2018-09-30

Łaskawszy niż samotność

Przez długi, długi czas Amy Tan była moją ukochaną amerykańską autorką chińskiego pochodzenia. Myślę, że musi zrobić na półce miejsce Yiyun Li. Chińskie imię autorki, Yiyun 翊雲, przetłumaczyłabym swobodnie jako Gotowa, By Wzlecieć Do Chmur. Trudno o lepsze imię dla osoby, która tak pięknie łączy codzienność z fikcją.
Nie pokuszę się o recenzję. Jeśli takowej chcecie, zapraszam tutaj. Powiem tylko, że mam do Wydawnictwa Czarne zaufanie i tym razem też się nie zawiodłam.
Tylko... nie czytajcie tej książki, jeśli jesteście smutni. Nie polepszy się Wam.

PS. Wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Tłumacza! Ostatnio bardziej niż kiedykolwiek czuję się tłumaczem, ponieważ dostałam zlecenie nie na dwustronicową bzdurkę, a na prawdziwą książkę!

2018-09-29

wiejskie jadło

Ponieważ całe popołudnie spędziliśmy nad Mekongiem, stwierdziliśmy, że zjemy tam również kolację. Oczywiście, zamówiliśmy za dużo.
smażona wieprzowina
smażony wilec wodny
duszone kwiaty banana
jarzynowa
Ale - warto było. Waszej łaskawej uwadze polecam szczególnie dwa ostatnie dania: kwiat banana duszony z pędami bambusa na ostro oraz... hmmm... zupę jarzynową. Tę ostatnią możecie zrobić nawet w domu, ponieważ każdy składnik można zastąpić dowolnym innym liściem.

Składniki:
  • garść młodych pędów dyni
  • garść liści szarłatu lub szpinaku
  • garść porwanych liści dowolnej kapusty
Wykonanie:

Liście wrzucić do garnka, zalać wodą lub bulionem i ugotować. Można jeść, gdy tylko woda się zagotuje. 
Piękny czerwony kolor wziął się oczywiście z liści szarłatu, który w polskich warunkach można zastąpić na przykład botwiną.

