2012-12-31

yellow個屁!

Uczę trzylatki kolorów. Biorę drewniane klocki i obiecuję, że ta osoba, która powie poprawnie, jakiego koloru klocek trzymam w dłoni, będzie mogła wziąć udział w następnej zabawie. Po czym zaczynam obchodzić klasę z klockiem w dłoni, stając przed oczyma każdego dziecka na dosłownie sekundę; tylko dziecko siedzące naprzeciwko ma prawo odpowiedzieć, więc nic nie daje wyrywanie się przedwczesne - jeśli nawet powiesz poprawnie, skorzysta na tym twój rywal. Oczywiście, dzieci i tak wykrzykują kolor, bo się niecierpliwią, ale ja z żelazną konsekwencją biorę do zabawy tylko te, które odpowiedziały we właściwym momencie. Dzieci są nieprawdopodobnie podekscytowane, widać, że usiedzieć nie mogą, jeśli wiedzą; jeśli nie wiedzą, próbują zgadywać. Pokazuję niebieski klocek, już kilka osób się zacięło, a teraz jeden z największych urwisów strzela: yellow!!!! Potrząsam głową, że jednak nie, a jego najlepszy przyjaciel z drwiącym uśmieszkiem komentuje: yellow個屁! co w wolnym tłumaczeniu oznacza "dupa a nie żółty" i tryumfalnie odpowiada: blue!
Uwielbiam rozumieć kolokwializmy, którymi sypią dzieci :D Zwłaszcza te, za które ich rodzice by się mocno speszyli...

2012-12-30

Yi-Da-Li 玉大麗

Yidali, pisane po chińsku 義大利 to Italia czyli Włochy.
Jednak wśród yunnańczyków popularny jest żart językowy: Jeśli byłeś w Yuxi, Dali i Lijiangu, to znaczy, że byłeś w Yi-Da-Li. Żart bierze się z tego, że Chińczycy często łączą kilka nazw, biorąc tylko ich pierwsze człony - sylaby i zestawiając w jednym ciągu. Po skróceniu Yu(xi), Da(li) i Li(jiang) to właśnie Yi-Da-Li.
Zaraz, zaraz... Ale przecież Yuxi zaczyna się na Yu, a nie na Yi!!
Teoretycznie tak. W praktyce, ponieważ w yunnańskich dialektach nie istnieją umlauty, nosowe brzmienie Yu zmienia się w wymowie na Yi. Na tej samej zasadzie w Kunmingu nie kupujemy 綠茶 tylko 莉茶 względnie 荔茶, czyli jaśminową/licziową herbatę zamiast zwykłej zielonej. Rozumienie dialektu yunnańskiego jest jedynym sposobem na przetrwanie w Kunmingu. Przy okazji leczy nas, białasów z kompleksów w temacie wymowy chińskiego. Bo może i mamy problem z tonami, ale przynajmniej, w przeciwieństwie do Kunmińczyków, umiemy wymówić ü!
A przypomniałam sobie o tym właśnie dzisiaj, bo byłam już w tych trzech miastach, zwiedziłam więc Yunnańskie Włochy...

玉溪 Yuxi

Pojechaliśmy na wycieczkę do Yuxi. Położone nieco na południe od Kunmingu (niecałe sto kilometrów) skusiło nas słońcem i dużo wyższą temperaturą (ach ten podzwrotnik!), a także, co tu kryć, żarciem. To już słynne w Yunnanie - gdziekolwiek wylądujesz, możesz być pewny, że 30 kilometrów dalej posługiwać się będą innym dialektem i za przysmak uważać będą inne danie. Oczywiście, baza zostaje podobna, właściwa yunnańskiej kuchni - sporo ostrej papryki i ryżowych klusek - ale ich wykorzystanie będzie się znacznie różnić. Musieliśmy spróbować, zwłaszcza, że, co tu dużo kryć, w Yuxi można znaleźć niewiele więcej. Historia miasta sięga wczesnego średniowiecza; wzmianki o nim pojawiają się także za czasów mongolskich. Z tamtych czasów nie zostało niemal nic. Nawet śliczną pagodę komuniści przemalowali na czerwono, robiąc z niej wprawdzie znak rozpoznawczy Yuxi, ale i maszkaron pierwszej klasy. Jest wprawdzie teatr operowy zbudowany, by pokazywać przedstawienia lokalnej opery zwanej "latarniową" 花燈戲, uniwersytet, a także muzeum, park i plac imienia najsłynniejszego mieszkańca Yuxi - kompozytora Nie Er. Nie przepadając za komunistyczną propagandą i nie gustując w sfabrykowanych pamiątkach po sławnych ludziach poświęciłam się głównie studiowaniu temu, co w tym dwumilionowym mieście zostało z małego, prowincjonalnego miasteczka. I okazało się, ku mojemu zachwytowi, że sporo! Chodziłam więc starymi uliczkami, pełnymi targowego rozgardiaszu, choć byliśmy tam w zwykły dzień roboczy. Patrzyłam na staruszków, wygrzewających się w słońcu, na reprezentantów mniejszości narodowych w tradycyjnych nakryciach głowy, na sprzedawców mydła i powidła (jak rozsądnym jest sprzedaż dziadków do orzechów, jeśli sprzedajemy też orzechy!), na suszące się przy ulicach ryby, na miliony przekąsek i owoców (Yuxi słynie również jako "spichlerz Yunnanu"), na stare domy, które, z zewnątrz niepozorne, bo zaledwie jednopiętrowe, okazują się matrioszkami - pierwsze wejście prowadzi do następnego i następnego, i następnego... Wewnątrz takiego kompletu zabudowań mogłoby żyć kilka bardzo dużych rodzin. Chłonęłam zapach miasta na tyle jeszcze małego i zielonego, że aż miłego oku, a także płakałam w duchu za tym, że nie zdążyłam przyjechać do Kunmingu, kiedy on też jeszcze taki był. Zabudowa nie różni się bowiem bardzo od tradycyjnej zabudowy kunmińskiej; mój Pan i Władca mówi wręcz, że czuje się jak przeniesiony w czasy dziecięctwa. Ach, mimo wszelkich niedogodności pięknie byłoby żyć w mieście, w którym nawet najnowsze osiedla wyrastają najwyżej na wysokość pięciu pięter!...
Nacieszyłam się drobnomieszczańskim charakterem miasta, kupiłam u lokalnego garncarza za grosze wazonik, za który w Kunmingu musiałabym dać pięć razy więcej... i wróciłam do Kunmingu, w korku, kurzu i tęsknocie za drobnymi miastami.
Zdjęć mam sporo, za dużo, żeby tak wszystkie naraz. Pojawi się jeszcze kilka wpisów o Yuxi, więc bądźcie cierpliwi. Teraz pokażę Wam tylko kilkoro ludzi i kilka miejsc - może i Was urzeknie magia Yuxi?












