Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chinszczyzna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chinszczyzna. Pokaż wszystkie posty

2024-08-21

Wojna makowa

Trylogia makowa wciągnęła mnie tak, że zaczęłam zarywać noce, jak za czasów czytania Sapkowskiego w liceum. Napisane potoczystym językiem, świetnie wykreowany świat, tak bardzo chiński, tak bardzo fantastyczny! Autorka, Rebecca F. Kuang 匡靈秀, urodziła się w Chinach, jednak już jako dziecko wyemigrowała do Stanów. Do Chin wróciła na gap year i najwidoczniej musiały ją one oczarować, ponieważ następnie ukończyła studia sinologiczne. To pewnie dlatego tak podoba mi się jej styl: solidna kwerenda doprawiona świeżym spojrzeniem, trochę z zewnątrz, trochę od wewnątrz. Fantastyczna mieszanka! Serdecznie polecam.
PS. No i WRESZCIE są fajne książki przygodowe z dziewczynami w rolach głównych. Oczywiście nadal kocham Robin Hooda, Zorrę, Winnetou, Froda z Bilbem i tak dalej, ale - sami rozumiecie :)

PS. Po pierwszym tomie straciłam rozpęd. Drugi tom przemęczyłam; trzeci znów szybko mi poszedł. I choć niekoniecznie przypadł mi do gustu, to nadal uważam, że warto przeczytać, choćby dla okołochińskich smaczków. Podpowiedź: chińskie imiona nie zostały wybrane przypadkowo.

2024-07-19

THS 泰和盛

Po upadku mojej ukochanej Pieśni Szybującego Feniksa długo nie mogłam znaleźć dla siebie sklepu z ciuchami o chińskim twiście. Parę lat temu wszędzie pojawiły się tanie sklepy THS, które poza kompletnie zwykłym asortymentem trochę w stylu H&M czy innej sieciówki zachodniej, tylko gorszej jakości, zawsze ma ze trzy wieszaki z ubraniami w stylu chińskim, choć raczej nie czystym, a mieszanym. Niech za przykład służy nam dżinsowa kurteczka z tradycyjnymi chińskimi guzikami pánkòu 盤扣 (coś w rodzaju naszego szamerunku):

2020-08-13

nietoperze 蝙蝠

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.

W Chinach nietoperz jest symbolem szczęścia. Wszystkiemu winien język: i nietoperz, i szczęście są fu. Konkretnie: 福 z boskim kluczem 礻 to szczęście, a 蝠 z kluczem-robakiem 虫 to nietoperz. Oczywiście samo 畐 fú to cząstka fonetyczna, aczkolwiek kiedyś słyszałam ludową etymologię: szczęście 福 jest wtedy, gdy bogowie 礻 napełniają nasz węzełek 畐 w ten sposób, że jedne 一 usta 口 dostają plon z całego pola ryżu 田 na własność. 

 

Ponieważ Chińczycy kochają kalambury, chętnie wrzucają nietoperze gdzie się da: na ramy okienne, framugi drzwi, chodniki, ozdoby świątynne, krawędzie i denka miseczek...

Jednym z bardzo częstych wizerunków jest 五福捧壽 - pięć nietoperzy (błogosławieństw) wokół znaku długowieczności 壽, czasem tak mocno wystylizowanego, że nie wiadomo, co to. Owych pięć błogosławieństw czy też szczęść to oczywiście długowieczność, bogactwo, zdrowie, umiłowanie cnoty oraz spokojna śmierć. Dość częsty jest też widok Zhong Kuia - chińskiego wiedźmina - otoczonego nietoperzami w czasie walki z demonami - ponoć uczynił on je sobie poddanymi i służyły mu za przewodników. 

Kiedy mowa nie o kalamburach, a o samych zwierzętach, ciekawostką jest to, że nietoperze, tak jak lisice czy pajęczyce, mogą żyć tak długo, aż zmienią się w demony lub... bogów. Ciekawym przykładem takiej przemiany jest jeden z chińskich nieśmiertelnych, Zhang Guolao.

 Tutaj poczytacie o niesamowitych nietoperzach z Japonii.

2020-07-28

Kwiat Śliwy 梅花牌

Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl oraz kirgiski.pl czyli pod egidą Unii Azjatyckiej. 

Przywiązujecie się do ubrań czy zmieniacie co sezon? Ja się przywiązuję. Trzymam całą szafę rzeczy typu "kiedyś jeszcze w nie wejdę"... To znaczy trzymałam. Teraz trzymam szafę "pewnie jeszcze kiedyś przytyję". Zawsze uwielbiałam myszkować w szafie Mamy i nigdy nie pozwalałam jej się pozbyć tych wszystkich cudowności. W końcu po to ma strych, żeby móc je dla mnie przechować. Jeśli żywcem nie znajduję dla jakiegoś ciucha zastosowania, chętniej wymienię niż wyrzucę. A rzeczy, które są dobrej jakości po dziesiątkach lat użytkowania, są ze mną do samego końca.
ZB ma to samo. Dlatego jedną z części jego garderoby jest wspaniała bluza sportowa marki Kwiat Śliwy. Nie da się jej pomylić z niczym innym:

Kwiat Śliwy (Meihua) to jedna z najsłynniejszych - choć obecnie nieco mniej popularnych - firm chińskich produkujących odzież sportową. Powstała w Tianjinie już w latach sześćdziesiątych. W latach siedemdziesiątych ciepło mówił o niej sam Zhou Enlai, więc gdy w 1984 (po otwarciu na świat) Chiny po raz pierwszy wysyłały zawodników na olimpiadę do Los Angeles, zawodnicy byli poubierani właśnie w te ciuchy - w tym złoty medalista Xu Haifeng 许海峰, siatkarki i Li Ning 李宁 (tak, to ten sam, który później założył firmę... również produkującą odzież i obuwie sportowe). Państwo zapewniło pomoc w promocji, pod warunkiem, że ciuchy będą wpadać w oko, że nie będą farbować... no i że będą niezniszczalne.
Są.
Przynajmniej jeśli sądzić po bluzie ZB, która po czterdziestu latach jest tak samo świetna, jak dawniej. Nigdzie się nie przeciera, nie pruje, kolor jest żywy aż do przesady i... często ją sobie pożyczam, gdy ZB nie patrzy. Własnej nie kupię, bo... ubrania tej firmy nadal są dość drogie.
Wracając do olimpiady: gdy już zawodnicy wrócili do Chin na tarczy (byli na 4 miejscu w klasyfikacji medalowej), Chiny oszalały na punkcie Kwiatu Śliwy. Dres tej firmy stał się strojem narodowym na równi z maoistowskimi mundurkami poprzedniej ery. Było to ubranie luksusowe - kosztowało koło 50 yuanów, czyli tyle, ile wynosiło przeciętne miesięczne wynagrodzenie.
Teraz te ciuchy wydają się dość oldskulowe, jednak firma nadal działa i nadal ma swoich zagorzałych fanów. Czynione są też próby dostosowania marki do potrzeb nowego pokolenia.

