Próbowanie Nowego 尝新节 zwane również Świętem Jedzenia Nowego 吃新节 jest zwyczajem znanym między innymi w Hunanie, Guizhou, Guangxi i Yunnanie, czyli wszędzie tam, gdzie znajdziemy grupy etniczne Gelao, Miao, Buyi, Bai, Zhuang, Dong, Pumi i wiele innych, bo to właśnie ich tradycyjne święto. Dziś Hanowie (zwłaszcza młodzi i stanu wolnego) obchodzą święto Podwójnej Siódemki czyli "chińskie walentynki",ale w wiejskich obszarach zamieszkanych przez inne grupy etniczne ważne jest to, że właśnie zaczynają się żniwa i nowe zboże trafia na rynek. Trzeba przy tym zauważyć, że choć oficjalna data święta to Podwójna Siódemka, jednak oczywiście w rzeczywistości święto odbyć się może po prostu wtedy, gdy zboża zaczynają dojrzewać - czyli każdego roku i w każdej wiosce może być inaczej - terminy mogą być tak wczesne jak szósty i tak późne jak ósmy miesiąc księżycowy! Również wielkość imprezy może być różna - albo cała wioska obchodzi święto razem, albo obchodzą je osobno pojedyncze rodziny (tak jest np. u Zhuangów).
Bezpośrednio przed świętem panie domu, wystrojone i zbrojne w słomiane kapelusze (albo z głowami obwiązanymi chustami) i bambusowe kosze wybierają się na pola by zebrać i wymłócić kłosy dojrzałego już ryżu względnie zebrać dojrzałe kolby kukurydzy (jak jest np. u ludu Yao). Całe wioski rozbrzmiewają wówczas perkusją młócki okraszoną pięknymi pieśniami pracy.
W świąteczny poranek gotują nowy ryż na parze i takim poczęstunkiem wabią na pola starszyznę i dzieciaki, by wspólnie złożyć ofiarę przodkom tudzież odpowiednim bóstwom i zapalić dla nich trociczki lub świeczki (tak jest np. u Lahu). Oczywiście, znane są i inne wariacje, np. uprażony ryż ubity na mączkę z imbirem bądź innymi dodatkami jak w grupie etnicznej Jingpo albo gotowana kukurydza jak u Yao. Później całą rodziną jedzą posiłek dziękczynny - w zależności od regionu i zasobności mogą być to posiłki skromne, w niektórych istnieje ściśle określona ilość potraw (np. bajskie osiem wielkich misek 八大碗, w skład których wchodzą takie delicje jak smażony ser "mleczny wachlarz", kurczak duszony z pigwowcem czy piskorzowa zupa rybna z tofu), ale może się okazać, że trzeba zarżnąć koguta, kozę i świniaka!
W niektórych regionach praktykuje się podawanie posiłku najpierw psom, a dopiero później ludziom (tu widzimy przenikanie się zwyczajów różnych grup etnicznych - pamiętacie może legendę Pumi o tym, jak to pies zdobył dla ludzi zboże? Oczywiście Pumi również obchodzą to święto, a poza tym wiele innych grup etnicznych również opowiada legendę tego rodzaju z psem w roli głównej).
Tego dnia nikt nie pracuje, całe wioski się rozmaicie bawią - puszczają fajerwerki, urządzają ceremonię "sprzątania wioski" 扫寨 oraz rozmaite występy artystyczne od operowych po śpiewanie zwykłych piosenek ludowych czy pokazy sztuk walki. Wioskowa starszyzna bądź szaman (w regionach, w których ten zawód przetrwał) wraz z dzieciarnią idą pozbierać jeszcze trochę zbóż, owoców i warzyw i przywiązać je do najstarszego drzewa w wiosce. Później zaś przywiązują do bambusowej tyczki zdobnej czerwonymi papryczkami i zielonymi pędami czosnku czerpak z mięsem kurzym i wieprzowym oraz wódeczką, a następnie wbija tę tyczkę w ziemię uprawną, by pożegnać przodków. Lud Gelao włączył w świąteczne obchody również tradycję darowania życia. Zresztą - łatwo sobie wyobrazić, że skoro Próbowanie Nowego istnieje w wielu regionach i u rozmaitych grup etnicznych, obchody są bardzo zróżnicowane. Niezmienne pozostaje jedno: wdzięczność dla bóstw, przodków czy po prostu natury za to, że w swej łaskawości znów pozwoli nam się wyżywić pracą własnych rąk.
Lahu, tak samo jak Hanowie, obchodzą Mały Rok i Duży Rok. U Lahu jednak podział dotyczy nie tylko wielkości, ale i... płci - jeden jest męski, jeden żeński. Nazwę święta Chińczycy zapisują fonetycznie 扩塔 (kłota), jednak ze względu na absolutny brak precyzji w oddawaniu dźwięków jakiegokolwiek innego języka, nie bardzo im wierzę i pozostanę przy po prostu nowym roku Lahu.
Legenda głosi, że dawno, dawno temu, gdy zbliżał się nowy rok, mężczyźni akurat polowali w jakimś wyjątkowo odległym zakamarku dżungli i nie zdążyli wrócić na noworoczne obchody. Oczywiście, wybaczono im nieobecność, bo naprzynosili masę mięsa i skór, dzięki czemu cała wioska nie bała się głodu na przednówku, jednak fakt faktem - obchody noworoczne już się skończyły. Kobiety postanowiły pocieszyć mężczyzn, powtarzając dla nich całą imprezę, tylko nazywając ją "małymi obchodami" w przeciwieństwie do tych dużych, podstawowych. Odtąd Lahu obchodzą duży rok od pierwszego do czwartego dnia pierwszego miesiąca księżycowego Chińczyków, a mały - od dziewiątego (to właśnie dziś!) do jedenastego. Dwunasty dzień zamyka obchody noworoczne - wówczas świętują już wszyscy, bez względu na płeć.