2012-12-29

robactwo w słoikach

i to z pełną premedytacją! Pierwszy raz trafiłam na nie w sprzedaży detalicznej w normalnym sklepie - zazwyczaj to nawet knajp mających je w menu ze świecą w ręku szukać...
Specjalnie dla Was: zadrzechnia odmienna Xylocopa dissimilis
i szerszeń azjatycki
- przygotowane do spożycia larwy ^.^
Znalazłam je w Yuxi, słynnym z przekąsek :)

2012-12-28

szczęścia chodzą parami 好事成雙

To chińskie przysłowie. Czyli jednak Chińczycy są większymi optymistami od nas, skoro ich przysłowie twierdzi rzecz dokładnie odwrotną od naszego. Posługuje się wprawdzie dokładnie tą samą wersją prawa serii, ale znacznie bardziej podoba mi się chińskie do tego prawa podejście.
Oczywiście, racjonalnie rzecz biorąc, prawu serii podlegają nie tylko szczęśliwe i nieszczęśliwe, ale i obojętne zdarzenia, tyle że... Ja po prostu lubię moją szklankę do połowy pełną :)

2012-12-26

kolacja wigilijna w Kunmingu

Wigilia to dla mnie, abstrahując od wszelkich znaczeń religijnych, nosicielka polskich tradycji. Specyficzne dania, zachowania, atmosfera.
Wyszłam za mąż za człowieka, którego pragnę nauczyć miłości do tego, co jeszcze we mnie polskiego zostało. Nie jest tego specjalnie dużo - tym ważniejsze jest to, żeby on przyjmował Polskę równie dobrze, co ja Chiny.
Weekend zajęło mi przygotowywanie wigilijnych dań. Oczywiście, były modyfikacje. Po pierwsze - z braku opłatka (nie doszedł był w terminie) łamaliśmy się ujgurskim chlebem. Po drugie, nienawidzę fasoli, więc ją pominęliśmy na rzecz dodatkowego ciasta. Ponieważ w domu zimno jak w psiarni i drożdże nie rosną, podarowałam sobie robienie drożdżowego. Zresztą, maku nie ma tutaj, przynajmniej nie tego naszego. Jest inny, znacznie bardziej interesujący, ale nie bardzo nadający się do ciasta. Z braku normalnego, nieprzyprawionego suszu, również kompot nie wchodził w grę - ogrzaliśmy się zamiast tego grzanym piwem. A zamiast białego sera w pierogach ruskich, które zrobiłam głownie po to, żeby nie marnować ciasta, zmieliłam tutejszy kozi ser. Tak więc tradycja została dostosowana do lokalnych warunków. Ale część dań smakowała właśnie tak jak powinna... A wszystkie bez wyjątku zasmakowały mojemu Panu i Władcy. Więc jest git :)
Zaczęliśmy oczywiście od dzielenia się chlebem i życzeń. Pan i Władca nie popisał się inwencją, ale składam to na karb faktu, że jeszcze nigdy w takim obrzędzie nie uczestniczył.
Potem barszcz
na wywarze grzybowym, z uszkami grzybowymi.

Następnie zupa grzybowa, mocno gęsta. Zdjęć nie mam, nie zdążyłam cyknąć, zmietliśmy wszystko w błyskawicznym tempie. Do środka wrzuciliśmy pokruszony chleb.
Potem pierogi. Były dwa typy: z kapustą i grzybami
oraz ruskie. Pierwotnie nie miało być ruskich, bo nietradycyjne, ale akurat miałam pod ręką wszystkie składniki, a nie chciałam zmarnować ciasta.
Potem wjechały na stół dwa nietradycyjne dania z ryb. Po pierwsze - nie przepadam za karpiami. Miliony ości i smak nieszczególny. Kupiłam więc jakiegoś mięsożernego potwora, który ości właściwie nie miał. Z części zrobiłam fileciki,
delikatne i pyszne, a część zabejcowałam już kilka dni temu w ziołach prowansalskich i w Wigilię upiekłam.
To znaczy, mój mąż upiekł, bo ja pracowałam do późna, ale pod moje dyktando. Wyszło przepyszne...
Do ryby podałam mój prywatny wynalazek. Jako, że został mi farsz do ruskich, uformowałam zeń kuleczki i obtoczywszy je w bułce tartej
usmażyłam na złoto.
Do popicia podałam grzane piwo (w całym domu pachniało goździkami i imbirem).
A potem przyszedł czas na słodkości...



W kolacji uczestniczyła koleżanka z pracy, która, ku mojemu zdumieniu, wmłóciła wszystko jak się patrzy - choć smaki dla niej co najmniej egzotyczne...
Ubrani-śmy mało wigilijnie, bo zimno jak w psiarni. Wystrój też nieświąteczny. Z jednym wyjątkiem.
Mój Pan i Władca pytał, czy chcę drzewko bożonarodzeniowe. Ja powiedziałam, że sztucznego to nie chcę - od zawsze czuję serdeczną nienawiść do plastikowych podróbek roślin. Z drugiej strony, iglak tutaj nie do dostania. Pogodziłam się więc z tym, że nie będzie choinki.
Fakt. Choinki nie było. Dostałam za to całkiem inne drzewko, od razu z bombkami :)
Ktoś wie, jak się opiekować małym kumkwacikiem? :)

2012-12-25

wesoła choinka

Uczyłam dzieci słownictwa bożonarodzeniowego. Że Christmas Tree, że Santa Claus, że jingle bells itp. Na koniec żegnam się z dziećmi "Merry Christmas!", a one odpowiadają: "Merry Christmas...Tree!" - dodają z rozpędu.
Niniejszym życzę wszystkim Czytelnikom Merry Christmas Tree!