Tutaj poczytacie o japońskiej marce Uniqlo, a tutaj o marce Tumar.

2019-09-19

Bajecznie bogaci Azjaci

Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam coś w kinie. Jak to dobrze, że dwa razy do roku odbywam podróż na drugi koniec świata, podczas której mogę nadrobić zaległości! Niestety, muszę wybierać raczej filmy lekkie, w których moment nieuwagi się nie zemści niezrozumieniem fabuły. Stąd oglądam raczej komedie romantyczne. Oczywiście wybieram te, które mają coś wspólnego z Azją.
Komedia romantyczna to oczywiście stereotyp na stereotypie. Ale! W Bajecznie bogatych Azjatach mamy do czynienia z azjatyckimi stereotypami, więc można liznąć trochę (nie za dużo, bo to przecież holiłódzki film) stereotypów azjatyckich, przetykanych amerykańskim snem. Film zabawny, zwłaszcza dla kogoś, kto faktycznie coś wie o Azji. W tym o Chinach, bo film opowiada przede wszystkim o Azjatach pochodzenia chińskiego.
No dobra. Tyle o filmie. A ja teraz o odkryciu sezonu czyli o nowym (dla mnie) azjatyckim ciasteczku:
Henry Golding to angielsko-malajski mieszaniec. Och, do twarzy mu z tym :)
Kogoś właśnie tak ładnego będę szukać dla Tajfuniątka...

2019-07-30

Za chlebem

Pamiętacie tę audycję radiową w Radiu Poznań, którą się chwaliłam jakiś czas temu? Jest już dostępna online. Zapraszam do posłuchania.

2019-05-20

2019-04-01

diabolo 空竹

Po raz pierwszy widziałam zabawę diabolo w wykonaniu Tajwanki Shannon, jakieś dziesięć lat temu. Dopiero wówczas dowiedziałam się o istnieniu tej zabawki. Później na diabolo trafiłam też podczas opisywania obiektów muzealnych pochodzenia chińskiego (fantastyczna fucha!). Do dziś przystaję by popatrzeć za każdym razem, gdy mi ta zabawka mignie przed oczami:

Diabolo nazywane jest czasem "chińskim yo-yo", ale muszę powiedzieć, że to jednak całkiem inna bajka. Niby tu zabawka na sznurku i tam też, ale...
Ciekawostka: po chińsku diabolo nazywa się 空竹 kōng​zhú czyli dosłownie "pusty bambus", a czasownik na zabawę diabolo to 抖dǒu - potrząsać. Mówimy więc 抖空竹 - "potrząsać diabolo".

2016-11-25

Sędzia Di

W 80 blogów dookoła świata zmrozi Wam dzisiaj krew. Takie przynajmniej jest założenie, skoro tym razem piszemy o kryminałach z danego kraju. Zgodnie z tradycją wysyłam Was na koniec wpisów do linków innych blogerów. Sama ostrzę zęby - dopiero całkiem niedawno polubiłam kryminały i chętnie zdobędę parę nowych tytułów ;) 

Dawno, dawno temu, w średniowieczu, albo i jeszcze dawniej, każdy dzień targowy był okazją nie tylko do zrobienia zakupów i osiągania zysków materialnych; był również pożywką dla ducha. To w czasie targów występowali akrobaci, muzycy, a także gawędziarze, którzy wędrowali od miasteczka do miasteczka z szerokim asortymentem opowiastek. Jednym z częstych bohaterów takich opowiastek był sędzia Di. Żeby było śmieszniej, w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa czy innego księdza Browna, akurat sędzia Di istniał naprawdę. 
źródło
Di Renjie żył za czasów dynastii Tang, złotego okresu historii Chin. Był to znany z nieposzlakowanej opinii urzędnik państwowy - a u chińskich urzędników nieposzlakowana opinia była i jest rzadsza od jednorożców. Nic więc dziwnego, że z czasem postać Di zaczęła żyć własnym życiem. Di mógł trafić do każdej opowieści, w której potrzebna była taka kryształowa postać, wspaniale rozwiązująca zawikłane problemy różnej natury i iście salomonowymi wyrokami łagodząca spory. Czegóż ten Di nie potrafił! Zawsze odkrywał, co się tak naprawdę zdarzyło i kto jest winny, a kto nie; czasem dzięki własnemu rozumowi, czasem dzięki pomocy rozbudowanego chińskiego panteonu. Potem zaś wymierzał karę - nie było tu miejsca na łagodność i danie szansy poprawy; ofiara otrzymywała zadośćuczynienie, a przestępca był karany. Surowość była przez Chińczyków traktowana jako jeszcze jedna zaleta, druga twarz bezstronności i nieprzekupności.  W tych klasycznych opowieściach, najpierw przekazywanych ustnie, a później zapisywanych, nasz sędzia był zawsze idealny, a czarne charaktery - na wskroś złe. W zależności od czasów i miejsca, w których opowieść powstawała, czarny charakter pochodził z różnych klas społecznych, był Tatarem albo Mongołem, taoistą bądź buddystą - pełen przekrój.
I tak sobie żył nasz surowy i dość nieludzki sędzia w ustach ludu przez wieki całe, aż tu nagle odkrył go Robert van Gulik.
źródło
Van Gulik, syn lekarza pracującego na Dalekim Wschodzie, od dziecka interesował się szeroko pojętą kulturą Wschodu. W dodatku był tytanem pracy. Poza pracą sinologiczną oraz służbą dyplomatyczną zawsze znajdował czas na coś jeszcze - czy była to gra w go, czy nauka gry na guqinie, czy... tłumaczenie XVIII-wiecznej chińskiej powieści kryminalnej o sędzim Di.
Później już nie tylko tłumaczył. Znając dogłębnie tajniki starej chińskiej kultury, pisał piękne powieści, wykorzystujące tę wiedzę do ostatniej kropelki. Choć autor był Europejczykiem, dla mnie te powieści są kwintesencją chińskości. W czasach van Gulika chińscy intelektualiści podniecali się głównie "myślą zachodnią"; na opowieści ludowe - w których przecież zawsze mieszka duch narodu! - patrzyli raczej z rozbawieniem, albo i z pogardą. Van Gulik zaś wziął ze starej popkultury chińskiej wszystko, co najlepsze, wzbogacił o trochę europejskości (nasz sędzia Di zmienił się u tego autora w postać bardziej ludzką, popełniającą błędy i "normalną". Całe szczęście przestał być również ksenofobem ;) ) i... to był strzał w dziesiątkę. Tło jest realistyczne, postacie żywe, chińskie tradycje i chińska literatura, z której czerpał pełnymi garściami, przybliżone laikom.
Z punktu widzenia sinologa można się w tych książkach przyczepić do wielu rzeczy. Przede wszystkim - van Gulik jest jednak tylko obcokrajowcem; pewnych realiów po prostu nie znał. Po drugie - pisał o tangowskim urzędniku, ale jego wiedza o Chinach to była głównie wiedza o Chinach ostatnich paru wieków, a nie zamierzchłej przeszłości. Ale dla laika, albo po prostu pasjonata szeroko pojętej "chińszczyzny" te książki w łatwy i przystępny sposób otwierają nowy świat.
Oczywiście - sędzia Di zainspirował nie tylko naszego Holendra. Sami Chińczycy też w końcu poszli po rozum do głowy i zaczęli korzystać z tej kopalni wspaniałych opowieści. Jeden z moich najukochańszych hongkońskich reżyserów, Hark Tsui, wziął sędziego Di na warsztat już dwa razy. W 2010 roku w roli tytułowej obsadził zresztą najprzystojniejszego Chińczyka wszech czasów, mojego pięknego Andy'ego Lau!
Wracając do książek: jest ich kilkanaście, więc starczą Wam na kilka przyjemnych zimowych wieczorów. Ja jeszcze nie zdołałam przeczytać wszystkich. Może po tym wpisie jakiś Święty Mikołaj zasponsoruje mi wszystkie brakujące tomy?...
Linkownia:
Austria: Viennese breakfast - 15 austriackich kryminałów
Francja: Francuskie i inne notatki Niki - Od Navarro do Renoir
Kirgistan/Uzbekistan: Kirgiski.pl - “Wschodnia spuścizna”, czyli uzbecki kryminał po rosyjsku; Enesaj.pl - “Wschodnia spuścizna” Andrieja Anisimowa - fragment powieści
Niemcy: Niemiecki w Domu - Niemiecki serial kryminalny
Szwecja: Szwecjoblog - Palcem po mapie szwedzkich kryminałów
Turcja: Turcja okiem nieobiektywnym - Filmowy Stambuł w trzech odsłonach
USA: Specyfika Języka - TOP 10 amerykańskich seriali kryminalnych do nauki angielskiego