Przygotowania noworoczne tak naprawdę nie bardzo się współcześnie różnią od tych chińskich: sprzątanie, pranie... Dawnymi czasy jednak mężczyźni szli polować, a kobiety zostawały w wioskach, by szyć nowe stroje. Młodzież płci obojga robiła instrumenty muzyczne: bambusowe lushengi i drumle, a także haftowane woreczki, a dzieciarnia przygotowywała się do puszczania bąków. W wigilię Nowego Roku w każdym domu tłuczono ryż i inne zboża na placki i przygotowywano nowe wiadra i czerpaki. W Nowy Rok puszczano fajerwerki, a po zbudzeniu wszystkich hałasami, mieszkańcy danej wioski na wyścigi zabierali nowe bambusowe narzędzia, by nad pobliskim strumieniem zaczerpnąć "nowej wody". Ponoć kto pierwszy zaczerpnął nowej wody, ten pierwszy mógł liczyć na udane zbiory.
O pomyślne zbiory dbano zresztą i w inny sposób: z nową wodą i świeżo utłuczonymi plackami szło się złożyć uszanowanie przodkom, licząc na ich opiekę w nowym roku. Dziękowano również bydłu za cały rok wytężonej pracy. W nowych, odświętnych strojach młodzież zbierała się na głównym placu wioski i rzucała sobie wzajemnie torebeczki, by poflirtować. Dzieciaki urządzały konkursy w puszczaniu bąków (strzelanie bacikami, by je rozkręcić wygląda na dużo łatwiejsze niż jest w rzeczywistości). Szło się z placuszkami, grudniowym mięsem i wódeczką po wszystkich krewnych i znajomych, by odpowiednio powitać nowy rok. Starszyzna zawiązywała młodzieży czerwone sznureczki na nadgarstkach, jako życzenia noworoczne.
Dwunastego dnia Nowego Roku w każdej wiosce urządzano imprezę taneczną na koniec obchodów noworocznych; oczywiście, do tańca przygrywały lushengi i drumle. Na środeczku stał stół wypełniony dobrociami: ziarnami zbóż, kwiatami, trzciną cukrową i gałązkami sosnowymi. Gdy słońce wspięło się najwyżej, w całej wiosce rozbrzmiewało unisono lushengów. Wszyscy ruszali do tańca... i nie przestawali aż do rana. Wracając do domu, każda rodzina zabierała choć jedno ziarnko z tych "tańczących", by je domieszać do zboża przeznaczonego na siew. Ponoć dzięki temu zapewniali sobie dobre plony i życie usłane różami.
Niestety, stosunkowo niewiele jest w internetach pieśni czy tańców Lahu. Będę szukać, ale tymczasem zobaczcie program artystyczny, który Lahu przytowali na potrzeby Gali Noworocznej parę lat temu. Wprawdzie choreografia jest mocno stylizowana, jednak zarówno stroje, jak i melodyka, rytmika i podstawowe ruchy są zaczerpnięte wprost z lokalnej tradycji.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl oraz kirgiski.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Lubię psy. Kiedy tęsknię za domem rodzinnym, tęsknię między innymi za kudłaczem, do którego mogę się bezkarnie przytulać. Moja miłość do psów jeszcze wzrosła, gdy poznałam piękną legendę ludu Mosuo, dotyczącą tego, dlaczego ludzie żyją o tyle dłużej niż psy. Dlatego z najwyższą przyjemnością opowiem Wam o jeszcze kilku legendarnych yunnańskich psach.
O ludziach wykarmionych psim mlekiem
Wśród niektórych yunnańskich grup etnicznych popularne są legendy mówiące o tym, że przodkowie przeżyli karmieni psim mlekiem - wierzą w to m.in. Gelao, Lahu i Hani. Hani opowiadają, że dawno temu, gdy walczyły z sobą dwa klany Hani, zdarzyło się tak, że jedni wybili drugich do nogi - zostało tylko jedno niemowlę z klanu Białych. Znalazła je szczenna suka i wykarmiła własnym mlekiem. Lahu natomiast opowiadają, że ich protoplastka zmarła w połogu, pozostawiając głodne niemowlęta. Lud Lahu przetrwał tylko dzięki temu, że dzieci te jadły psie mleko. We wszystkich tych grupach etnicznych psy są traktowane z szacunkiem, a ludzie ci nie jedzą psiny (w przypadku Hani dotyczy to zwłaszcza tych o nazwisku 白 czyli Biały - bo podobno wszyscy są potomkami tego jednego dziecięcia ocalonego przez psa).