2012-12-24

7 rzeczy na nowy dzień 開門七件事

Dosłownie tłumaczone sformułowanie 開門七件事 to "siedem rzeczy otwierających drzwi", tylko, że powiedzenie to sięga czasów tak dawnych, że taka gramatyka nigdzie nas nie zaprowadzi. Otwarcie drzwi znaczy tutaj rozpoczęcie nowego dnia - kiedy trzeba pójść wydoić krowy, nakarmić kury, etc. "Siedem rzeczy" to może być również siedem spraw, od których nowy dzień się ma zacząć. Jest to po prostu siedem rzeczy niezbędnych do życia. Jakie to są rzeczy? Kolejno: chrust (柴), ryż (米), olej (油), sól (盐), sos [sojowy w domyśle] (酱), ocet (醋) i herbata (茶). Tych właśnie siedmiu rzeczy nie mogło żadnemu Chińczykowi zabraknąć. Dlaczego akurat tych?
Chrust to drzewo dorzucane do ognia, przy którym można się ogrzać i ugotować strawę.
Ryż to strawa, wzbogacona olejem, żeby się dało usmażyć inne pokarmy, przyprawione solą (żeby się nie zepsuły) i sosem sojowym bądź octem. A zapijamy herbatą.
Powiedzenie zostało odnotowane za czasów Południowej Dynastii Song (XII-XIII w.). Dlaczego akurat wtedy? Bo wówczas te rzeczy były nowe. To wtedy ryż stał się podstawowym produktem spożywczym (bo Songowie urzędowali na południu, a nie na dzikiej północy, gdzie królowało choćby sorgo). To wtedy lud żywił się głównie solonymi rybami i takąż wieprzowiną. To wtedy ogólne słowo "sos" zaczęło dotyczyć sosu sojowego. Wcześniej rzadko stosowano ocet, a herbata była produktem mocno luksusowym i rzadko spotykanym poza dworem cesarskim. Dopiero też Songowie rozwinęli przemysł na tyle, że olej sezamowy, perilla i konopny się umasowiły. Dlatego też właśnie w tej epoce poeci pisali wiersze o siedmiu najważniejszych produktach - przez wieki całe po Songach stanowiły one bowiem podstawę życia Chińczyka.
Pod koniec panowania dynastii Song pojawił się 吳自牧 Wu Zimu, człowiek, o którym nic nie wiemy. Zostawił po sobie dwudziestozwojowe dzieło życia "Zapiski krokwi snu" (w wolnym tłumaczeniu :P), gdzie wspomniał o naszych siedmiu produktach... Zaraz, zaraz... coś się nie zgadza... On wspominał o ośmiu: do pozostałych trzeba dodać alkohol - po soli, ale jeszcze przed sosem sojowym, octem czy herbatą. Ponieważ potem jakiś kretyn doszedł do wniosku, że alkohol nie jest niezbędnym produktem w niczyim życiu (ten ktoś zdecydowanie nie widział mojego życia. Ani żyć moich znajomych :P), już za panowania Mongołów (następna dynastia, Yuan) z ośmiu składników udanego żywota zostało siedem. I tak właśnie się pojawiają, ogołocone z wódki, w twórczości innych poetów. Słynny jest choćby wiersz Tang Yina, pokazujący buddyjskie wyzwolenie, oderwanie od świata materialnego i spokój myśli:

《除夕口占》 Sylwestrowa* Improwizacja

柴米油盐酱醋茶,
chrust ryż olej sól sos ocet herbata
般般都在别人家;
w cudzych domach
岁暮清淡无一事,
a ja w nicości mroku noworocznego
竹堂寺里看梅花。”
w bambusowej świątyni podziwiam kwiaty śliwy.

Świat się zmienił. Po chruście przyszedł czas na kuchenki gazowe i elektryczne, a herbatę często zastępuje coca-cola. Jednocześnie czas, który dawniej służył głównie zdobywaniu owych siedmiu niezbędników bardzo się skurczył - teraz wystarczy po te produkty pójść do sklepu; nawet na zabitych dechami wsiach można kupić ocet a nie samodzielnie go wyrabiać. Ba, Chińczycy się śmieją, że teraz to zamiast chrustu na pierwszym miejscu powinien być cukier...
Co jest dla mnie niezbędnikiem, bez którego jest mi smutno?
Ogień w jakiejś formie na pewno. Ryż niekoniecznie, choć niektóre gatunki z duuuużym upodobaniem. Mięso; mogę bez niego przeżyć jakiś czas, ale nie będę szczęśliwa i schab będzie mi się śnił po nocach. Herbata. Kawa. Tak, obie :) Czekolada. Została mi ostatnia, siódma rzecz. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi, siódmą sprawą, bez której ciężko byłoby mi żyć jest miłość.

*Chiński "sylwester" czyli Święto Chuxi jest pod względem znaczenia dla Chińczyków podobne do naszej Wigilii.

2012-12-23

zły Polak, niedobry Polak...

Kolego podesłał linka do forum, na którym Chinka pyta, czy na polskich facetach można polegać. Wątek w ogóle dość zabawny, ale pełen stereotypów.
1) Oczywiście, wszyscy Polacy to alkoholicy. Mało tego, rodzice od dziecka zachęcają dzieci do palenia i picia. Po wódce biją żony.
2) Uwielbiają wrzeszczeć.
3) Polskie żarcie jest niedobre, a Polacy jedzą tylko mięso, żadnych, broń Boże, świeżych owoców i warzyw. Nie ma tu zresztą specjalnie dużo warzyw, a smak mięsa i mleka jest ohydny. Jeden internauta mówi wprost - jeśli żałujesz, że ominęła Cię epoka wielkiego głodu w Chinach, gdy nic nie było, przyjedź tutaj, a doświadczysz tego, że nie ma co jeść.
4) Bez przerwy grają w gry.
5) Nie potrafią gotować.
6) Są skąpi.
7) Nie potrafią oszczędzać - zarabiają 3 tysiące złotych i wszystkie oszczędności oczywiście MUSZĄ wydać na wakacje.
8) Jeśli już mają pieniądze, to wszystko wydają na wódkę i dziwki, nie to, co Chińczycy.
9) Jak się nie rozwodzą, to są nieszczęśliwi, MUSZĄ kilka razy się hajtnąć, żeby się "spełnić". Oczywiście, panowie koło 50tki bez wyjątku żenią się z dziewczynami, które mogłyby być ich córkami.
Jest też kilka plusów. Najważniejszy to ten, że zmywają, piorą i odkurzają. Oczywiście, część Chinek zaprzecza. Potrafią się też opiekować dziećmi.
Jakby ktoś nie wierzył, że te punkty u góry to tylko tłumaczenie, to tutaj link do forum.

