2018-07-25

kunmińskie rymowanki dziecięce

Dziś blogerzy kulturowi i językowi będą pisać o piosenkach i wierszykach dla dzieci. Dobrze się złożyło, bo akurat niedawno trafiłam na coś, co i tak chciałam Wam pokazać. Najpierw jednak apel:
Kochani! Chcecie się porządnie nauczyć języka obcego? Idźcie i rozmnażajcie się!
No dobrze. Może troszeczkę rozwinę, byście ujrzeli, że po dołożeniu kilku klocków ta wypowiedź naprawdę ma sens.
Nieźle znam chiński. Coraz lepiej kumam kunmiński. Powolutku podciągam się z literatury, filmów i szeroko pojętej kultury. A jednak dopiero po urodzeniu chińsko-polskiej mieszanki zaczęłam mieć bliższy kontakt z okołodziecięcą kulturą regionu. Yunnańskie chusty do noszenia pacholąt, dania dziecięce z naszego regionu i tak dalej. Aż dochodzimy do niematerialnego dziedzictwa kulturowego w postaci przekazywanych z pokolenia na pokolenie rymowanek i zabaw słownych dla dzieci, pochodzących z samego serca Kunmingu. To jest tak, jakby jakiś obcokrajowiec nagle zakochał się w... bo ja wiem? Entliczku-pentliczku. Albo w "Idzie kominiarz po drabinie". Nagle otwiera się zupełnie inny poziom odbioru literatury, w której często pojawiają się odniesienia do tych głupiutkich wierszyków, które wszyscy znają od dziecka. Zerknijcie na ten:

大雨大雨大大下
Wielki deszcz, wielki deszcz, wielki pada
小雨小雨我不怕
Małego deszczyku, małego deszczyku nie boję się
铜牛铜牛叫三声
krowa z brązu, krowa z brązu trzykroć zaryczała
水淹水淹大东门
woda zalała, woda zalała Wielką Wschodnią Bramę
云朝东有雨变成风
Chmury ciągną ze wschodu, a deszcz zmienia się w wiatr
云朝南有雨下不长
Chmury ciągną z południa, a deszcz będzie krótki.

大头大头下雨不愁
Wielki łeb, wielki łeb, deszczu się nie lęka
别人有伞我有大头
Inni mają parasole, a ty swoją wielką głowę
栽黄秧吃白米
Sadzisz żółte ziarno, jesz biały ryż
又出太阳又下雨
Wyszło słońce i deszcz pada
青蛙出来讲道理
żaba logikę wykłada.

Zacznę od elementów tekstu, po których można od razu poznać, że to rymowanka z Kunmingu. Po pierwsze: krowa. Chodzi oczywiście o krowę, która jest symbolem Yunnanu, a którą tygrys gryzie w tyłek. Po drugie - brama. Wielka Wschodnia Brama to była jedna z sześciu bram miejskich Kunmingu w czasach, gdy miasto było jeszcze okolone murem miejskim w kształcie żółwia. Po trzecie rym: 米/雨/理 czyli mǐ/yǔ/lǐ. O ile bez problemu można ujrzeć, że mi i li się rymują, o tyle yu pasuje do tego jak wół do karety... ale tylko po mandaryńsku. Ponieważ w dialekcie kunmińskim umlaut ü (bo tak się czyta yu) jest wymawiany "yi" czyli jak długie i, to doskonale pasuje do reszty.
Początek wierszyka pamiętają już tylko najstarsi kunmińczycy. Mój mąż pamiętał już tylko ostatni dwuwiersz o padaniu deszczu i jednoczesnym słońcu, który zresztą często powtarza przy odpowiedniej pogodzie. Od pierwszego razu dwuwiersz tłumaczę sobie w głowie na wierszyk, którego nauczyła mnie jeszcze babcia:
Deszczyk pada, słonko świeci
Baba Jaga masło kleci.