O tym, jak pies ocalił ludzi od śmierci głodowej
Wśród ludu Lisu opowiada się taką legendę: dawno, dawno temu Władca Niebios postanowił zadbać o dobrobyt i szczęście ludzi, dlatego podarował im czarodziejskie drzewo, które wydawało wszystkie możliwe owoce, a także warzywa i zboże. Wystarczyło zerwać i jeść. Pewnego roku, gdy naraz dojrzały kukurydze, ryż, taro i mnóstwo innych dóbr, ludzie nie zdążyli wszystkiego pozbierać. W nocy lunał deszcz i wszystko, co zostało na drzewie, zgniło. Władcę Niebios straszliwie to rozgniewało, więc odebrał ludziom czarodziejskie drzewo. Zwierzęta, tak samo pozbawione jedzenia, umierały z głodu, a ludzie czekali już tylko na śmierć. I tylko psy wyły żałośnie w stronę nieba. Ten rozdzierający serce dźwięk wzruszył w końcu Władcę Nieba, który zrzucił na ziemię garść ziaren. Ludzie prędko je posadzili. Odtąd w pocie czoła sieją i żną zboże - nie jest im już tak łatwo jak wtedy, gdy wystarczyło wyciągnąć rękę i zerwać dojrzałe plony...
Ponieważ to pies wyprosił zboża dla ludzi, na jego pamiątkę kłosy mają kształt psiego ogona. A ludzie zachowali w sercach wdzięczność dla czworonożnych przyjaciół. Podobna w wymowie legenda istnieje też u ludu Nu:
O tym, jak pies wyprosił zboże dla ludzi
Dawno, dawno temu była sobie młoda małżonka, która wcale nie dbała o pożywienie i go sobie nie ceniła. Gdy widziała, że dziecko robi kupę, podcierała je naręczem dojrzałych kłosów. Razu pewnego zobaczył taką sytuację bóg, który straszliwie się zezłościł i zabrał ludziom cały dojrzewający właśnie na polach ryż. Nu nie mieli ryżu, a choć nie umierali z głodu, byli z racji tej straty bardzo nieszczęśliwi. Gdy pies zobaczył, jacy są smutni, wyszedł przed dom, wzniósł łeb ku niebu i przeciągle zawył, prosząc, by z powodu głupoty jednej kobiety nie musiał cierpieć cały lud. Bóh dał się przebłagać, ale oddał ludziom zaledwie trzy ryżowe sadzonki, by wiedzieli, że jedzenie należy szanować.
Również lud Pumi ma podobną legendę:
O tym, jak pies przyniósł zboże z Krainy Bogów
Pumijscy Adam i Ewa mieli trzech synów; najmłodszy z nich ożenił się z piękną Nieśmiertelną (仙女). Gdy ją wkurzył, ona w porywie złości wróciła do nieba, zabierając z sobą cały zapas ziarna pod siew. Najmłodszy syn mógł tylko ruszyć na poszukiwanie jakichś ziaren; towarzyszył mu wierny pies.
Pewnego dnia dotarli do morza. Ludzie powiadali, że za tym morzem jest właśnie kraina, w której żyją bogowie i nieśmiertelni; tam też rosną zboża. Cóż jednak, skoro trzeci syn nie potrafił pływać? Wtedy odezwał się pies: "Ja potrafię pływać. Powiedz, co mam zrobić". Jego pan odrzekł: popłyń i poszukaj, gdzie suszą się zboża i się w nich wytarzaj - w ten sposób osiądą na twojej sierści i będziesz mógł je do mnie przynieść". Pies wykonał rozkaz. Nie przewidzieli jednak, że większość zbóż zostanie zmyta przez morze - została tylko mała garstka na samym czubku grzbietu. Z tej właśnie garstki pochodzi całe ziemskie zboże.
Ponieważ ludzie mają zboże dzięki psom, pierwsza miseczka nowo zebranego ryżu zawsze należy do psa - podają ją wraz z pierwszym kawałkiem świeżo zarżniętego mięsa.
Jak Wam się podobają nasze yunnańskie psy? Prawda, że to wspaniałe zwierzęta?
Jest jeszcze jeden słynny yunnański pies, ale o nim opowiem Wam dopiero za parę dni, przy pewnej szczególnej okazji. Teraz zaś zachęcam Was do poczytania o japońskich psach, które wcale ale to wcale nie są takie miłe, a także o kirgiskim charcie.
Czy wiecie, co to jest herbata bambusowa? Pisałam o niej już kiedyś, wspominając opowieść Pięknej Cnoty. Od kiedy o tajskiej herbacie bambusowej usłyszałam, marzyłam o tym, żeby jej spróbować.
Oczywiście, okazało się, że w Yunnanie też są grupy etniczne, które przyrządzają bambusową herbatę; oprócz tego okazało się, że można zrobić w bambusie moją ukochaną herbatę pu-er, która, przesiąkłszy bambusowym aromatem, staje się jeszcze pyszniejsza...
Trzeba zrobić tak: świeżo ścięty bambus należy wypełnić właśnie zerwanymi liśćmi herbaty, upchanymi do granic możliwości, po czym zacząć opiekać nad ogniem. W trakcie opiekania liście będą się kurczyć - należy wtedy uzupełniać świeżymi liśćmi. I tak właśnie opiekać - dopychać, opiekać - dopychać, aż liście będą całkiem suche, a bambus będzie napchany do granic możliwości. Wówczas można rozciąć bambus, wyjąć ubitą, upieczoną, pachnącą bambusem herbatę i ją zaparzyć. Albo - można bambusa nie rozcinać, tylko szczelnie zatkać i zostawić w spokoju na rok, dwa, albo i pięć - i stworzyć w ten sposób bambusowy pu'er... Tak czy owak - herbata będzie mocna i aromatyczna. Uwielbiają taką pić Dajowie. Pierwsze zapiski o tak przygotowanej herbacie pojawiły się jakieś 200 lat temu, ale pewnie tajskie plemiona z dżungli pijały taką "od zawsze", tylko nikt tego wcześniej nie opisywał... Kiedy parzą ją Dajowie, zalewają po prostu herbatę wrzątkiem i piją gorącą, gorzką i mocną. Można jednak zaparzyć taką herbatę zgodnie z regułami sztuki, czyli nie wrzątkiem, a w siedemdziesięciu stopniach, tak jak każdą inną zieloną herbatę. Albo, jeśli już się spuerowała, można ją w gaiwanie parzyć dziesiątki razy...