2012-12-22

ale się obżarłem!

Jak w każdą sobotę, robię kolację. Robię kolację tylko dwa razy w tygodniu, więc zawsze korzystam z okazji i idę na targ, podziwiam nowe owoce, nawiązuję znajomości, w końcu kupuję to wszystko, co zdołam udźwignąć, a co w mej głowie tworzy wielodaniowy posiłek.
Dziś była ryba. Ale że nie chciałam jakiegoś ościstego potwora, kupiłam jedno dzwonko jakiegoś potwora - z kilogram ważyło. Do tego cebulka, czosnek i sól - i już będzie pyszna pieczona ryba, stwierdziłam. I ziemniaki. Upiec ziemniaki! Skoro już mam piekarnik, to korzystajmy! W ziołach prowansalskich, lekko posolone, z odrobiną oliwy... Jestem burżujem. Nie dość, że pyry drogie, to jeszcze je obsypuję ziołami w cenie złota i oliwą w cenie platyny... No dobrze. To w ramach jarzyny kapuśniak z pekińskiej - najprostsze danie świata. I tanie. I chińska jajecznica na pomidorach, z sosem sojowym. Ryż. Korzeń gorczycy czarnej, przysmażony.
Dzwonek do drzwi. Stawiam kolejne dania na stole, ZB pokrzykuje w zachwyceniu, pałeczkujemy, aż nam się uszy trzęsą. W końcu mój Pan i Władca opada na fotel, popija upędzoną przez żonę naleweczką pomarańczową i mówi te słowa, co to w tytule.
Uśmiecham się diabolicznie, ale jego lekko przymrużone z przeżarcia oczy tego nie widzą. Zaczynam zadawać pytania.
Ja: czyli się najadłeś?
ZB: Okropnie.
Ja: czyli nie dojesz rybki, której połowa została?
ZB: Nie, będzie na jutro.
Ja: ani kartofelków?
ZB: nie no, są strasznie napychające.
Ja: a może dokładkę ryżu, zjadłeś tylko jedną miseczkę...
ZB: już mi się nie zmieści.
Ja: no dobrze, to może popijesz zupą?
ZB patrzy na swój wystający brzuch, na resztę zupy i na mnie i stwierdza: ok, dokończę.
Dokończył. Odstawił miskę i powiedział: gdybym jeszcze coś zjadł, wyszłoby mi uszami.
Odparłam, uśmiechając się słodko: czyli mogę schować sernik i ciasto bananowe na jutro, tak, kochanie?
Kurtyna.
PS. Nie wytrzymał. Zeżarł po kawałku "na spróbowanie". A potem ukradkiem okruszki, kiedy nie patrzyłam...

2012-12-21

Świat okiem Amerykanek

Zazwyczaj nie przysłuchuję się rozmowom moich dwóch współpracowniczek, z którymi wracam w piątki po pracy do domu. Otwieram lapka i czytam, bo gadają o pierdołach. Nie żebym ja cały czas rozmawiała o sztuce i filozofii, ale one naprawdę... nie znają Józefa, jeśli wystawić im najmniej obraźliwą ocenę.
Tym razem uchwyciłam słowo "Birma" i się zasłuchałam, bo zatęskniłam za moją Birmanką.
1-czyli jedziesz na ferie do Birmy, tak?
2-nie, do Myanmaru.
1-a to one się czymś różnią?
2-tak, chyba tak.
1-a nie było tak, że jedno było pierwsze, a drugie po nim?
2-a tak, chyba coś słyszałam, pewnie polityka czy coś.
1-to zupełnie jak w Wietnamie. Komuniści zmienili Sajgon na Ho Chi Minh i do dziś nie wiadomo po co.
2-No właśnie. Przecież i tak nikt nie mówi Ho Chi Minh, tylko, jak ktoś już zna Wietnam, to Sajgon. To mówisz, że byłaś w Wietnamie? Ja też!
1-Tak, byłam. Nie masz pojęcia, jak tam jest tanio! 50$ za 4gwiazdkowy hotel, półdarmo!
2-A jak bezpiecznie! Człowiek chodzi po ulicach i wie, że może oddychać spokojnie. Nie to co w Ameryce, gdzie w ogóle normalny człowiek nie chodzi po zmroku.
1-racja, Wietnam, Chiny, Japonia i Korea są w ogóle najbezpieczniejsze. Podobno nawet Europa jest mniej bezpieczna.
2-No pewnie! Przecież cały Paryż to wietnamsko-chińska mafia, we Włoszech też sami gangsterzy, w Wielkiej Brytanii to już w ogóle nie mówię.
1-byłaś w Europie?
2-nie, nigdy. Bo jest niebezpiecznie.

Ponieważ robiłam notatki z rozmowy na bieżąco, w pewnym momencie strasznie się zakałapućkałam i przestałam nadążać. Potem jeszcze tylko było jedno zdanie, że do Indonezji nie pojedzie, bo niebezpieczny kraj to bardzo jest i w ogóle. Zwłaszcza i w ogóle.

praca

W każdym z moich przedszkoli pojawiam się raz w tygodniu. Skutek: dziś wchodzę do klasy, a dzieciaki, zamiast grzecznego "dzień dobry, pani nauczycielko!" krzyczą: "hurra, piątek!!!"
*
Bawimy się w grę zwaną "moving chair". Gra polega na tym, że dzieciaki trzymają fisze (to zgrubienie od fiszki, a nie anglicyzm wędkarski) z rysunkami przedstawiającymi słowa, których mają się nauczyć, ja je po kolei wywołuję tymi słowami do położenia fisz na krześle, które trzymam w dłoniach, ale zadanie jest utrudnione, bo tym krzesłem poruszam. W grupach młodszych dzieci krzesło rusza się tylko troszeczkę, ale ze starszakami gonię po całej sali. Oczywiście, cała klasa zawsze skanduje "加油!", żeby wesprzeć duchem goniące krzesło dziecko. Dziś, ku najwyższemu zdumieniu, usłyszałam, "英語老師加油!" czyli skandowanie dodające ducha nauczycielce angielskiego. I tylko nie wiem, czy to mnie tak kochają, czy to ten dzieciak jest taki przez wszystkich znienawidzony :D
*
Ostatnia klasa, wita mnie pieszczoch, który zawsze się podlizuje - a to, że krzesło przyniesie, a to, że wody doleje do mojej herbatki, a to porozmawia o pogodzie i powie, że mnie kocha, upraszając mnie, bym się dała pocałować. Dziś było nie inaczej:
Mały: - Nauczycielko, kocham Cię!
Ja: - Dziękuję serdecznie!
Mały: - A mogę Cię pocałować?
Ja: - Możesz, ale tylko w policzek (różne mu już pomysły do głowy wpadały).
Mały: (cmoka głośno i soczyście, z ukontentowaniem).
Ja: (powstrzymuję cudem odruch szczegółowego wytarcia twarzy i staram się uśmiechnąć).
Mały: - A mogę się pobawić mikrofonem (noszę mikrofon z małym głośniczkiem, żeby nie stracić doszczętnie głosu)?
Ja: - Chyba śnisz!
Mały: (obraża się i odchodzi, mówiąc)- Wcale Cię nie kocham i sobie idę, na zawsze!
Oczywiście, tuż po zajęciach znowu mnie kochał. Ależ ta dzisiejsza młodzież niestabilna emocjonalnie...

2012-12-20

o maj gad!

Chińska młodzież uwielbia anglicyzmy, wstawiane wszędzie. U nas też kiedyś tak było, teraz to zostało głównie ludziom, którzy nawet w języku ojczystym mają zbyt ubogie słownictwo, żeby wyrazić swoje myśli. Lub ich brak...
Wracając do tematu: Chińczycy posługują się znakami, nie alfabetem, dlatego ich "tłumaczenia" anglojęzycznych zwrotów to zbitki kilku znaków, które nie mają żadnego sensu po chińsku, odczytane głośno jednak naśladują angielską fonetykę. Tak jest na przykład z pozdrowieniem 哈嘍 halou, majcym udawać angielskie "hello".
Dziś trafiłam na śliczny kwiatek: 哦卖嘎 O mai ga! W dosłownym tłumaczeniu znaczy to:"O, sprzedają gęganie". Ale dla każdego młodego Chińczyka jest to to samo, co w naszym młodzieżowym slangu ponglishowym znaczy dzisiejszy tytuł postu - czyli Oh, my God!
Uwielbiam Chinglish :) Oczywiście, tylko wtedy, kiedy jest użyty z pełną premedytacją, nie wtedy, kiedy komuś się wydaje, że angielski naprawdę tak brzmi...

2012-12-18

Miesięczny kwartał 月季

Zakwitła właśnie chińska róża. Zakochałam się w niej. A potem stwierdziłam, że wygląda zupełnie inaczej, niż chińska róża, która kwitnie w ogrodzie mojej Mamy. Najpierw myślałam, że to po prostu inna odmiana. Potem się zorientowałam, że polska nazwa „chińska róża” jest mocno myląca. W Polsce bowiem jako „chińską różę” określa się ketmię różę chińską czyli popularny hibiskus. Ja natomiast popełniłam zdjęcie róży chińskiej – po prostu róży chińskiej. Która jest naprawdę różą, a nie, jak hibiskus, ketmią. Pomieszanie z poplątaniem w tych różach, jakby się nie dało nazywać wszystkiego oddzielnie i sensownie...
Inna rzecz, że zupełnie niepoetyczna chińska nazwa tej róży, jak i to, że nazwa ta nic wspólnego nie ma z innymi różami, też mi się w ogóle nie podoba.

2012-12-16

apokalipsa

Wracam z targu, obładowana siatami. Półtorakilowe dzwonko nieznanej mi bliżej ryby, ziemniaki, naany, czosnek jednoząbkowy, imbir, cała masa różnych różności. Pani od mleka, ujrzawszy mnie, zapytała, czy aby na pewno chcę sobie jeszcze do siat władować mleko - ale cóż, weekend, pieczenie ciasta, bez mleka nie da rady. Pani się przygląda i pyta z dużym niedowierzaniem, czy umiem gotować. Głupia małpa, to, że ZB gotuje we wszystkie robocze dni tygodnia nie wynika z moich dwóch lewych rąk ani z lenistwa, tylko z tego, że on w tygodniu nie pracuje, grrr...
Biorę mleko i idę, ucieszona bliską perspektywą spoczęcia na kanapie w salonie. Okazało się, że jeszcze sporo mnie czeka.
Babcia Guo z parteru przechwyciła mnie tuż za mleczarzem.
B: a bo Ty mieszkasz w naszym bloku!
Ja: (cóż, nie dało się zaprzeczyć ani uciec, więc potwierdzam)
B: co, gotować będziesz?
Ja (przez chwilę miałam wrażenie, że te baby się naprawdę na mnie uwzięły; ja NAPRAWDĘ potrafię gotować, co one się tak dziwią?!): tak, jak zwykle w weekendy.
B: Aha. A jesteś chrześcijanką?
Ja (mimo wszystko zaskoczona, że towarzyska konwersacja o kolacji nagle zmieniła kierunek na teologiczny, zgodnie z prawem, że za każdym razem mówię na ten temat co innego, tym razem odpowiedziałam): nie.
B: Niemożliwe!
Po kilku sekundach milczenia, kiedy się zorientowałam, że babcia czeka na reakcję, potwierdziłam, że jednak możliwe.
B: Ale przecież wy, biali, wszyscy jesteście wierzący!
Ja: niby dlaczego?
B: bo to od was przyszło chrześcijaństwo!
Ja: no niby tak, ale w młodszych pokoleniach to już różnie bywa.
B: A to źle, moje dziecko, bardzo źle.
Ja: Dlaczego?
B: Bo przecież niedługo będzie koniec świata, apokalipsa i wtedy ci, którzy nie wierzą, pójdą do piekła!
Ja: Naprawdę?
B: Tak, moje dziecko! Uwierz, póki czas, trzeba wierzyć, koniec świata blisko, trzeba wierzyć!
Ja: Ale to nie jest takie łatwe tak nagle sobie w coś uwierzyć.
B: Dasz radę, widzę to w Tobie, widzę, że uwierzysz.
Ja: Jak to? To widać?
B: No przecież jesteś biała!