2018-09-27

Jinghong - Mekong

Piątek po południu: od poniedziałku do piątku będę miał wolne!
Poniedziałek rano: szczepienie Tajfuniątka.
Poniedziałek po południu: kupno biletów lotniczych i rezerwacja hotelu w samym centrum Jinghongu.
Jinghong to moje miasto. Tam pojechałam całkiem sama - bez wsparcia w postaci współlokatorki, bez stypendium, bez pojęcia, co dalej. Miałam pracę - sześć dni w tygodniu za psie pieniądze, ale zawsze. Miałam jedną koleżankę z dawnych lat. I... tyle. Przeszłam tam różne etapy - oswajanie obcości, cieszenie się egzotyką, warczenie na wszystkich, niedziele z serialami zamiast na spacerze, samotność w chorobie, samotność w zdrowiu... Od czasu do czasu miłe spotkania - odwiedziny przyjaciół, znienacka poznane rodaczki, tubylcy, którzy w końcu odkryli, że nie tylko jestem tam "na stałe", ale w dodatku nie gryzę! Wycieczki do pobliskich wioseczek, lokalne święta, harówa, harówa, harówa.
Nie byłam tam już sześć lat z kawałkiem. Wybrałam miejscówkę tyleż ze względu na wspaniałą pogodę (30 stopni i miłe słoneczko zza chmur), co po to, by odczarować sobie "ten pieprzony raj". Z ZB i Tajfuniątkiem u boku nie bałam się nawet tego, że wpadnę na byłą szefową, którą najchętniej bym opluła.
Wiedziałam, że dużo się zmieni, ale i tak... wiecie, te punkty, które dziesięć lat temu Lonely Planet opisywało jako constans i pewniaka, już dawno zostały zapomniane. Małe knajpki, kawiarnie, nocny targ w środku miasta... rozumiem, postęp. Ale trochę żal. Dlatego postanowiłam pójść w miejsca, które po prostu nie mogły zniknąć. Nawet chińscy deweloperzy nie znikną Mekongu przecież.
Tuż przy głównym moście znajduje się maleńki Park Przybrzeżny 滨江公园 - od niego zaczęliśmy "zwiedzanie".
Jest tam wiele pięknych roślin tropikalnych, jest gdzie usiąść i odpocząć w cieniu, są przyrządy do ćwiczeń i kilka huśtawek; ba, jest nawet gdzie ręce umyć!
Poniżej znajdują się cztery drogi: górna promenada, uliczka, dolna promenada i kamieniste nadbrzeże. Każdą z nich wykorzystaliśmy do spacerów. Przy uliczce znajdują się regularne, zadbane toalety, a także ciąg restauracji i barów, niektóre z faktycznie przepysznym jedzeniem. Dolna promenada to ta ślicznie zrobiona, kompletnie pusta (!), szeroka, kamienna a w części drewniana. Można tam było spuścić Tajfuniątko ze smyczy, ponieważ ruch skuterowy jest tam wzbroniony. Stamtąd jest najlepszy widok na jinghoński port i statki wycieczkowe, kursujące w górę i w dół Mekongu. Zastanawialiśmy się nad wycieczką statkiem po Mekongu. Cena trochę powala - 500 yuanów od osoby to naprawdę dużo. Ale to by się dało przeskoczyć, gdybyśmy nie zaobserwowali, JAK taka wycieczka wygląda. Otóż najważniejszą osobą na tych statkach jest nie kapitan, a wodzirej, który nieustannie zagrzewa pasażerów do zabawy i kupowania rozmaitych pamiątek. Robi to tak głośno, że kontemplacja przyrody podczas rejsu w ogóle nie wchodzi w grę. Nie wybrałabym się nawet, gdyby to oni mi zapłacili te 500 yuanów...
Kiedy człowiek nacieszy już się palmami, pięknymi smoczymi lampami i szerokim pasem zieleni, po którym można hasać, warto zejść na nadbrzeże - oglądać otoczaki (otoczak to po chińsku "kamień jak gęsie jajo" 鹅卵石), zobaczyć, jak kąpią się tutejsze dzieci i zobaczyć, jak z kompletnie pustego przeciwnego nadbrzeża stworzono w ciągu dziesięciu lat regularne miasteczko...
Została jeszcze ostatnia ścieżka - górna promenada, między parkiem a ulicą. Tam warto pójść dopiero wieczorem. Właśnie tam bowiem został przeniesiony z centrum nocny targ, na którym można zaopatrzyć się we wszystko, od zapalniczek i ciuchów po lampy z kokosów i żarcie. Jest mało imponujący w porównaniu z tymi w Tajpej, ale bije na głowę wszystko, co widziałam w Kunmingu, więc chętnie tamtędy pospacerowałam.
Ech, Mekong! Nawet gdy mieszkałam w Jinghongu, nie spowszedniał mi ani trochę. Coś w sobie ma, drań jeden...