Z kolei Kaczinowie przyrządzają swoją wersję bambusowej herbaty w taki sposób, że herbatę najpierw podsuszają, potem ręcznie międlą względnie gotują na parze aż liście zmiękną i zżółkną, a dopiero potem wsadzają do bambusa. Następnie ubijają liście w bambusie drewnianym tłuczkiem; gdy bambus jest prawie pełny, zatykają wylot liśćmi bambusa bądź granatu. Później stawiają bambusową tyczkę do góry nogami; przez dwa-trzy dni będzie z niej uciekał nadmiar wody. Dopiero wtedy zatyka się bambus szczelnie gipsem i... zakopuje. Herbata spędza pod ziemią prawie kwartał; gdy się ją wyciągnie, liście już podfermentowały i zżółkły. Ta herbata jest mocniejsza niż dajska bambusowa; jednak po zaparzeniu nie jest tak gorzka, jak zwykła zielona, parzona wrzątkiem. Podobną herbatę pijają również Hani, Blang czy Lahu - czyli jest popularna prawie w całym południowym Yunnanie.
Przy ostatniej wizycie u Herbacianej Cioci zostaliśmy poczęstowani właśnie bambusową wersją sfermentowanej herbaty - czyli właśnie takim bambusowym pu'erem:
Była mocno aromatyczna, smakiem bardzo się różniła od zwykłych pu'erów, parzyć ją było można ze dwadzieścia razy... Kiedy już kupię sobie szafkę na herbatę, na pewno kupię i herbatę bambusową. Jest pyszna!
Mały Smok jest jednym z najwspanialszych stworzeń świata. Przy okazji jest też nietypową mieszanką mniejszości etnicznych Lahu i Bai.
Przy okazji dyskusji o kulturze Lincangu, z którego okolic Mały Smok pochodzi i wtrętów na temat języka Lahu, zaintrygowana pytam, czy w takim razie potrafi się posługiwać językiem Lahu, czyli językiem swojego ojca. Mały Smok zaprzecza, cokolwiek zażenowany własnymi brakami w wiedzy na temat kultury ludu, do którego po mieczu należy, znajduje jednak szybko wymówkę - że przecież on jest Bai, nie Lahu.
Tak. Chociaż teoretycznie jest Bai i Lahu pół na pół, Chińska Republika Ludowa tego nie wie. Dla ChRLu kwestia jest prostsza - jesteś tym, co masz w dowodzie osobistym. W dowodzie osobistym Chińczyków jest bowiem miejsce na "przynależność etniczną". Jest to trochę jak z kolorem oczu w polskich dowodach - ja na przykład mam oczy żółto-niebiesko-zielone, ale w dowodzie znalazł się tylko ten ostatni kolor. Tak samo Chińczycy - wybierają sobie coś z 56 dostępnych odpowiedzi, nie do końca dbając o zgodność z faktami; w przeciwieństwie do informacji o kolorze oczu, informacja o przynależności etnicznej może w Chinach coś zmienić. Jeśli na przykład należysz do mniejszości, wolno ci mieć więcej dzieci; jeśli jesteś "mniejszościem" i żyjesz w mniejszościowym regionie, w którym ludzie się posługują własnym językiem, masz dodatkowe punkty na maturze z chińskiego itd.
Nie wiem, dlaczego rodzice Małego Smoka stwierdzili, że lepiej mu będzie jako Bai niż jako Lahu. Sądzę, że chodzi tu o postrzeganie tych dwóch grup etnicznych w Yunnanie: Lahu uważani są za wesołych, nieszkodliwych pijaków, a Bai za cwaniaków...
Wracając do rzeczy. Skoro Mały Smok jest bardziej Bai niż Lahu, to zapytałam, czy wobec tego zna język Bai.
Nie, tego też nie.
Też sobie wymówkę znalazł...
Psina jest w niektórych częściach Yunnanu nieprawdopodobnie popularna. ZB, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, jest jej wielkim smakoszem. Za to Mały Smok psiny nie jada.
Ja: No powiedz, Mały Smoku, dlaczego nie jadasz psiny?
MS: Bo nie.
Słychać, że pytanie mu się nie podoba, dlatego drążę temat w poszukiwaniu sensacji.
Ja: Co, nie smakuje ci?
MS: (podenerwowany, ale zdołał się opanować) nie, po prostu nie jem!
Ja: (stwierdziłam, że przecież na mnie się nie obrazi, więc niech mi do cholery powie dlaczego) No nie bądź taki, powiedz, albo uznam, że jesteś nieprawdziwym Yunnańczykiem!
MS: (w końcu się łamie) W języku ludu Lahu słowo "pies" i "matka" wymawia się bardzo podobnie, a ja jestem przecież w połowie Lahu...