Wróćmy jednak do naszej dużej głowy i deszczu. Spójrzcie, jak bogata jest treść! Wiadomości kulturowe (o krowie i bramie), meteorologiczne (kierunek wiatru pozwala powiedzieć, jaki deszcz spadnie), drwina (kpiny z wielkiej głowy zamiast parasola) i surrealistyczna opowieść o żabie, która wykłada logikę, gdy jednocześnie pada deszcz i świeci słońce. Miodzio!
Takich rymowanek są oczywiście setki. Wspominałam już kiedyś o jednej, związanej z cukierkami dzyń-dzyń. Druga, o myszce, nie jest aż tak kunmińska, ale też fajna. Myślę, że jeszcze niejedną opiszę. A tymczasem zostawiam Was z prawdziwą perełką: nowymi muzycznymi aranżacjami rymowanek ze Starego Kunmingu. Kiedy naciśniecie na słuchawki przy poszczególnych tytułach, będą Wam się otwierać poszczególne piosenki. Jeszcze tylko "play" i można słuchać. Nie jest to może mój ulubiony styl muzyczny, ale bardzo się cieszę, że komuś się zechciało zebrać te stare teksty i przypomnieć je nowym pokoleniom kunmińczyków. Nasza rymowanka "duża głowa" znajduje się tutaj. Posłuchajcie, jak bardzo wymowa różni się od mandaryńskiej mowy powszechnej. W tym wykonaniu tekst został wzbogacony o jedną linijkę, której jednak nie rozumiem, a jej zapis różni się w różnych przekazach, więc nie przetranskrybowałam. Może kiedyś zdołam ten tekst uzupełnić...
A teraz zostawiam Was z dziecięcymi wierszykami z innych krajów:
ANGIELSKI: English Freak - Angielskie piosenki dla dzieci
GRUZIŃSKI: Gruzja okiem nieobiektywnym - Iavnana
NIEMIECKI: Niemiecki w Domu - Piosenki niemieckie dla dzieci; Niemiecka Sofa - Kinderreim - niemieckie rymowanki dla dzieci
TURECKI: Turcja okiem nieobiektywnym - (wyjątkowo irytująca) turecka piosenka

Jeśli podoba Wam się akcja i chcielibyście do nas dołączyć, piszcie na adres: blogi.jezykowe1@gmail.com

2018-07-19

Hekou 河口

Hekou znaczy dosłownie "usta rzeki". Czyli jej wylot, ujście. W tym konkretnym przypadku ujście dorzecza Rzeki Czerwonej dało nazwę chińskiemu miasteczku, graniczącemu z Wietnamem. Tuż po drugiej stronie Rzeki Czerwonej znajduje się bowiem Lào Cai, doskonale widoczne z Hekou.
A przecież nie zawsze Hekou się tak nazywało i nie zawsze było graniczne. Dziesiątki razy te okolice były na zmianę zdobywane przez Chińczyków i przez "południowych barbarzyńców", czyli te ludy, które dziś są Wietnamczykami albo którąś z licznych mniejszości etnicznych Chin bądź Wietnamu. Dopiero za panowania Daoguanga (pierwsza połowa XIX wieku) miasteczko otrzymało swą nazwę, a jeszcze później (w 1897 roku) - stało się siedzibą wojskowych, mających pilnować porządku na granicy. Po wojnie chińsko-francuskiej zawładnęli nim Francuzi, przez co Hekou stało się portem handlowym oraz ważnym przystankiem na trasie zaprojektowanej przez Francuzów kolei yunnańsko-wietnamskiej.
A później Francuzi sobie poszli, zostawiając po sobie parę budynków, przystanek kolejowy i właściwie nic więcej - dziś nie uświadczysz w Hekou ani jednej zachodniej restauracji, ani jednej piekarni z bagietkami, nic!
Znacznie później Hekou i całe województwo Honghe stało się tematem numer jeden z racji wojny chińsko-wietnamskiej. Trzeba powiedzieć, że chociaż dziś stosunki chińsko-wietnamskie wydają się znormalizowane, drobne wrogie incydenty zdarzają się dość często. A to Wietnamczyk powie, że Chińczyk to brudas, a to Chińczyk stwierdzi, że Wietnamczycy zawsze kłamią i jeszcze są brzydcy jak małpy... Różnie bywa. Wiem, że Chińczycy do dziś mają do Wietnamczyków żal o wkraczanie na chińskie terytorium i zabijanie cywilów (niektóre wiejskie tereny Honghe do dziś są usłane niewybuchami itp.). Ale na tle tych rozmaitych konfliktów akurat Honghe wygląda całkiem nieźle. Most na Rzece Czerwonej wypełniony jest kursującymi w obie strony mróweczkami - tak chińskimi, jak i wietnamskimi. W Hekou można bez problemu kupić wietnamskie kapelusze czy przekąski, a w sąsiednim Lào Cai - chińskie ubrania czy leki. Poza etnicznymi Chińczykami i Wietnamczykami, żyje tu dużo innych grup etnicznych: Hani, Yao, Miao, Zhuang, Yi... Może właśnie ta różnorodność etniczna pozwala im się jakoś dogadywać.
Tutejsi ludzie żyją z uprawy ryżu oraz owoców tropikalnych (głównie różnych gatunków bananów oraz ananasów i trzciny cukrowej) a także wydobycia i obróbki marmuru oraz kopalni antymonowych. Hoduje się tu zwłaszcza ryby i żółwiaki (mniam!). Nie hoduje się za to leniwców*, które dawniej zwisały z każdego drzewa, a teraz trzeba się bardzo postarać, żeby na jakiegoś w ogóle trafić. Sporo za to mieszka tu dużych wężów i jaszczurek, więc uważałabym podczas spacerów w dzikim tropikalnym lesie.
Samo miasto liczy zaledwie niespełna 40 tysięcy mieszkańców - w skali Chin jest to wiocha z trzema ulicami na krzyż. Tak. Ale na tych ulicach można znaleźć wiele ciekawostek.
Po pierwsze: stęsknieni za Wietnamem znajdą tu iście wietnamski koloryt - ulice wysadzane palmami, budyneczki w europejskim stylu, dużo skuterów i tuk-tuków, a także ludzi w pięknych trójkątnych kapeluszach. No i - wszystko dwujęzycznie podpisane, bo docelowo służące i Chińczykom, i Wietnamczykom.
Po drugie - bogactwo tropikalnych owoców: świeże owoce chlebowca, słodziutki flaszowiec, miękkie i soczyste gruszle, o bardziej "zwykłych" bananach i ananasach prosto z drzewa nawet nie wspominając.
Po trzecie - jedzenie. Poza zwykłymi chińskimi knajpami, jest też kilka (stosunkowo niedużo, ale da się znaleźć) regionalnych, podających jedzenie z Hekou i rozmaite wietnamskie przekąski. 
Zachęciłam Was do wycieczki? :)