Jeśli chcielibyście do nas dołączyć, piszcie na adres: blogi.jezykowe1@gmail.com

2016-07-21

Wuhouci - Fortel "Pusty Fort" 空城計

W muzeum Wuhouci poza całą masą ślicznych figurynek i innych zabytkowych kusz, znalazł się cudny porcelanowy talerz ozdobiony fortelem "Pusty Fort". 
No oczywiście! W miejscu kultu Zhuge Lianga nie mogło zabraknąć takiej pamiątki... O co jednak chodzi?
W Epoce Trzech Królestw zdarzyło się raz, że wielki wódz Zhuge Liang, popełniwszy kilka okropnych pomyłek, został z garstką (2500) żołnierzy w Zachodnim Mieście 西城. Nagle kurier przybył ze straszną zaiste, w tych warunkach, wieścią: „Sima Yi na czele 150 tysięcy żołnierzy zbliża się do miasta!”.
Zhuge Liang, pozbawiony nie tylko dobrych dowódców, ale i zwykłych żołnierzy, otoczony urzędasami, którzy słysząc te wieści oczywiście spanikowali, zarządził co następuje: „Po schowaniu wszystkich flag żołnierze mają się poukrywać w wartowniach. Jeśli ktoś będzie łazikował bądź głośno mówił – zabić! Otworzyć wszystkie bramy miasta, a przy nich postawić 20 ubranych po cywilnemu żołnierzy, którzy będą zamiatać ulice. Gdy przybędą wrogie wojska, nie wolno wam panikować. Osobiście się wszystkim zajmę, mam plan”.
Po wydaniu tego cokolwiek dziwnego rozkazu, Zhuge Liang przystroił się w odświętne szaty, po czym kazał dwóm młodzieńcom przynieść guqin (chińską starodawną cytrę), usiadł na szczycie murów miejskich i, przy miłej woni trociczek, rozpoczął koncert – a dźwięki płynące spod jego palców słodkie były i spokojne.
Takim właśnie go ujrzeli, w pośpiechu i z żądzą mordu w sercach przybywający szpiedzy Sima Yi. Ich przełożony, usłyszawszy o tym, nie uwierzył i pospieszył zweryfikować informacje przy pomocy osobistych oględzin. Takoż ujrzał Zhuge Lianga, siedzącego spokojnie na murze, z uśmiechem oddającego się grze na cytrze, w towarzystwie dwóch młodzieńców. Brama miejska otwarta na oścież, a włóczący się w jej okolicy mieszkańcy zajmują się zamiataniem ulic, jakby na świecie nie istniały jego, Sima Yi, wojska!
Hmm, pomyślał Sima Yi, czują się tak bezpieczni, że pogłoski, jakoby Zhuge Liang pozbawion był wojska, wydają mi się nie tylko mocno przesadzone, ale wręcz niemożliwe! Musiał zastawić na mnie zasadzkę, a wewnątrz miasta pewnie są tysiące żołnierzy!
To pomyślawszy, pospiesznie wycofał swoich ludzi. Jego syn, Sima Zhao, nie rozumiejąc tej decyzji, pyta: „Ojcze, przecież widać, że Zhuge Liang nie ma żołnierzy, dlaczego chcesz się wycofać?”. Jego ojciec zaś odrzekł: „Zhuge Liang to szczwany lis, ale i ostrożny, nigdy nie wystawia się na zbędne ryzyko. Skoro dziś, wiedząc, że się zbliżamy, otworzył bramy miejskie na oścież, najwidoczniej pewien jest, że nas pokona. Gdybyśmy weszli do miasta, pewnikiem wpadlibyśmy w pułapkę. Więc lepiej się wycofać, rozumiesz?”.
Zhuge Liang, ujrzawszy odwrót nieprzyjaciela, zaśmiał się w głos. Urzędnicy zapytali go: „Jakimże cudem Sima Yi i jego 150 tysięcy żołnierzy ujrzawszy Ciebie na murze, zawrócili w popłochu?”.
Zhuge Liang odparł: „Cóż, założył, że skoro zawsze jestem ostrożny, to na pewno nie mając wojsk, nie czułbym się tak pewny siebie, żeby sobie koncertować na murach miasta. Dlatego uciekł. A przecież ja po prostu nie miałem innego wyjścia niż zaryzykować!”.
Z pełnym szacunkiem zaczęli więc wszyscy mówić: „Och, wodzu, na taki fortel nie wpadłby nawet sam diabeł! Gdybyśmy to my dowodzili, zapewne ucieklibyśmy z miasta!”.
Zhuge Liang zaś odpowiedział: „Mamy przecież zaledwie 2500 ludzi. Nie ucieklibyśmy daleko, zostalibyśmy wyrżnięci w pień. Wtedy klęska byłaby pewna, a tak to była tylko jedną z opcji. Poza tym „Sztuka wojny” mówi: znając siebie i swojego wroga można wygrać każdą bitwę. Wiedziałem, co myśli Sima Yi. Gdyby to Cao Cao stał u bram, nie odważyłbym się zastosować tego fortelu.”.
Fortel ten jest trzydziestym drugim ze słynnych 36 Forteli, a powyższa historia została opisana w słynnej powieści „Opowieść o Trzech Królestwach” (Romans Trzech Królestw”) Luo Guanzhonga. Fortel faktycznie został kilkukrotnie zastosowany, aczkolwiek nie ma żadnych dowodów na to, że akurat Zhuge Linag maczał w tym palce – Luo Guanzhong po prostu zawsze wszystkie genialne podstępy przypisywał Zhuge Liangowi, uwielbiając go bez żadnych zastrzeżeń.
Pooglądajcie sobie, jak to mogło wyglądać: 