2018-09-24

Święto Środka Jesieni

Jak zwykle przed Świętem Środka Jesieni, ZB został obdarowany ciasteczkami księżycowymi. Oczywiście tymi najbardziej yunnańskimi, czyli z szynką. Jak już mówiłam, z roku na rok coraz bardziej się do nich przekonuję, teraz stanowią więc dla mnie miłą alternatywę polskiego śniadania. Zwłaszcza, że tym razem są naprawdę pyszne. Malutkie, kruche, dobrze wypieczone, ze świetnie wyważonym słodko-słonym smakiem. Z ciekawości aż sprawdziłam, czy to jakaś znana firma. Okazało się, że wprawdzie firmy nie znam, ale za to mogłabym polubić ich marketingowców za poczucie humoru i umiejętne wykorzystanie chińskich znaków. Ciasteczka nazywają się bowiem 宣味美鲜, czyli dokładnie "deklarujemy, że smak i zapach jest piękny i świeży". Wspaniała reklama, prawda? Jeszcze lepsza dlatego, że jednocześnie informują nabywcę o nadzieniu. Zwróćcie uwagę na pierwszy znak: 宣. Jako czasownik znaczy "ogłaszać, deklarować". Jest jednak również pierwszą częścią nazwy miejscowości Xuanwei 宣威, z której pochodzi najlepsza yunnańska szynka, będąca jednocześnie nadzieniem naszych ciasteczek. Żeby było śmieszniej, 宣威 Xuānwēi czyta się bardzo podobnie do 宣味 xuānwèi - różnią się tylko tonem drugiej sylaby. Dodatkowo 宣 zostało połączone z 味 już na poziomie czcionki:
Widzicie? Część znaku 宣 - 日 - zostało pomyślane jednocześnie jako 口 dla 味. Śliczne, prawda?
A Wam życzę szczęśliwego Święta Środka Jesieni i pięknego księżyca!
PS. Mieliśmy również własne granaty na Święto Księżyca (bo przecież to właśnie dziś będzie najpiękniejszy księżyc). Wiadomo, granaty, pomelo i inne brzoskwinie się nadają, bo kształtem przypominają księżyc w pełni. Akurat pora na granaty... no i oczywiście wszystkie zostały zeżarte przez te wstrętne wiewióry!...

2018-09-22

szarłat 小米菜

Mama zawsze się skarżyła na szarłat. Że się pleni bezczelnie, wypierając trawę. Traktowała go jak chwast, zamiast po prostu... wsadzić do woka.

Składniki:
  • młode łodygi i liście szarłatu - dużo, bo się skurczą podczas smażenia
  • czosnek - po uważaniu
  • odrobina soli
Wykonanie:
  1. Szarłat solidnie wypłukać i odsączyć. Czosnek niedbale posiekać.
  2. Na rozgrzany tłuszcz w woku wrzucić posiekany czosnek; gdy zapachnie, dodać szarłat. Smażyć w ruchu, aż listki zmienią kolor. Dosolić. Gotowe.
Zwróćcie uwagę na kolor soku, który puści szarłat podczas smażenia. Pięknie barwi on ryż na sz(k)arłatnie. Kiedyś muszę spróbować użyć go zamiast botwinki. :)
Ciekawostka językowa: w całych Chinach szarłat zowie się 苋 xiàn, ale Yunnańczycy mają dla niego własną nazwę: 小米菜 czyli dokładnie "warzywo prosowe". Co biorąc pod uwagę to, że najwartościowszym pożywieniem wcale nie są liście, a nasiona szarłatu czyli amarantusa [w sumie podobne do prosa], jest w sumie bardzo trafne. :)

2018-09-20

import do ust

Spaceruję z ZB i Tajfuniątkiem; za każdym razem odkrywam coś nowego. Tym razem zaskoczył mnie całkiem nowy sklep z żywnością importowaną - 进口食品. Darzę takie sklepy głęboką miłością, bo to właśnie w nich można kupić np. kakao, włoskie makarony, tajską wodę kokosową czy choćby prawdziwe piwo (chińskie nie jest prawdziwe. Chyba nawet nie jest piwem...). Podekscytowana mówię do ZB: popatrz, importowana żywność! A on z całą powagą odpowiada: no pewnie, że do ust wchodzi ta żywność. A gdzie miałaby wchodzić, do d...?
Tu słowo wyjaśnienia: import to dwa znaki, które dosłownie znaczą wchodzić 进 do ust 口. Więc potraktowana dosłownie "żywność importowana" to "żywność wchodząca do ust". No faktycznie. Dokąd niby miałaby wchodzić żywność? Od razu przypomniał mi się dowcip o policjancie jedzącym drugą stroną...
PS. Eksportować to z kolei 出口 czyli wychodzić z ust. To bardzo dobrze obrazuje jakość większości produktów eksportowanych z Chin i dlaczego na widok chińskich radyjek i piżam z cekinami chce się puścić pawia...