*chodzi o leniuchy ospałe, czyli inaczej lori.

2018-07-14

jedzie pociąg z daleka

Kiedy zaczęło dzwonić przy torach, byliśmy tuż koło semafora. Aż uszy bolały. Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje i obserwowaliśmy okolice peronu. Dało się, bo to peron taki... użyłabym słowa wiejski, gdybyśmy nie znajdowali się właśnie w centrum Bangkoku. Ale się znajdujemy, więc biorę poprawkę na dziewięć milionów mieszkańców i mówię, że peron jest otwarty, ogólnodostępny i niemal niezauważalnie wtopiony w strukturę miasta. Po prostu między dwiema drogami znajduje się wysypany kamieniami i potłuczoną porcelaną nasyp, odgrodzony od ulic bardzo wąskim pasem zieleni. Na peronie powinni czekać ludzie - przecież sygnał dźwiękowy zagłusza inne odgłosy miasta już ponad minutę. Ale tylko garstka ludzi siedzi i stoi na peronie. Reszta powoli przełazi przez tory, kupując na przyperonowych straganach pieczone banany, szaszłyczki, pikantne sałatki owocowe, soki... Stragany wchodzą na nasyp, kradną prawie całą przestrzeń przy pasie zieleni; żeby zrobić zakupy, trzeba niemal stać na torach. Nikomu to nie przeszkadza; dróżnik niby coś tam woła, ale właściwie nie wpływa na sposób zachowania pieszych. Inna rzecz, że szlaban jeszcze nieopuszczony, więc co się mają piesi przejmować? Po chwili zaczynam rozumieć, dlaczego szlaban jeszcze u góry. Drugi dróżnik właśnie z uśmiechem tłumaczy kierowcy minibusa, że jedzie pociąg i tak, trzeba natychmiast ewakuować się z torów. Nie rozumiem, co mówią, ale widzę, z jak wielkim spokojem, nienerwowo kierowca wychodzi z minibusa i idzie osobiście poprosić kilku kierowców samochodów stojących za nim, by raczyli się przesunąć w tył. Nikt nie trąbi, nikt się nie wykłóca. Mozolnie, bo mozolnie, ale problem powoli się rozwiązuje. Zaczynam rozumieć, dlaczego przeciętne światła na w sumie niewielkim skrzyżowaniu zmieniają się co 3-4 minuty, a nie szast-prast jak u nas.
Gdy oba szlabany zostały opuszczone, ludzie zebrali się na peronie. Co za ścisk! Miejmy nadzieję, że w pociągu będą jeszcze miejsca. Na tym peronie niby jest kasa, ale jakoś nie widzę zainteresowania wśród podróżnych; nie migają im w dłoniach bilety. Tym pociągiem jeżdżą codziennie, rano przyjeżdżając z okolicznych wiosek do pracy, a wieczorem - wracając do domu. Pewnie mają bilety miesięczne.
Pociąg powoli się doturlał i stanął. O, matko... Tak na oko szpilki już się tam nie da wetknąć, ale ludzie wchodzą, przeciskając się między siedzeniami. Niewielu ludzi tu wysiadło, więc szykuje się mało komfortowa podróż. Niektórzy palą papierosy, stojąc na buforach i małych, otwartych platformach. Poza pracownikami widzę dzieciaki w ślicznych mundurkach.
Gdy peron opustoszał, pociąg powoli się wytoczył, a okoliczni sprzedawcy zasiedli do kolacji czy drzemki. Następny pociąg dopiero za kilkadziesiąt minut, więc będzie zastój w interesie. Wiedzą jednak, że wraz z następnym pociągiem zjawi się tu wygłodniała klientela. Świetna miejscówka!