A na deser ciekawostka: jak Chińczyk przez roztargnienie wyjdzie z domu zostawiając drzwi niezamknięte, można się z niego naśmiewać, że próbuje uskuteczniać fortel „pusty fort” (擺空城計).

2016-04-28

czyszczenie uszu 掏耳朵

W Polsce większość ludzi używa patyczków do czyszczenia. Brrr... wciskają woskowinę jeszcze głębiej... Jeśli jest już naprawdę źle, idzie się do laryngologa, a ten bierze wielką strzykawę i przepłukuje nam uszy dużą ilością wody. Są jeszcze krople do uszu i zwykła parafina. Nie ma za to czyścicieli uszu, tak powszechnych w Chinach.
Dawniej wędrowali od herbaciarni do herbaciarni, od knajpy do knajpy i oferowali swe usługi. Dziś częściej można ich spotkać na targowiskach w maleńkich wioskach i przy deptakach w dużych miastach. Ustawiają siedziska, przygotowują sprzęt i czekają na klientów. A tych jest niemało! Ja bym wprawdzie nie zaryzykowała głuchoty - a oddanie uszu w ręce kogoś obcego i to nie medyka zdecydowanie mnie przerasta, ale dla Chińczyka, który nie dysponuje normalną, miękką woskowiną, a sypkim "usznym brudem" czyszczenie uszu jest absolutną koniecznością. Do czyściciela uszu ma Chińczyk takie samo zaufanie, jak Europejczyk do golibrody; przez myśl mu nie przejdzie, że usługa może zakończyć się głuchotą - tak jak Europejczyk nie obawia się, że golibroda poderżnie mu gardło...
W Kunmingu się z czyścicielami nie spotkałam. Za to w Chengdu było ich pełno! Ten konkretny stragan mieścił się przy ulicy Pokątnej :)

2016-02-08

Straż! Straż!

Bardzo rzadko chodzę w weekendy nad Szmaragdowozielone Jezioro. Kocham to miejsce, ale nie znoszę być potrącana, zaczepiana, nie cierpię, gdy mi się hałasuje nad uchem. Czyli weekend, gdy bodaj wszyscy kunmińczycy wylegają z domów, jest najgorszym czasem na spacerowanie po parkach.
Czasem jednak pogoda jest zachęcająca, ja muszę od czegoś odpocząć, a może doskwiera mi trochę samotność - i wybieram się w najgwarniejszy kawałek Kunmingu. Zawsze od nowa urzeka mnie wtedy jego piękno, a także niesamowita pomysłowość i pracowitość Chińczyków. Co parę metrów, albo i bliżej, stoją bądź siedzą na składanych krzesełkach staruszkowie płci obojga. Przed nimi - cuda na kiju! Tandetne zabawki obok cudeniek wyszywanych czy też szydełkowanych przez seniorki rozmaitych mniejszości etnicznych. Proste gry: jak trafisz piłką w stos puszek i zrzucisz konkretną ilość tych puszek, możesz wygrać nagrodę. Jest oczywiście strzelnica z balonikami, są przekąski, napoje, przybory wędkarskie, lampki nocne na baterie, tranzystorki, cud, miód i malina! Siedzą też panie od pedicure'u, panowie masażyści, panie swatki... Jest też mój ulubiony artysta: pan robiący artystyczne cukierki. Na papierze do pieczenia przy pomocy paru narzędzi kładzie płynny karmel, tworząc smoki, feniksy czy inne myszy; karmel za chwilę zastygnie, ale zanim to się stanie, pan wetknie w "obraz" patyk - i tak powstają najpiękniejsze lizaki świata.
Ale cóż to, pan nagle wstaje, wyłącza maszynkę podgrzewającą karmel, chowa przyrządy i odchodzi. Widząc to, zbierają się też staruszkowie z naprzeciwka: a więc koc, na którym były rozłożone towary, da się jednym ruchem zmienić w wór, który tak wygodnie zarzucić na plecy!
Już po chwili na całej alejce nie ma ani jednego sprzedawcy, za to jest bez liku zażywających popołudniowego słońca staruszków, obładowanych wielkimi tobołami.
Nadchodzi straż miejska; uważnie się rozglądają. Doskonale wiedzą, że "winowajcy" cały czas tu są, że w każdym z tych wielkich tobołów jest mnóstwo rozmaitych towarów na sprzedaż. Ale nie złapali nikogo na gorącym uczynku, gdy pieniądze przechodziły z ręki do ręki, więc mają związane ręce. Nie zaaresztują przecież emeryta tylko dlatego, że niesie wór wyładowany lampkami. Może ma dużą rodzinę? Może transportuje z jednego sklepu do drugiego?
Straż powoli odchodzi. Nie mija pięć minut, a rozlegają się szepty, że już bezpiecznie. Staruszkowie rozkładają koce, staruszki obok dziergają maleńkie niemowlęce buciki. Życie wraca na utarte tory. A straż? Dziś już patrolowali, więc pewnie przyjdą dopiero jutro...

2016-01-31

Podróż na wschód Azyi VIII

Sapieha wrócił do Chin, tym razem zwiedza Północ.

Oszustwo i złodziejstwo Chińczyków przechodzą rzeczywiście wszelkie granice przyzwoitości! Opędzić się formalnie nie można od czyhających, jak szakale, na gratkę złodziei; pieniędzy wprost nie kradną, można na stole wszystko zostawić; ale przy każdej bułce, każdym kawałku chleba,
każdej świecy, którą się spala, wszyscy koło gościa wiszący słudzy i boye ciągną swe zyski, co squisem tu zowią, a ciągną zyski te z niepojętą doprawdy bezczelnością. [teraz turyści płacą takie samo frycowe, ale w dodatku niczego na stole zostawić nie można :D]
*
Jednomyślnie, wszyscy tu rezydujący odmawiają np. Chińczykom wszelkich własności charakteru, któreby pod miano c n o t y dały się podsumować! Ks. Favier tak się wyraża o nich: alfą i omegą każdej myśli, słowa i uczynku Chińczyka jest: egoizm i bezgraniczna pycha. Jeżeli Chińczyk okazuje rzekomo przywiązanie do swych dzieci lub rodziców, to powodem li tylko egoizm, boć i on kiedyś będzie starym, będzie pomocy dzieci potrzebował, więc kaptuje zawczasu dzieci. Przytem będąc niesłychanie zabobonnym, boi się, by złe obchodzenie się z ojcem lub matką nieszczęścia na dom jego nie sprowadziło.
Okrucieństwo Chińczyka przechodzi wszelkie wyobrażenie. W czasie egzekucyi setki tysięcy ludu przychodzi paść oczy mękami egzekwowanego! [Ach, ci źli Chińczycy! No i egzekucje - w Europie, broń Boże, cywilizowani ludzie nie chodzili na rynek, żeby oglądać palenie i wieszanie, a skąd!]
*
Favier nigdy inaczej o Chinach się nie wyraża, jak, że to »królestwo szatana«. Istotnie zdaje się, że ma racyę; studyując historyę, rzeczywiście przychodzi się do przekonania, że nigdzie tak powolnych katolicyzm nie czynił postępów, jak właśnie w Chinach; ilekroć się zaś wzmógł, tyle razy całe piekło jakby wypadało na ziemię, i burzyło, paliło i bezcześciło sługi Chrystusowe. Wielkiej zaiste łaski Bożej, wielkiego zaparcia się siebie, jakiejże cierpliwości potrzeba, by w takim kraju żyć jako misyonarz, bez żadnych wygód, ba, często całe miesiące i lata wśród brudu i smrodu chińskiego chłopa, tylko o chińskiej strawie. [Nie bardzo wierzę, by smród chińskiego chłopa był gorszy niż smród polskiego. A już jeśli chodzi o strawę - zdecydowanie przedkładam chińskie potrawy biedoty nad biedny polski groch z kapustą. Inna rzecz, że w Chinach Północnych było pod tym względem oczywiście gorzej niż na moim ukochanym południu :)]
*
Na przeciwległych wzgórzach pomiędzy drzewami po chwili widnieje już letni pałac. Droga nasza ciągle do niego nas zbliża. Płakać się istotnie chce. Raz, że to takie wszystko poniszczone, powtóre, że go widzieć nie można. Pagody, wieże, zdala wśród zieloności ogrodów cesarskich widoczne, pojedyńcze pawilony rozrzucone tu i ówdzie po wzgórzach. Przejeżdżamy koło głównego wejścia: rozległe szopy, potężne kloce drzewa częścią z Ameryki, częścią z południa Chin sprowadzonego, setki robotników, robota gorączkowa: pałac letni restaurują. Przed głównem wejściem owe przepyszne dwa lwy bronzowe, z liczby niewielu pozostałości po tej wspaniałej rezydencyi, zniszczonej najprzód przez Anglików i Francuzów w 1860 r. — doniszczonej przez Globtrotterów, którzy łamali, psuli co było można, by »zabrać pamiątki« — dalej przez pospólstwo chińskie, bezpośrednio po opuszczeniu pałacu przez wojska  sprzymierzonych — wreszcie przez rozmaitych wiernych poddanych Jego cesarskiej chińskiej Mości, którzy zabudowań pałacu używali za kamieniołomy. Dziś pałac dla Chińczyków i białych zarówno zamknięty; mowy nawet być nie może o zwiedzeniu go.[dziś Pałac Letni można zwiedzać - ponoć jest to piękny park. A choć budowle nieautentyczne, i tak robi wrażenie. O skradzionych i wywiezionych dobrach starają się Chińczycy nie pamiętać.]
*
[...] patrząc pewnie już po raz ostatni na Pekin — mimowoli żal mi się zrobiło za nim, za wszystkiem co się z nim kończyło; jednej tylko części Pekinu najmniej żałowałem, to rezydencyi dyplomatów europejskich. Chciałem poświęcić krótką notatkę t. zw. ciału dyplomatycznemu w Pekinie — koniec końców nie warto; wszystko to, z dwoma może wyjątkami, tak podrzędne umysłowo figury... I nie może być inaczej. Wielki błąd popełniają niektóre rządy, zostawiając swoich reprezentantów długiemi latami lub przez całe życie w Chinach. Zgubne to pociąga za sobą skutki; skwaśnienie, stetryczenie, znudzenie bezgraniczne — bo też ciasno tu i nudno okropnie po dłuższym pobycie. [pozostawię bez komentarza opis dyplomatów w Pekinie :D]
*
Nader ciekawe byłoby studyum porównawcze o pojęciu, jakie pojedyncze indywidua, pojedyncze człony ludzkości mają o uczciwości. W każdym razie panuje w tej mierze najkolosalniejsza rozmaitość. To co w oczach Żyda lub Chińczyka jest uczciwem, przynajmniej względnie uczciwem, to w oczach przeciętnego chrześcijanina jest wprost złodziejstwem. A jednak jest pojęcie ogólne, kardynalne uczciwości, tak jak jest ogólne, kardynalne pojęcie czystości. Tylko, podobnie jak pojedyńcze rasy, według własnej wygody lub stopnia lenistwa, regulują pojęcie czystości, i jedne uważają dobrze wymydlone i wymyte czystą wodą ręce, twarz i nogi za czystość ciała, a drugie widzą tęż czystość w namazaniu nieumytych policzków czerwonym pudrem a szyi białym, i pomazaniu również czerwoną farbą paznogci lub dłoni — podobnie stopniują i zastosowują pojedyncze rasy uczciwość. Chińczyk, swoje wyobrażenie o uczciwości miaruje według tego, czy ma do czynienia z Chińczykiem czy z białym, i czy biały mniej lub więcej dokładnie się rachuje lub nie.[szkoda, że Sapieha nigdy nie widział, jak zakopiańscy górale, wspaniali chrześcijanie, traktują chińskich turystów...]

Niewiele dobrego, poza opisem rozmaitych pięknych krajobrazów, miał do powiedzenia Sapieha o Chinach i o tym, jaki mają one wpływ na białego człowieka. Ciekawam straszliwie, co powiedziałby dzisiaj... 

2015-12-30

na zewnątrz

To codzienny widok przed jedną z naszych ulubionych knajp. Wystawione na słoneczko miniuprawy warzyw, suszące się pasy mięsa - od ganby poczynając na zwykłym boczku kończąc. Zazwyczaj przed knajpą można zobaczyć również wywieszone po praniu obrusy, ścierki i mopy, a także kelnerów i kucharzy, siedzących w kółeczku i przygotowujących "zapasy". Jakie zapasy? Na przykład łuskają kilogram czosnku, obierają kilogram imbiru, z potężnej miski mięty wybierają tylko świeże listki, te ze zdrewniałymi łodygami trzeba bowiem odrzucić. Robią bazy do sosów, przygotowują zestawy - pokrojony w paseczki ziemniak i trzy papryczki chilli, różyczki brokuła i łycha czosnku itd. Jeśli knajpa specjalizuje się w gorących kociołkach, przed południem i przed kolacją trzeba przygotować świeże warzywa: poporcjować, pokroić w plasterki, sprawdzić, czy w miseczkach jest sos ostrygowy/olej sezamowy/sufu... Dlaczego jednak robią to wszystko na zewnątrz, a nie w kuchni?
Powodów może być kilka. Yunnańskie słońce jest milsze niż ciemna kuchnia. Oszczędzenie prądu też jest nie od rzeczy. Kuchnia może być za mała, by wielu pracowników się w niej swobodnie mieściło - a może właśnie ktoś w środku sprząta albo coś przygotowuje? Względy towarzyskie też są nie od rzeczy - wiele par rodzi się w Chinach przy wspólnej pracy przy żarciu. Dla mnie jednak bodaj najważniejsza jest obietnica zawarta w przygotowywaniu składników: przechodniu, spójrz! Mamy świeże warzywa najwyższej jakości. Uważnie oddzielamy ziarno od plew, żaden zgniły czosnek nie zagrzeje u nas miejsca. Wszystkie produkty spożywcze myjemy pod bieżącą wodą. Paznokcie naszych kucharzy są czyste.
Oj, różni się to od standardów unijnych i sanepidowskich, różni. Ale - zapewniam, że przy odrobinie wprawy można łatwo odróżnić knajpę, w której biegunka jest wpisana na listę efektów ubocznych spożycia kolacji od takiej, w której można spokojnie zasiąść do stołu...

2015-12-11

雲南十八怪 18 dziwactw Yunnanu I

To nie mój wymysł. Spaceruję ulicami Kunmingu i innych tutejszych miast wystarczająco długo, żeby się (prawie) niczemu nie dziwić. Ale sami Chińczycy ułożyli wierszyk, którego każdy wers opisuje kolejną specyficzną cechę - dziwactwo - Yunnanu. Pozwolę więc sobie po kolei przedstawiać Wam owe dziwactwa. Nie spodziewajcie się jednak zaledwie osiemnastu wpisów. Jako, że w różnych regionach Yunnanu funkcjonują różne dziwactwa, pozbierane do kupy tworzą imponującą liczbę 81 dziwactw! Będę je omawiać w takiej kolejności, w jakiej będę na nie natrafiać.

雞蛋串著賣
kurze jaja sprzedawane jak korale

Rzeczywiście wyglądają jak ponawlekane. W sumie to całkiem niezła metoda, pozwalająca handlarzom uniknąć wytłuczenia wszystkiego. Przydatna była zwłaszcza dawnymi czasy, gdy jajka wędrowały do Kunmingu i innych miast z pobliskich gór, gdzie kur hodowano znacznie więcej niż w mieście. Wszelkie towary na sprzedaż noszone były zazwyczaj w ogromnych bambusowych koszach. Żeby nie wytłuc delikatnych jajek, trzeba było je solidnie opakować. Niestety, dziwactwo zanika, bo pojawiły się specjalistyczne pudełka na jajka, takie same zresztą jak w Polsce. Długo więc mi przyszło czekać na jajeczne objawienie. Razu pewnego przyuważyłam na targu starowinkę, która miała kosz wypakowany... słomą. Szybkie spojrzenie, natychmiastowa decyzja, jajka kupione - a drogie były, bo takie "eko"...
Wprawdzie tak opakowane jajka nieczęsto znajdziemy na targu, ale za to możemy sobie na nie popatrzeć na jednym z głównych deptaków Kunmingu:

2015-12-07

tykwowe szczęście

Obok popularnych w całych Chinach węzełków ze znakami szczęscia itd. są w Yunnanie dostępne dwie podstawowe ozdoby/pamiątki, bazujące na pomysłach węzełkowych, ale z yunnańską specyfiką. Po pierwsze są to oczywiście wieszadełka w obramowaniu węzełkowym z herbatą pu'er:
Jeśli kupicie, pamiętajcie, że nadają się tylko do wiszenia, pachnienia i wyglądania, a nie do parzenia, bo poza herbatą znajdują się w tych ozdobach środki utwardzające.
Druga ozdoba jest cokolwiek lżejsza, ale niestety również mniej trwała. Są to tykwy na szczęście:
Do tykwowych ozdób i przedmiotów codziennego użytku mam wielki sentyment. Yunnańczycy wykorzystują tykwy gdzie tylko się da: jako instrument, jako naczynia oraz przyrządy kuchenne. Uwielbiam takie rzeczy!

2015-12-06

Podróż na wschód Azyi I

Dzisiejszy wpis zawdzięczacie Kayce, która przesłała mi wspaniałą lekturę na listopadowy, chłodny wieczór. Jest to dzienniczek Pawła księcia Sapiehy (swoją drogą, bardzo ciekawa postać), który w latach 1888-1889 wybrał się do - jak widać po tytule - Azji Wschodniej i przekazywał wrażenia z podróży. Całość możecie znaleźć na przykład tutaj, a tymczasem ja będę się z Wami dzielić tymi fragmentami, które mnie w jakiś sposób zaciekawiły. Dziś - początek podróży i wrażenia z Singapuru.

Biegeleben [...] chce mi ofiarować swój mundur dragoński, abym mógł w nim paradować przed rozmaitymi nabobami i kacykami syamskimi.[no tak, w Europie jest się królami, arystokracją i szlachtą, a w Azji można być co najwyżej nababami albo kacykami...]
*
Jutro więc raniutko mamy nareszcie stanąć w Bombaju. Niestety, tylko 2 czy 3 dni będziemy mieli na zwiedzenie; ja osobiście może już więcej tego kontynentu nie zobaczę, a to z powodu szalonego planu, który mi podano: jechać z ministrem naszym aż do Tokio, a potem albo na Pekin, Kiachtę, albo na Władywostok, Irkutsk, Jekaterynburg, Moskwę do domu wracać! Szalona ta podróż trwać ma dwa miesiące z czubem, ale ciekawa! Straszą mnie, że okropnie monotonna! Z Yokohamy, jak mi dziś mówił kapitan, ma być do portu w Tien-tsin 2 do 3 dni; potem się przesiada na statek chiński i nim płynie aż do Pekinu. [Z dzisiejszej perspektywy Tianjin to już prawie Pekin, wtedy się jeszcze trzeba było przesiadać na inny statek :D]
*
[...] a te biało i czerwono oturbanione Indyany czyhają tylko, by ci zprzed nosa porwać kosz z chlebem, sól, pieprz, cukier lub musztardę i zanieść swemu panu, na którego usługi tu jedynie są; są to prywatni «boy'e». Indyanina takiego płaci się 1 — 2 rupij dziennie. Za to musi się ubrać, pożywić i cały dzień być cieniem swego pana. Angliki miewają po 20 — 30 takich cieniów, do każdej czynności inny. Gubernator, urzędnicy wyżsi podobno po 100 — 200 takich sługusów utrzymują. Jestto konieczne, bo popierwsze samemu coś sobie robić nie wypada, i gorąco; a powtóre Indyanin taki od wylewania jednego gatunku naczyń, już drugiego, choćby najpodobniejszego, nie tknie się.[no tak, nie dość, że samemu nic robić nie wypada, to jeszcze gorąco... ;)]
*
Portugalczycy przez nieobserwowanie tej zasady absolutnego rozdziału między białym a kolorowym człowiekiem, wsiąkli w społeczeństwo indyjskie, utworzyła się rasa mieszańców, których stanowisko wobec krajowców naturalnie zupełnie jest odmienne. Anglicy nie chcą tego dopuścić. Biały, żeniący się z kobietą, jak tu mówią, «kolorową», ipso facto wychodzi z kasty białych, traci prawo do wyższych urzędów, nie przyjmują go u siebie biali, staje się w całem słowa znaczeniu un déclassé, bo od białych odepchnięty, między tamtymi z pewnością nigdy przyjętym nie zostanie.[Zawsze jestem ciekawa najbardziej, czy ci biali, którzy popełnili taki rasowy "mezalians" aby na pewno tego żałowali ;)]
*
[Cejlon] Ale wnet po przyjeździe, jakiż czarodziejski widok odsłonił się nagle przed nami! Nasz język, język ludu północ zamieszkującego, jest przecież za ubogi, by w nim wrażenia, zbierane w krajach podzwrotnikowych, opisywać. Choć, przepraszam, zbyt ogólnie się wyraziłem: to nie język temu winien, ale ten, co nim władać dostatecznie nie umie. Cóż ja biedny mam powiedzieć o tej wyspie, którą, niestety, na zawsze opuszczam? Chwalić, opisywać w tych razach, jest to rodzaj bluźnierstwa. To są rzeczy tak wspaniałe, że trzeba je widzieć własnem okiem, by dopiero mieć pojęcie o tem, ile nam północnym mieszkańcom potrzebaby czasu, by oko nasze przyzwyczaiło się patrzeć na te wspaniałości, by pamięć nasza potrafiła zachować choćby mgliste wspomnienie tych przepychów...[dobrze prawi, polać mu! Często nie potrafiłam właściwego dać rzeczy słowu. Ale to nie zawsze wina języka - częściej moja, bo niedouczonam...]
*
[Cejlon] Przed laty uprawiano tu kawę; na początku tego dziesięciolecia rzuciła się zaraza, owad jakiś dopomógł; dziś ani śladu kawy niema na całej wyspie, rzucono się więc do uprawy ryżu i herbaty. Udaje się to doskonale, herbata jednak tutejsza, jak i indyjska, znacznie się rożni od chińskiej, ma smak i aromat bardzo silny, korzenny, nieprzyjemny. [i tak zostało po dziś dzień. Dlatego Anglicy i Hindusi nie pijają herbaty czystej, naturalnej, tylko zawsze słodką z mlekiem - jakoś smak tego paskudztwa trzeba poprawić...]
*
[Półwysep Malajski] Zresztą jest ten półwysep do dziś niepodległym, wnętrze jego wcale prawie nieznane, a nawet rzadko zamieszkałe. Siedzą tu Malajczycy, rasa zbliżona raczej do semickich. Lud to ciemno - oliwkowo – bronzowy, dziki, zły, leniwy. [No tak. Ciekawe, jak to okupant zawsze potrafi sobie wytłumaczyć, że tylko pomaga tym złym, głupim, leniwym, dzikim etc. plemionom... Jeszcze ciekawsze, jak łatwo takie sądy uznane zostają za Prawdę]
*
Penang, to pierwsza na naszej drodze ku Wschodowi placówka chińska; powiedzmy dokładniej: to już dziś prawie wyłącznie chińskie miasto.[...] w barkach, dopływających pod statek, widzisz poważnie z parasolem siedzących kupców Chińczyków, w powozach jeżdżą Chińczycy, na poczcie i telegrafie urzędnik Chińczyk, w sklepie Chińczyk, w pałacach, pałacykach i willach — wszędzie już zbogaceni i bogacący się Chińczycy. Tutaj już obok nielicznych Europejczyków, zagarnęli handel i rzemiosła Chińczycy. Wyznaję, że z ciekawością i pewnym strachem przypatruję się tej rasie — boć ich narodem nazwać trudno [no pewnie, tylko w Europie bywają narody :P] — i stawiam sobie pytanie, czy się spełni proroctwo Hübnera i wielu innych, że oni to są przyszłymi władcami świata. Obok Hindusów, a nawet Malajczyków, Chińczycy ci na herkulesów patrzą. Tu wyłącznie imigrują Chińczycy czystej krwi, tj. mieszkańcy środkowych a głównie południowych prowincyj cesarstwa Niebieskiego. Kolor ich ciała niekoniecznie odpowiada utartej nazwie «ludzi żółtych»; często jest prawie biały, zwłaszcza u bogatszych, zresztą silnio opalony, z zakrojem oliwkowo - żółtawo - cynamonowym. Twarze brzydkie [sobie się przyjrzyj, gamoniu], choć nie takie karykaturalne, jak je sobie zwykle wyobrażamy. To co się widywało z Chińczyków w Europie, zupełnie zdaniem mojem nie daje wyobrażenia o ogóle. Co dotąd widziałem i widzę (mamy ich około 80-ciu na statku, robotników wracających już z zarobkowania kilkoletniego do ojczyzny), to typ rosły, barczysty, twarz podługowata raczej niż okrągła, oczy prawdziwe chińskim sztychem wycięte, nosy proste, dość długie i wyraziste, w profilu nie brzydkie, zprzodu trochę rozpłaszczone i perkate, włosy krucze, płeć niebrzydka, budowa często atletyczna. Bogaty Chińczyk, przyznaję, że bardzo brzydki i niesympatyczny, bo tłusty, twarz zwykle obrzękła, oczy sadłem zalane, o brzydkim, zwierzęcym wyrazie. [tłuści bogacze nie tylko w Chinach są brzydcy i nalani...]
Choć co prawda trudno bardzo ogólnikowo o Chińczykach mówić, boć ich jest 400 milionów — wieleż w tem typów i odcieni być musi? [wreszcie jakieś cokolwiek mądrzejsze zdanie!...] Między tymi niewieloma, których widzę, wieleż już różnorodnych typów? Spoglądają na Europejczyka śmiało, jeżeli nie bezczelnie i hardo; tu już ustały owe spojrzenia lękliwe, choć często skrycie nienawistne, ale zawsze pokorne, Egipcyan, Hindusów lub Singalejczyków — przypominające tak często spojrzenie sarny lub gazeli. Tutaj też zdaje mi się można na czas pewien pożegnać się z tem, co prawdziwe, według naszych pojęć, malownicze, klasyczne w liniach i układzie. Chińczyk nie ma ani w sobie, ani w otoczeniu nic malowniczego [nic dziwnego, skoro jest taki brzydki ;)]. Jego dom bogaty na zewnątrz, pełen tajemniczości, ale nie malowniczy — każdy dom wygląda na sklep, każdy sklep na dom prywatny. Grupa Hindusów lub Singalejczyków, kapłanów Buddy w żółtych togach, lub brahminów, a choćby fellachów, czy oni śpią, czy jedzą, czy rozmawiają lub marzą, ma zawsze w sobie coś poetycznego, będzie zawsze w liniach i układzie szlachetnie piękną. Tego o grupie ani Malajczyków, ani Chińczyków powiedzieć nie można; nawet Chińczyk, drzemiący na pokładzie, rozwalony na swojej rogóżce, nie umie być malowniczym — a proszę sobie przypomnieć owych Somalisów, co z nami jechali, w białych greckich togach: istne hebany adonisy! Tamto rasa wielkich panów, choć nagich — to rasa dorobkiewiczów [no przecież na Płw. Malajski nie emigrowała szlachta, tylko chamstwo, właśnie po to, żeby się dorobić...]. Pieniądz, za którym się przez generacye goni, wybija swe piętno nietylko na duszy, bardziej może jeszcze na ciele. A do jakiego stopnia u Chińczyka żądza pieniędzy dominuje, jak zasadniczym czynnikiem w jego życiu jest chciwość, służy mi za dowód, że od wyjazdu z Penang wszyscy na zabój grają. Kucharz chiński — którego każda kompania nawigacyjna utrzymuje osobno dla jadących każdorazowo Chińczyków, i który tem samem jest prowodyrem między nimi — kucharz ten otworzył natychmiast rodzaj rulety na pokładzie. Dzień cały i część nocy ruleta oblężona. Stawki sięgają do 25 dolarów (50 złr. w. a.). Często podobno się zdarza, że taki cooli przez kilkoletnią pracę uciuławszy jakiś kapitalik, który wiezie do domu, by tam z żoną i dziećmi żyć w spokoju, zostawi w rulecie okrętowej owoc długiej i ciężkiej pracy, i ledwie dotarłszy du brzegów ojczyzny, a często i przedtem, zawracać musi i nanowo tułacze rozpoczynać życie, by coś na stare lata zarobić [a to trafna obserwacja: Chińczycy to okropni hazardziści, a jak grają w karty czy w madżonga - to zawsze na pieniądze]. Mówią mi, że jeden z nich, zgrawszy się tak na statku, odebrał sobie życie. W to nie bardzo wierzę, boć wiadomo, jak Chińczyk dba o życie, a jeszcze bardziej dba o to, by złożyć głowę do wiecznego spoczynku na ziemi rodzinnej [w przeciwieństwie do wszystkich innych nacji, przepraszam, ras, które o życie wcale nie dbają ;)].
*
[Singapur][...]czekała nas jeszcze potyczka ze służbą chińską, która jest skądinąd wyborna, ale nietylko ani słówka po żadnemu nie umie, lecz nawet nazwiska swego pana przez Europejczyka wymówionego nie rozumie, bo mu nadaje nazwisko w swoim stylu, więc koniecznie jednozgłoskowe (mnie nazywano, jak się potem przekonałem, master Sa!)[mojego tatę nazywali Bai :D].
*
Odtąd, aż z powrotem do Bombayu, niewielu, może i żadnych nie będą mieli pasażerów austryackich, a zapewne tylko stado niezliczone Chińczyków, których nienawidzą, bo oni zapowietrzają statek na całe miesiące. Dziwną bo istotnie, zupełnie odrębną mają woń, po której Chińczyka między tysiącem poznaćby można; całe Chiny tak samo pachną.[a to ciekawe szalenie, bo przecież Chińczycy twierdzą, że to biali śmierdzą :D]
*
Nasi książęta syamscy obiadują zawsze z nami w towarzystwie tłumacza i sekretarza. Starszy z książąt, lat około 19 — 20 (wczoraj mu się przedstawiliśmy), wygląda wprawdzie na małpę, ale jest zupełnie cywilizowany.[sam wyglądasz na małpę!...]
*
Wogóle Chińczyk, choćby najuboższy, zupełnie inaczej Europejczyka, nawet tu, poza swym krajem, traktuje, niż np. Hindus. U tego uniżoność, pokora — Chińczyk tylko w potrzebie i to wielkiej umie być pokornym, zresztą jest sztywny i dumny. Dlaczego - bo też miałby być pokornym, kiedy przyparty do muru bez ogródki mówi, że rządu angielskiego się nie boi, ani go zbytnio słuchać nie myśli, bo za pieniądze zawsze sobie z nim poradzić można. Może przesadzone nieco to twierdzenie, coś prawdy jednak w tem jest. [A wolałby biały mieć do czynienia z pokornymi Obcymi niż z hardymi i bogatymi...]
*
Przy tym ostatnim obiedzie podano wszelkie możliwe i niemożliwe łakocie i przysmaki, na jakie się podrównikowe okolice tylko zdobyć mogą. Między innemi korzenie lotusu — nieświetne [po pierwsze nie korzenie, tylko kłącza, a po drugie pyszne - się nie znasz :P], biały łosoś i doskonały burian planta, niby najlepszy owoc na świecie — czosnkiem go tak czuć, że ani weź w usta [mnie się bardziej kojarzy z cebulą :D]; ale mangostiny pyszne [no ba! Smaczelina rządzi!]!

Przyjemność tę będę Wam dawkować powoli - w następnym odcinku wrażenia z Bangkoku :)

2015-11-30

John Salminen

Dziś wyjątkowo nie o żadnym Chińczyku, a o amerykańskim malarzu, który kocha Chiny. Tak, tak, tworzy też akwarele paryskie, amerykańskie a nawet tajskie, ale to Chin jest w jego obrazach najwięcej. W dodatku - nie są to zwykłe Chiny. Albo jeszcze inaczej - są to właśnie absolutnie zwykłe Chiny. John Salminen nie upiększa Chin na użytek obrazu. W jego akwarelkach znajdziecie te szczegóły, którzy inni malarze skrzętnie omijają, a fotografowie "naprawiają" fotoszopem. Mamy więc obdrapane, brudne mury, kable - mnóstwo kabli! - a tuż obok nich place budowy, reklamy pierogów i całą tę brzydką/wspaniałą codzienność. Jego Chiny są prawdziwe aż do bólu. I chyba właśnie dlatego tak go polubiłam. Nie tylko ja zresztą - na całym świecie dostaje nagrody za realizm. Wszystkie poniższe zdjęcia pochodzą z jego strony internetowej.
A skąd się o nim w ogóle dowiedziałam? Polecam fanpejdż Chinese Arts. Znajdziecie tam dużo okołochińskiego piękna. :)

2015-11-27