2018-09-19

tropiki!

Zupełnie niespodziewanie ZB dostał tydzień wolnego. W poniedziałek zaprowadziliśmy Tajfuniątko na szczepienie, a po południu stwierdziliśmy, że musimy gdzieś pojechać. Prognozy pogody większości fajnych miejsc, w których nas jeszcze nie było, były beznadziejne. Stwierdziłam, że chyba trzeba w tropiki, żeby się dogrzać przed jesienią... i mnie olśniło. Dobrze czasem odwiedzić stare kąty, prawda? Kupiliśmy więc po okazyjnej cenie bilety do mojego ukochanego Jinghongu. Kolejna jedna siódma miodowego miesiąca odhaczona - co z tego, że w towarzystwie Tajfuniątka?
To był jeden z najfajniejszych wyjazdów w naszym wspólnym życiu. Spontanicznie, bez nerwów, z jedną zaledwie walizką, ważącą tylko jedenaście kilo. Z tymi sukienkami, których w Kunmingu to już sobie do wiosny nie ponoszę. Bez wielkich planów na zwiedzanie, bez wielkiego budżetu, ale też bez strachu, czy nam wystarczy. Idealnie.
Pogoda była zacna: około 30 stopni całe dnie i noce. No, wiadomo - w słońcu więcej. A na noc włączaliśmy klimę. Ustawiliśmy ją na 26 stopni. Jakimś cudem udało się nam nie pozaziębiać.
Zamieszkaliśmy w samym centrum - to ja wybrałam lokalizację, bo przecież jeszcze sporo pamiętam. Niestety, moja najukochańsza Banna Cafe, w której bywałam przynajmniej trzy razy w tygodniu, została zastąpiona jakimiś ohydnymi (spróbowałam!) bułeczkami na parze. Buuu. Generalnie - miasto się rozrosło i, niestety, straciło klimat. Zniknął pchli targ, który pojawiał się w samym centrum każdego wieczoru. Poupadały knajpy i kawiarnie, które tworzyły klimat. Pojawiły się dziesiątki wieżowców, w których mieszkania są sprzedawane po niebotycznej cenie 20 tysięcy yuanów za metr kwadratowy.
Ja wiem, że postęp, że stolica regionu i tak dalej. Ale teraz na ulicach częściej widać i słychać dongbejczyków niż Dajów, Hani czy nawet lokalnych Hanów. Jest mi zwyczajnie przykro, gdy wchodzę do "etnicznej" knajpy, a w środku wita mnie mandaryński zupełnie bez dajskiej śpiewności...
Ale! To wcale nie znaczy, że żałuję, iż przyjechałam. Ależ skąd! Cudownie się bawiliśmy, Tajfuniątko zadowolone, wszyscy najedzeni znanymi, mniej znanymi i całkiem nieznanymi potrawami, zajrzeliśmy w parę fajnych miejsc, odpoczęliśmy i naładowaliśmy baterie słoneczne. Oprowadzałam ZB po zaułkach, których nie zna nikt poza lokalsami. Nakarmiłam go paroma rzeczami, których jeszcze nie znał. Opowiadałam, jak się tu żyło i dlaczego musiałam wyjechać. Misja wykonana. Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że na spokojną emeryturę Jinghong się już nie nadaje.
Cóż. Będziemy szukać dalej jakiegoś małego raju...
Wpisy z Jinghongu będą się pojawiać, gdy tylko znajdę chwilę na pisanie. A z okazji rocznicy (już szóstej!) mam dla Was parę naszych fotek z tej wycieczki: