów tymi alejkami, zobaczyć taflę jeziora, nacieszyć się najpiękniejszą częścią Kunmingu. Obym sczezła w dniu, w którym przestanę na piękno tych miejsc zwracać uwagę! Ale jeśli nie mam dobrej wymówki, to mam tysiąc ważniejszych spraw na głowie: trzeba zrobić kolację dla ciężko pracującego w weekendy męża, trzeba mu zacerować gacie (co on, na żelaznym tronie z mieczy zasiada? Który już raz je ceruję?...) i wyprasować koszulki. Dobrze, że dziewczyny się zgubiły - przecież nie mogłam ich zostawić na pastwę losu pięćset metrów od Jeziora. Nie trafiłyby, na pewno by nie trafiły bez mojej nieocenionej pomocy. Kolacja będzie pół godziny później, trudno.
Wiecie, dlaczego opisałam akurat ten dzień? Bo właśnie w takie dni czuję się w Kunmingu najwspanialej. Pokazuję komuś drogę, wymieniam pozdrowienia z przelotnie znajomymi, wykonuję czynności domowe. Jem posiłki kuchni "confusion". Całe moje życie to właśnie taka confusion - zupełnie zaskakująca i nieprawdopodobna mieszanka różnych kultur, zwyczajów, sposobów myślenia, smaków, zapachów...
I to właśnie w tej mieszance jestem u siebie.

2015-01-14

Siostrzyczka

Chińska kobieta sukcesu - córka ludzi niewykształconych i dość prymitywnych, która potrafi prowadzić bardzo dochodowy biznes. Trzy lata temu urodziła syna, więc spełniła swój obowiązek rodzinny; z dzieckiem przy piersi zajmowała się tym biznesem, a on się odwdzięczył, rozrastając się monumentalnie.
Bardzo jest zapracowana, ale syna uwielbia. No i zaczyna przebąkiwać o siostrzyczce. Z uśmiechem przypominam jej, jak tuż po porodzie klęła, że już nigdy w życiu nie zdecyduje się na dziecko, bo figurę jej zepsuło, bo bolało, bo nie dość, że jest taka zapracowana, to jeszcze ciąża, połóg i odchowanie brzdąca - no, nigdy w życiu! To teraz nagle już chce?
Kobitka wcale niespeszona mówi: no przecież nie będę sama rodzić, weźmiemy surogatkę. Po pierwsze będzie można wtedy wybrać, czy chłopczyk, czy dziewczynka, a my koniecznie chcemy dziewczynkę, a po drugie nie zmarnuję tyle czasu. Wiesz, w Chinach to nie jest drogie - za sto tysięcy yuanów można przebierać wśród chętnych, zdrowych kobiet. Jedyna nieprzyjemna rzecz to te iniekcje, które przyspieszają jajeczkowanie - boli jak diabli. Ale oczywiście mniej niż poród...

2015-01-01

Where is home?

Pożyczyłam od Hongkongijki:

(jest też w internetach wersja z polskimi napisami, ale mnie one strasznie przeszkadzały, więc u góry wersja bez nich; tutaj wersja z polskim)
Cieszę się, że w pewnym momencie zatrzymałam się i już wiem, gdzie jest mój dom i czym/kim on jest. Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że mój dom rodzinny i mój dom to dwa kompletnie różne, bardzo oddalone od siebie miejsca. Cieszę się, że potrafię się cieszyć tym nowym :)
Dzisiejszy wpis sponsorowany przez pierwszy Nowy Rok obchodzony we własnym mieszkaniu, do którego właśnie-śmy się przeprowadzili.