Wspaniałe wytłumaczenie, już nie mówiąc o tym, że przecież ja też psiny w zasadzie nie jadam i wcale nie chcę go do niej namawiać. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego się tak ociągał z powiedzeniem, o co chodzi. Otóż - Mały Smok, wspaniałe dziecko, cudowny przyjaciel, okropnie się wstydzi tego, że jest mieszańcem, i to w dodatku mniejszości Lahu. Lahu bowiem to głównie mieszkańcy wsi, zajmujący się na codzień piciem dużych ilości alkoholu, zajadaniem się papryczkami chilli i złym traktowaniem kobiet. Tak przynajmniej wyglądają w umysłach większości etnicznych Chińczyków Han.
Mały Smok nie pije, jest najgrzeczniejszym i najsłodszym chłopcem świata, uprzedzająco grzecznym dla wszystkich wokół i troskliwym nawet wobec kobiet jak mało kto. Tylko to chilli mu zostało na pociechę.
A w oczach większości Chińczyków i tak jest zwykłym wieśniakiem, więc nie strzela sobie w stopę, mówiąc, że jeszcze w dodatku jest mniejszościem, i to nieczystej krwi...
Ciekawe, kiedy zrozumie, że w moim domu mieszańce zawsze będą, siłą rzeczy, mile widziane ;)
Przedstawienie „Odbicie Yunnanu” (bo tak należy przetłumaczyć chiński tytuł) to śliczne połączenie tradycji i nowoczesności. W tradycyjne pieśni, sposoby śpiewania, tańca i gry na instrumentach ludowych tudzież oryginalne stroje yunnańskich grup etnicznych włączone zostały współczesne instrumenty perkusyjne, nowe układy choreograficzne i opowiedziano tymi bogatymi środkami nowe historie – oczywiście bazujące na tutejszych baśniach i legendach, ale jednak będące autorskim dziełem Yang Liping 杨丽萍, która z dużym talentem i subtelnością połączyła wszystkie elementy w soczystą całość. Ba! Ona nie tylko to wymyśliła i wyreżyserowała. Ona też szlajała się po yunnańskich wioskach, wyszukując śpiewaków i tancerzy, którzy jeszcze tradycje mieli we krwi, a nie w... mniejsza o to zresztą. Ona również występowała pierwotnie w jednej z głównych ról, wyginając śmiało ciało w pięknym tańcu Dusza Pawia. Jej też zawdzięczają widzowie to, że muzycy grają na oryginalnych etnicznych bębnach i miechach, a także używają niepodrobionych tybetańskich młynów modlitewnych. Nawet pojawiające się w trakcie przedstawienia bawole czaszki są spreparowane tak, że żaden szaman by się ich nie powstydził. Co do autentyczności tańców – oczywiście choreografia jest cokolwiek uwspółcześniona, ale tradycyjny posmak nadaje przedstawieniu fakt, iż 70% tancerzy i śpiewaków to faktycznie naturszczyki powyciągane tutejszych wiosek.
Przedstawienie składa się z siedmiu części.
Wstęp: Na początku był chaos. Nie było słońca ani księżyca, tylko ciemność. Pierwszym uderzeniem Boskiego Bębna szaman rozjaśnił Wschód. Drugim uderzeniem Bębna rozjaśnił Zachód – to jest wywodząca się z tradycji ludu Yi 彝 opowieść o Boskim Bębnie.
Akt pierwszy: Słońce
Trzeba Wam wiedzieć, że w Yunnanie bęben to nie jest zwykły instrument muzyczny. Można się przy jego pomocy modlić, może uosabiać matkę bądź intymne części ciała kobiety. Może być obity skórą, wykonany z kamienia, brązu, drewna. Uderzanie drewnianą palką o napiętą skórę bębna przywodziło dawnym ludom na myśl stosunek płciowy. U wielu yunnańskich grup etnicznych bęben służy kontaktom z bogami albo sam w sobie jest przedmiotem kultu. Choćby Jinuo 基諾 wierzą, że ich przodkowie poczęli ten szczep schowawszy się w wielkim bębnie przed nieszczęściami. Wa 佤 z kolei dzielą swe drewniane bębny na męskie i żeńskie, od razu łącząc je w pary. Przed ścięciem drzewa potrzebnego do stworzenia bębnów odprawiana jest ceremonia ofiarna. Wa powiadają, że nie da się ozdobić bębna tak, żeby był on idealny i skończony. Nie istnieje również ostatnia piosenka czy ostatni taniec. Na bębnie zawsze da się dodać jeszcze jeden wzór, a po wyśpiewaniu ostatniej pieśni można stworzyć nową.
Akt drugi: Ziemia
Niebo jest wielkie, ale tylko jedno. Ziemia jest wielka, ale tylko jedna. Nie mów, że trawy i drzewa są nieme, bo wszystkie rośliny na ziemi mają swój powód i cel. Przodkowie powiedzieli mi, że nasze ciała powstały ze zmian ziemi. I gdy przytulę się mocno do gliny, od razu rozumiem słowa naszych przodków. Jesteś wężem wyginającym smukłe ciało w blasku księżycowego strumienia; lśniące ciało to język, w którym nocne niebo śpiewa swą pieśń...
Druga część przedstawienia poświęcona jest kobietom. Ich związkowi z ziemią, piękności i gibkości ich ciał, temu, że bez nich zamiera życie. Pierwszy taniec, gra cieni, urzekł mnie – mam wrażenie, że tancerka nie ma w ogóle kości. Och, gdyby mi było dane tak się poruszać!
Drugi to pieśń Wzorzastych Pasów, szczepu ludu Yi 彝.
Lubię ten taniec, dziewczyny mają niezłą kondycję.
Ostatni taniec mnie niezbyt przekonuje, za mało autentyczny, ale rozpoczynająca utwór pieśń jest moim zdaniem piękna. A opowiada, z tym całym starczym przydechem, o trudach kobiecego życia.
No i te fantastyczne dajskie kapelutki!...
Akt trzeci: Dom
Wiele yunnańskich grup etnicznych wierzy, że w każdym przedmiocie kryje się jego duch – w górze jest bóg gór, w rzece bóg rzek, w drzewach bóg drzew i tak dalej. Biorąc pod uwagę mnogość bóstw, którym oczywiście należy oddawać cześć, nie dziwi spora ilość ofiarnych ceremonii, a w nich i tańców. Przecież wiadomo, że owe bogi będą nas chronić tylko jeśli je ładnie o to poprosimy. W tej części pokazują się ładnie moi ulubieni Yi. Śpiewają o tytoniu i o pracach gospodarskich. Zaskoczyło mnie to, bo zawsze kojarzyłam Yi zawsze z polowaniami i karawanami herbacianymi.
Akt czwarty: Ogień ofiarny
Tutaj trawy tańczą – jeśli umiesz słuchać ziemi; tutaj kamienie przemawiają – jeśli umiesz słuchać duszą; tutejsze góry bliskie nieba, dlatego baśnie wciąż żyją w pieśniach pasterzy; tutaj woda płynie razem z chmurami, dlatego duchy piją z nami wódkę.
Yunnańskie grupy etniczne takie jak choćby Lahu 拉祜, Lisu 傈僳, Wa 佤, Naxi 纳西, Miao 苗 czy Yao 瑶 współdzielą Legendę o Tykwie. Ponoć podczas potopu brat z siostrą ukryli się w tykwie i tę powódź przetrwali, a gdy woda się cofnęła, wyszli z tykwy i poczęli nowy lud. Dlatego głos piszczałki wykonanej z tykwy jest jak głos przodków.
A Wa nie przypominają Indian Północnoamerykańskich :)
Akt piąty: Pielgrzymka – to opowieść tybetańska.
Wędrowałeś przez szczyty ośnieżonych gór, przez bezkresne pustynie, skąd przychodzisz? Przynosisz dobre słowo, myśl, wspomnienia, dokąd zmierzasz? Pielgrzymi wędrują, a ich towarzyszami są tylko młynki modlitewne. Raz po raz odmierzają trasę długością własnych ciał, pocałunkami Matki-Ziemi. Choć wieje wiatr i pali słońce, choć pada deszcz i śnieg, w ich sercach płonie wieczny ogień. W końcu dotrą do Boskiej Góry, do wymarzonego Królestwa Niebieskiego.
I słowa dziecięcej piosenki:
Pośród gór są góry barwy złota
A w nich złote jezioro.
Przy złotym jeziorze rośnie złote drzewo
Na którym siedzi złoty ptak.
A ptak ten śpiewa pomyślną pieśń.
Epilogiem przedstawienia jest dajski taniec Dusza Pawia, którego mistrzynią była za młodych lat sama autorka przedstawienia, Yang Liping. Spójrzcie, jak gra palców odtwarza ruchy głowy pawia, jak skubie piórka, jak otwiera dzióbek. Zakochałam się w tym tańcu i jeśli marzę o gibkim i wygimnastykowanym ciele, to tylko dlatego, że chciałabym móc choć nieudolnie ponaśladować ten taniec...
U Dajów paw, zwany przez nich ptakiem słońca, jest symbolem miłości i ichnim totemem. Gestykulację i w ogóle choreografię do tego tańca stworzyła Yang Liping – i choćby za to mogłabym jej dać medal – ale powstały one na bazie tradycyjnych dajskich tańców.
Gdzież tańczysz?
Samotny cień w blasku księżyca,
skrzydła szybujące ponad chmurami.
Gdzież tańczysz?
Spódnica mieniąca się kolorami tęczy,
a w sercu nieodgadnione znaki ze snu.
Dusza pawia!
No dobrze. Tyle muzyki i poezji. Ale właściwie dlaczego warto ten spektakl obejrzeć? Po pierwsze dlatego, że ci artyści mają tę muzykę i te tańce we krwi. To tak jakby do zespołu „Śląsk” brali tylko Ślązaczki, i to takie nietknięte cywilizacją. W Polsce tego typu smak etniczny jest już chyba nie do odtworzenia... Części tańców Yang Liping w ogóle nie musiała jakoś specjalnie aranżować, wystarczyło przyzwyczaić artystów do sceny i trochę wygładzić. Po drugie: dziś już, poza Wioską Etniczną, niewiele jest miejsc, w których można zobaczyć młodzież ubraną w stroje ludowe. I są to prawdziwe stroje, nie podróbki z targu!.
Po trzecie, można liczyć na to, że ponad piećdziesięcioletnia Yang Liping zaszczyci przedstawienie swoją obecnością i opowie, jak to przez prawie rok szlajała się po Yunnanie, zbierając folklor i ludzi. Albo jakim cudem dziewczę wychowane w kulturze Bai (ona sama) nauczyło się dajskich tańców. Jest wspaniała.