2012-12-15

越南小卷粉 wietnamskie krokiety ryżowe Bánh cuốn

Bánh cuốn to po prostu krokiet - bo jak inaczej przetłumaczyć "zwinięte ciasto"? Jest to potrawa pochodząca z północnego Wietnamu, pojawia się jednak również na południu, a także w Tajlandii i innych krajach Azji Południowo-Wschodniej. Jest obecna również w Yunnanie - ale zawsze przedstawiana jako "małe wietnamskie krokiety". Od sajgonek, naszych krokietów i innych takich różni się przede wszystkim "naleśnikiem". Jest on cieniusieńki, wykonany z ciasta ryżowego, które tak samo, jak u nas ciasto naleśnikowe, ma półpłynną konsystencję. U nas jednak ciasto takie się smaży. To ciasto wlewa się na drobniusieńką gazę bądź płótno, rozciągnięte nad wrzącą wodą i gotuje się je na parze. Po czym zdejmuje długą szpatułką - jest zbyt delikatne, żeby to uczynić ręką, ale do szpatułki się ładnie przykleja - i kładzie na blacie, po czym nakłada farsz - to już się tak bardzo od naszych krokietów nie różni. Sam farsz może być różny: dobrze przyprawiona, podsmażona wcześniej wieprzowina, uszaki bzowe, szalotka, różnego typu kiszeniny i wiele, wiele innych.

Do gotowych już krokietów, które spożywa się na zimno (cieniutkie ciasto ryżowe szybko stygnie), podaje się często ogórki, kiełbasę chả lụa, kiełki soi itp. Dipy (nước chấm) różnią się w zależności od miejsca występowania. Oczywiście podstawą jest zazwyczaj ukochany przez Wietnamczyków sos rybny. Czasem dodaje się podrabianego feromonu samców pluskwiaków Lethocerus indicus; te, które ja spożywałam były na tyle tanie, że tuszę, iż oszczędzono mi akurat tej igrediencji.
Jest to danie leciutkie i proste w przygotowaniu. W najprostszych wersjach nawet się ciasta nie zwija w krokiety z farszem, tylko po prostu wsadza jak makaron do miseczki wraz z mięsem, kiełbasą, krewetkami, cebulką czy innymi dodatkami. O ile w Wietnamie bywają traktowane jako śniadanie, w Yunnanie występują głównie jako przekąska, czyli 小吃 (małe jedzenie). Oczywiście, smaki nadzienia zostały dostosowane do chińskich gustów, a sos składa się głównie z sosu sojowego i papryki chilli - jak to w Yunnanie. W Tajlandii podobno też można trafić na takie ciasto naleśnikowe, traktowane trochę jak tortilla, ale moi znajomi Tajowie mówią, że nie mieli okazji spróbować. Ponoć występowanie ogranicza się do jednej prowincji na dalekiej północy i mało kto wie, że coś takiego w Tajlandii można w ogóle zjeść.
Jeśli chodzi o występowanie w Chinach, to w Kantonie mają coś podobnego z wyglądu i z wykonania, acz smakującego inaczej - Chińczycy nie przepadają za sosem rybnym, nie mają wietnamskich kiełbas i w ogóle... Zwie się to "makaron świńskich jelit" (豬腸粉) bo kantończykom kojarzą się te krokiety z wyglądu i konsystencji z wnętrznościami prosiąt... Moim zdaniem nie są wcale tak obrzydliwe z wyglądu, spójrzcie sami:
W Yunnanie Chińczycy są przekonani, że krokiety te powstały wtedy, gdy Chiny i Wietnam połączyła słynna kolej. Oczywiście, dowieść tego nie sposób, skoro z dawien dawna w Hanoi istniały śniadania z ciastem ryżowym...
W Kunmingu można je dość łatwo znaleźć w miejscach, które obfitują w przekąski. Ja po moje chodzę do Małej Zachodniej Bramy (小西門), bo mam tam najbliżej i po drodze do miasta. Są pyszne. Mogłabym je tak na śniadanie, obiad i kolację.

2012-12-14

Suszona wołowina czyli ganba 干巴

Niedawno przyjechała z wizytą przyjaciółka, która grywa na pięknym instrumencie dziś już rzadko spotykanym – violi da gamba. Przyjechawszy, choć chińskiego nie kuma ni chu chu, poczuła się w naszym domu jak u siebie, ciągle słysząc nazwę ukochanego instrumentu. Tak, łatwo na ucho pomylić „ganba” i „gamba”; o ile jednak znaczenie tego drugiego już znamy, co robi „ganba” 干巴 w języku chińskim?
Jest to suszona wołowina, za której smak możnaby zabić.
Ale od początku.
Gdy wspomnieć o ganbie (uwielbiam ją odmieniać, jak zresztą miliony innych słów zagranicznych; kolega stwierdził, że ja odmieniam nawet Chińczyków, więc to nic dziwnego...), każdy prawdziwy kunmińczyk zaczyna się ślinić. Gdy tylko świeże suszeniny pojawiają się na ryneczkach,
w każdym prawdziwie kunmińskim domu jest to potrawa, której nie może zabraknąć. W dawnych czasach, gdy nie była jeszcze dostępna w hermetycznych opakowaniach, zwykło się ją kupować w okolicach Shuangjiang 霜降, gdy świeżo zrobiony chiński pemikan jeszcze pachniał w całym mieście. Wieszało się je pod sufitem, gdzie powoli sobie dosychały (z racji suchego powietrza w Kunmingu nie mogły się zepsuć, a przecież lodówek i tak nie było) i były powoli zjadane.
Z dawien dawna grupą etniczną, która tradycyjnie zajmowała się wyrobem ganby byli chińscy muzułmanie Hui, którzy w ogóle specjalizują się w wołowinie i kurczakach. Jednak wołowinka tak zasmakowała Chińczykom, że powoli cały Kunming zaczął się ganbą zajadać. Dziś i Hanowie potrafią wytwarzać taką wołowinę, ale starzy kunmińczycy wolą chodzić po nią do Huiów, którzy stosują stuletnie receptury i smak jest naprawdę wyjątkowy. Poza tym to muzułmanie wiedzą, jak podzielić krowę, żeby ganba dobrze wyszła. Te tradycyjne sposoby krojenia mają nawet własne nazwy, jak „pudełko na ryż” 饭盒, “wnętrze krocza (bueh!)”里裆, „trzy rogi” 三角, „koromysło” 扁担, „szabla” 弯刀 itd. Takich części jest tuzin, a ponieważ krowa jest zbudowana symetrycznie, to trzeba liczyć, że każdą krowę można podzielić na 24 ganby. Ja nie jestem zawodowcem, więc nie wiem, która ganba to jaka część ciała, znam tylko dwie, które najbardziej lubię: „pudełko na ryż” czyli udziec, to miejsce, gdzie jest najwięcej mięsa, i, niestety, to nieszczęsne krocze, a tak naprawdę wewnętrzną część uda, tam gdzie mięso jest najdelikatniejsze.
Ci, którzy się najlepiej na ganbie znają, wybierają suszki najpierw po gatunku wołowiny, a dopiero na drugim miejscu jest część ciała. Poza tym przed kupnem trzeba sprawdzić, jak zostało mięso zasolone. Tak naprawdę dla mnie najbardziej liczy się właśnie zasolenie: jeśli soli jest za dużo, mięso staje się gorzkawe, jeśli soli jest za mało, może się zepsuć.
Ale to nadal nie wszystkie aspekty. Trzeba też zbadać, czy ganba jest sucha czy mokra – to oczywiście ma związek z tym, jak się ją suszyło na słońcu, jaka była pora roku, która część Yunnanu i czy często padało, a także jak długo na tym słońcu wisiała. Oczywiście, im bardziej jest wysuszona, tym droższa, bo tym większa gwarancja, że się od środka nie zepsuje.
Jeśli chodzi o sposób przyrządzenia, to najpopularniejsze jest pokrojenie na cieniutkie plasterki i usmażenie w głębokim tłuszczu, nazywane w Chinach 炸.
Kunmińczycy siłą przyzwyczajenia smażą ganbę wraz z wysuszonym chilli i pieprzem syczuańskim – zapach panujący w całym domu jest olśniewający i przyprawia o zawał ślinianek. W ten sposób przyrządzana i podana ganba jest ulubioną zagrychą; ja jednak wolę ją w wersji zwykłej dla restauracyjek, a nie barów – podaną z tak samo usmażoną miętą (smażona mięta, mrrr...). Na oleju pozostałym po smażeniu ganby przyrządza się też inne potrawy – nawet zwykła kapusta okraszona zapachem mięsa sprawia, że największemu niejadkowi kiszki zaczynają grać marsza.
Oczywiście, Huiowie, jako wynalazcy ganby, mają niezliczone sposoby jej przyrządzania. Kroją ją na przykład na cieniutkie plasterki i gotują na parze. Ja uwielbiam ten smak; ostatnio przyrządziłam tak ganbę w domu, Pan i Władca jednakowoż stwierdził autorytatywnie, że „tak się ganby nie je” i odtąd dla niego muszę smażyć... Oczywiście, jeśli się nie jest talibem kunmińskiej kultury, można ganbę również gotować, piec czy dodawać do smażonego ryżu, co ostatnio staje się coraz popularniejsze w całym Yunnanie.
Dzisiejszymi czasy można kupić ganbę jak rok długi. Jednak znawcy wiedzą, że tradycyjna, dobra ganba trafia na rynek z początkiem zimy. I my kupujemy świeżo ususzone mięsko od kilku tygodni regularnie. Wiadomo, że wołowina najlepsza jest przed nadejściem pierwszych szronów. Yunnańczycy wierzą bowiem, że krowy są git tylko, jeśli jedzą świeżą trawę; jeśli trawa zaczyna podmarzać, traci walory odżywcze, więc i smak wołowiny nie będzie odpowiedni. Już nie mówiąc o tym, że chociaż nawet zimą jest tu sporo ostrego słońca, jeśli będzie za zimno, mięso się po prostu źle ususzy.
Kolejna ważna rzecz: nie należy się cieszyć, jeśli sprzedawca zachwala, że „moja ganba jest z delikatnej cielęciny”. Prawdziwie dobrą ganbę przyrządza się ze starej rogacizny, która już się w życiu napracowała. Właśnie te wyrobione mięśnie będą najlepiej smakować po ususzeniu.
Z ganbą są w Kunmingu związane liczne przesądy. Nie mówi się na przykład nigdy, że jest z tłustego wołu, tylko zawsze z „dobrze zbudowanego”. Ganbowi fachowcy w ogóle unikają mówienia o mięsie. Zamiast tego mówią „potrawa”. Próbowałam się dowiedzieć, skąd to tabu się wzięło, ale jakoś nikt nie był mi w stanie powiedzieć. „Tak po prostu jest” zawsze słyszę. To ciekawe, jak dużo rzeczy się powtarza, nie mając pojęcia dlaczego...

2012-12-12

truskawki 草莓

Zaczął się sezon. Jak widać na załączonym obrazku :)
Truskawki te pochodzą z ogromnych pól truskawkowych położonych trochę na północ od miasta Yuxi, o którym już kiedyś wspominałam. Zresztą, być może wcale nie są stamtąd, ale tak się wszyscy reklamują. Nie dziwię się. Tamtejsze truskawki są genialne...
Te były jeszcze kwaśnawe, takie owocowe nowalijki. Przysiadły od hołoty z dala wśród śmietankowej mgły - i nagle lekko kwaskowaty posmak zmieszany ze słodyczą bitej śmietany (tu podziękowania na ręce tych, którzy wysyłają mi regularnie paczki z bitymi śmietanami i innymi budyniami, bowiem tego właśnie mi w Chinach, poza czekoladą, brakuje najbardziej...) stał się poezją ratującą poniedziałek przed jego poniedziałkowością.
ZB, który sprezentował mi truskawki, jest najlepszym mężem świata. Serio. Właśnie za te truskawki...

2012-12-10

Magnolia naga 玉蘭花

Zakwitła. Wprawdzie na razie skąpo, jeszcze wiele pączków nieotwartych - dopiero w styczniu, lutym będzie Kunming pachniał cytrynowo-mdląco, jednak już w wielu miejscach można trafić na prześliczne białe kwiaty na jeszcze nieulistnionych gałęziach...




2012-12-08

poranki 早晨

Nie są miłe. Zwłaszcza teraz, gdy już zimno. Poza tym nie lubię wstawać, gdy jest jeszcze ciemno. Brrr.
Ale za to gdy piję poranną wietnamską kawę, z balkonu mam taki widok na kunmiński zabarwiony dziewiczym rumieńcem świt:

2012-12-07

najlepszy przyjaciel

Znalazłam sposób na mojego Pana i Władcę, miłośnika psiny. Za każdym razem, gdy twierdzi, że, jak każdy prawdziwy kunmińczyk, musi, no po prostu MUSI iść na rosół z psa, patrzę mu smutno w oczy, wyszczekuję nieśmiałe i pytające 汪汪 (odpowiednik naszego hau hau) i zaczynam go po psiemu lizać po twarzy...
Nie jadł psiny już od miesiąca
I cóż, jest może trochę bledszy
Trochę bardziej milczący
Ale widać można żyć bez psiny...

2012-12-06

trzcina cukrowa 甘蔗

Pojawiła się w Chinach ponad 2000 lat temu. Właśnie zaczął się sezon. Można to poznać po trzech rzeczach. Jedną jest wszechobecność sprzedawców, którzy hodują trzcinę po całym Yunnanie - tu są idealne warunki uprawy:
Drugą są maszyny, o jakich już pisałam, pojawiające się coraz częściej na ulicach.
W Kunmingu nie jest wprawdzie gorąco, a już na pewno nie tak, jak w południowym Wietnamie, ale faktycznie sok z trzciny jest przepyszny.
Trzecią są zaplute chodniki. Nie zacharkane, jak zazwyczaj. Nie obsrane i obsikane przez dzieci, które zwyczajowo nie noszą pieluszek i mają rozcięte w kroku spodenki. Zaplute resztkami trzciny.
W związku z techniką spożywania, którą kiedyś opisałam tutaj, miejsca zaopatrzone w trzcinę cukrową można rozpoznać po nawarstwiających się resztkach...
Jak na to, że istnieje w chińskiej kulturze od 2000 lat, można by się spodziewać, że wymyślą jakiś apetyczniejszy sposób spożywania...

2012-12-04

kiedy księżyc jest w pełni...


...tak wyglądają nasze wieczorne spacery :)

PS. To było trzy dni po pełni, ale właśnie wtedy najbardziej na pełnię wyglądało ;)

2012-12-02

sklep z jajkami

Niedaleko miejsca, w którym mieszkamy, znajduje się sklepik z jajkami. To znaczy, są tam oczywiście również inne produkty spożywcze, ale my chodzimy tam po jajka, bo są przepyszne, dużo lepsze od tych supermarketowych, czy nawet tych z targu. Zapas tych jajek niemal codziennie uzupełnia bowiem mama właścicielki, która mieszka pod Kunmingiem i hoduje kury.
Dziś, jak zwykle przy niedzieli, upiekłam ciasto, wykorzystując resztę jajek. Nie mogąc tego tak zostawić, poszłam po nowy zapas. Tym razem w sklepie poza przemiłą właścicielką znajdowała się jej na oko dwunastolenia córka i siostrzeniec.
Córka (scenicznym szeptem): Patrz, ta Amerykanka!
Ja: Skąd wiesz, że jestem Amerykanką?
C (lekko oszołomiona, ale z dużą przytomnością umysłu): Kolega mówił, że Amerykanie mają białą skórę.
Ja: Nie tylko Amerykanie mają białą skórę, wszyscy biali mają białą skórę.
C: No to skąd jesteś?
Ja: Z Europy.
C (myśli chwilę, mocno się zastanawia): a co jest stolicą Europy? Kiedyś się uczyłam, ale nie pamiętam...
Ja (przyzwyczajona, że dla Chińczyków te śmieszne państewka mniejsze od chińskich prowincji nie bardzo się liczą, objaśniam): Europa nie ma stolicy. Dzieli się na wiele państw i dopiero te państwa mają stolice.
C (ucieszona): Ach, czyli to, że nie pamiętałam stolicy Europy nie jest błędem! :)

2012-12-01

pasibrzuchy

Piątek. Cały dzień poza Kunmingiem. Dzwonię z pracy do Pana i Władcy.
Ja: Kochanie, czy wybierasz się na targ?
ZB: Tak, jakieś specjalne życzenia?
Ja: Mam okropną chcicę na suszoną wołowinę, mógłbyś?...
ZB: Oczywiście. Ale, ale, słońce moich oczu, jesteś wstrętnym obżartuchem, dzwonisz i zamiast powiedzieć kilka miłych słów, to Ty tylko o żarciu, co mi po takiej żonie (i jeszcze pięć minut marudzenia. Ale obiecał, że kupi).
Sobota. Mój dzień gotowania, bo Pan i Władca cały dzionek w pracy. Kolacja zawsze na niego czeka, zawsze jest pyszna i zawsze kilkudaniowa. Wyżej wymieniony dzwoni do mnie jakoś przed południem, zanim zdążyłam się zabrać za kuchnię.
ZB: Kochanie, bo wiesz, ja kupiłem tę wołowinę...
Ja, z wyczekiwaniem w głosie: Tak?...
ZB: Bo ja wiem, że Ty najbardziej lubisz wołowinkę na parze, ale ja mam tak strrraszną ochotę na smażoną...
Ja: Dobrze, usmażę. Ale, ale, słońce moich oczu, jesteś żarłoczną świnią, dzwonisz i zamiast powiedzieć kilka miłych słów, to Ty tylko o żarciu...