Na koniec kilka fotek. Mało, bo nie wolno z fleszem, a bez flesza to za ciemno, żeby foty były udane. Ale część prawie wyszła.
Jeśli będziecie w Kunmingu - idźcie na to. Koniecznie.
Wczoraj wybrałam się do miasteczka Mengzhe. Buu, ta nazwa w ogóle mnie nie przekonuje, o ileż lepsza jest nazwa dajska: Miejsce-Opromienione-Przez-Słońce! Wybrałam się tu jednak nie z powodu nazwy - ani słońca, jeśli już przy tym jesteśmy. Nie dlatego też, że żyje w nim fascynująca mieszanka Dajów,
Hanów, Hani, Lahu, Wa, Blang i innych mniejszości. Nie dlatego, że tak naprawdę ma mało wspólnego z miasteczkami w naszym rozumieniu (u nas w miasteczkach raczej nie włóczą się po ulicach krowy).
Nawet nie ze względu na piękne górskie krajobrazy. Po prostu - w domu rodzinnym koleżanki z pracy było świniobicie i zaprosiła mnie na wyżerkę. Im więcej jednak czytam o Mengzhe, tym bardziej mnie ono ciekawi, więc podzielę się z Wami moją wiedzą.
Położone jest miasteczko w powiecie Menghai, w górach (1172-2147m n.p.m), a wysoka wilgotność powietrza i miłe memu sercu temperatury (do 40 stopni) sprawiają, że jest to kraina mlekiem i miodem płynąca. Jakim cudem miasteczko ma taką różnicę w wysokościach? W Chinach nazwa 镇 może odnosić się albo do rzeczywistego miasteczka - ulice, poczta, bazar, dworzec autobusowy itp., albo do terenu, obejmującego liczbę ludzi odpowiednią dla miasteczka (w tym wypadku ok. 50 tys. ludzi), a mieszkająca po wsiach. Pozbierawszy wsie należące do miasteczka Mengzhe, otrzymujemy właśnie taką różnicę poziomów.
Po wsiach mieszkają oczywiście głównie mniejszości (prawie 94% populacji), a Hanowie to głównie przedstawiciele rządu i firm państwowych - założono tu na przykład cukrownię, w której pracuje duża ilość miejscowych, ale na stanowiskach kierowniczych są ludzie z zewnątrz. Druga część Hanów bądź mieszańców Hano-mniejszościowych to potomkowie inteligencji, zsyłanej za czasów rewolucji kulturalnej na wieś. To ta inteligencja w latach '50 po raz pierwszy badała pod względem etnograficznym tutejszych ludzi, to dzięki nim wyodrębniono tutejsze grupy etniczne i to oni sprawili, że zaczęto tu uprawiać trzcinę cukrową. Zadzierają więc nosa i uważają, że to dzięki nim pojawiła się w Mengzhe kultura. To nieprawda. Kultura istniała od dawna, ale dzięki Hanom (przez Hanów?) pojawił się przemysł i jego trzy najważniejsze odnogi: uprawa ryżu na dużą skalę, uprawa trzciny cukrowej i uprawa ogromnej ilości herbaty. Oczywiście, zarówno ryż, jak i herbata to produkty, które "od zawsze" tu uprawiano. Ale herbata tradycyjnie była zbierana z wielkich drzew herbacianych, a nie małych krzaków uprawianych specjalnie pod zbiory, a ryż nie szedł na eksport, tylko był uprawiany na własne potrzeby. Teraz tam, gdzie nie ma ryżu, jest herbata i trzcina cukrowa. Zwłaszcza herbata rośnie prawie wszędzie, wszystkie pagórki przy drodze są nią obrośnięte. Oprócz tego reprezentanci niektórych mniejszości oczywiście polują - sporo tu dzikiego ptactwa - a także hodują ryby na zalanych wodą polach ryżowych (wielką popularnością cieszą się przede wszystkim karpie, tilapie zbliżone do naszych okoni i inne tołpygi), zbierają grzyby itd.
Zgodnie z legendą, w dawnych czasach ziemie te były okupowane przez zaklętego żółwia, zaklętego węża i zaklętego orła, które dręczyły ludność, mieszkającą nad wspaniałym jeziorem, po którym dziś śladu nie ma. Dajski śmiałek Shaodimie załatwił jednak złe stworzenia czarodziejskim mieczem, a szczątki wrzucił do jeziora. Gdy przybył tu mnich buddyjski Pashao, powalił go smród, od którego się opędził dopiero wachlując się własną kaszają (szatą mnichów buddyjskich). Przy pomocy kostura utworzył więc Smrodliwą Rzekę "南哈", którą spłynęła cała woda z jeziora, a oczom mieszkańców ukazała się żyzna gleba, na której zaczęli się osiedlać i ją uprawiać.
Tyle legendy. Jeśli chodzi o prawdziwą historię - pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą już z XII wieku, ale żeby dokładniej opisać historię rejonu, musiałabym dłużej poszperać, przede wszystkim w źródłach... tajskich i birmańskich, bo te okolice długo należały do Chińczyków tylko na papierze (przypomina nam o tym choćby skład etniczny wiosek). Jako tako radzą sobie Chińczycy z panowaniem zaledwie od pięciuset lat, przy czym panowanie zazwyczaj polegało tylko na ciągnięciu zysków, a nie na integracji regionu z resztą Chin. Poza zmuszeniem mniejszości do upraw na wielką skalę itp. jedyną korzyścią, jaką przynieśli Chińczycy temu regionowi są szkoły. Prawie wszystkie dzieci w wieku szkolnym faktycznie uczęszczają do szkół, większość kończy też (OBOWIĄZKOWE!) gimnazjum. Mało kto jednak idzie dalej - po pierwsze dlatego, że z pracy własnych rąk można tu dobrze żyć, po drugie dlatego, że do szkół daleko, a po trzecie... Po trzecie to naprawdę zaskakujące, że w takim sobie miasteczku, w którym po ulicach chadzają krowy, a starsi ludzie wędrują w łapciach z trawy, zdarzają się wille z fontannami i auta, których obecność tutaj co najmniej zdumiewa - nowe Hondy, Mercedesy, Volkswageny. Skąd tych ludzi po gimnazjach na to stać? Z uprawy ryżu?
Xishuangbanna to region położony przy granicy z Birmą. Stamtąd pochodzą narkotyki, które w dużych ilościach szmuglowane są przez granicę i rozprowadzane po Chinach. W ciągu ostatnich czterech miesięcy policja powiatowa wszczęła postępowanie wobec 10 dilerów narkotyków i nałożyła kary na kilkadziesiąt osób przyłapanych świeżo po zaaplikowaniu sobie narkotyku (co ujawniły badania lekarskie). Jakiś czas temu na wszystkich drogach odchodzących z Mengzhe pojawiły się na stałe patrole policji, która losowo zatrzymuje podejrzanie wyglądające samochody. Trzeba móc się wylegitymować, pozwolić na szczegółowe przeszukanie pojazdu i dać się zbadać, jeśli policja tak nakaże. Koleżanka mówi jednak, że narkotyki i ogromne ilości nieoclonej biżuterii wędrują już tędy od lat i wiele rodzin utrzymuje się wyłącznie z tego. Pieniędzy nie trzymają w bankach, żeby nie wzbudzać podejrzeń, tylko kupują kamienie szlachetne i trzymają w domach. Nie boją się kradzieży, bo dilerzy w większości są mafiozami i znajdują się pod opieka mafii. Skoro tak łatwo jest tutaj stać się bogatym bez edukacji i bez własnej pracy - dla większości młodzieży płci męskiej najważniejsze jest odróżniać dobry towar od złego, a dla większości młodzieży żeńskiej - złapać dobrze ustawionego męża...
Takie to właśnie opowieści o małym miasteczku można usłyszeć z ust tych mieszkańców, którzy wybrali inną ścieżkę rozwoju i są obecnie nauczycielami czy policjantami.
Piosenki o takim tytule nauczyłam się właśnie na lekcji śpiewu chińskiego.
Piosenka została napisana w 1957 roku na potrzeby filmu Pieśni miłosne na lusheng (蘆笙戀歌). Wedle tradycji mniejszości Lahu, miłość wyznaje się za pomocą instrumentu dętego o dźwięcznej nazwie lusheng (wygląda trochę jak fletnia pana, a trochę jak chiński sheng). Film jest oczywiście historią miłosną, a pieśni pojawiające się w trakcie to pieśni o miłości. Jedną z nich jest właśnie nasza przysięga. Jest to piękny duet, którego tekst przedstawia się tak:
女:
阿哥阿妹的情意长
好象那流水日夜响
流水也会有时尽
阿哥永远在我身旁
男:
阿哥阿妹的情意深
好象那芭蕉一条根
阿哥好比芭蕉叶
阿妹就是芭蕉心
男女:
燕子双双飞上天
我和阿哥(妹)打秋千
秋千荡到晴空里
好象燕子云里
男:
穿弩弓没弦难射箭
阿妹好比弩上的弦
女:
世上最甜的要数蜜
阿哥心比蜜还甜
男女:
鲜花开放蜜蜂来
鲜花蜜蜂分不开
蜜蜂生来就恋鲜花
鲜花为着蜜蜂开
Miłość kochanków jest wieczna jak woda.
Jednak strumień może wyschnąć,
a mój miły zawsze będzie przy mnie.
Miłość kochanków jest głęboka
Sięga tak głęboko jak korzeń bananowca
Kochanek jest liściem,
a kochanka sercem banana.
Jaskółki latają zawsze parami
Kochankowie wspólnie się huśtają
Huśtawka zaś wzlatuje do nieba,
tak jak jaskółki latają w chmurach.
Łuk bez cięciwy nie wypuszcza strzał.
Ma luba jest mą cięciwą.
Miód jest najsłodszą rzeczą na ziemi
a jednak serce mojego lubego słodsze jest niźli miód.
Kwiaty otwierają kielichy dla pszczół,
nie da się ich od pszczół oddzielić.
Pszczoły rodzą się, by kochać kwiaty,
a kwiaty istnieją, by się otwierać dla pszczół.
To tak w przybliżeniu, nie mam chwilowo czasu na bardziej literackie tłumaczenia, chciałam tylko, żebyście wiedzieli, o czym śpiewa ta para:
Wiecie... Kocham tę pieśń. Po pierwsze: wyznanie miłości nie wprost. Po drugie: ta melodia jest piękna. Choć została napisana na potrzeby filmu, wykorzystuje autentyczne zwroty melodyczne ludu Lahu. Po trzecie: uwielbiam duety. Co z tego, że to kicz? Miłość jest kiczowata! Po czwarte: idealnie pasuje do mojej skali ;)
A dla Was - bonus. Czyli film :)