2018-07-08

Dohyo Sol

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie byłam azjofilką, byłam początkującym muzykologiem. Wówczas wydawało mi się, że muzyka jest moją pasją. Dopiero, gdy zaczęłam uczyć się chińskiego, zrozumiałam, czym jest pasja... ale sentyment do bardzo wielu gatunków muzyki z rozmaitych okresów i krajów mam nadal. Niestety, Kunming to pustynia kulturalna. Internet jest moim jedynym ratunkiem. No i - wizyty w Polsce.
Przyjaciółka zabrała mnie do NOSPRu na koncert. NOSPR sam w sobie piękny, z zewnątrz i wewnątrz, i wart odwiedzin. Zaś koncert to była Prawdziwa Poezja. Grała Orkiestra Historyczna {OH}, klasa sama w sobie. No i wyobraźcie sobie: siedzę w Katowicach, w programie muzyka niemieckiego kompozytora (Telemann, jakby ktoś pytał), w łapkach stare instrumenty, niektóre dość rzadko spotykane... i nagle na scenę wkracza Azjata!
Dohyo Sol to naturalizowany Szwed, ale jego rodzice przeprowadzili się do Jönköping prosto z Seulu. Jest gitarzystą, lutnistą i teorbistą. Solistą, kameralistą i muzykiem orkiestrowym. Pracuje w Skandynawii, Niemczech i Polsce. Jest nie tylko znakomitym muzykiem, ale i organizatorem życia muzycznego (inicjatorem Höör Baroque Festival).
Muszę powiedzieć, że zaskoczenie (cóż u licha Azjata robi w zespole europejskiej muzyki dawnej?) ustąpiło miejsca admiracji. Miękkie i śpiewne dźwięki teorby dodawały utworom wiele czaru.
Niestety, nie znalazłam w internetach wiele utworów wykonywanych przez tego znakomitego muzyka. Podrzucam Wam więc ten filmik, mając nadzieję, że kiedyś usłyszycie Dohyo Sola na żywo i zakochacie się w nim tak samo jak ja.

2018-07-01

Bangkok z dzieckiem

Gdy w zeszłym roku odwiedziliśmy Bangkok, mogliśmy pójść wszędzie, bo Tajfuniątko i tak było transportowane na naszych plecach. Mało ją interesowały piękne widoki, trzeba było zadbać tylko o bezpieczne pożywienie i dwie drzemki za dnia.
W tym roku jest już zupełnie inaczej. Tajfuniątko biega na krótkich nóżkach i interesuje się wszystkim, co widzi. Dlatego ofertę turystyczną Bangkoku rozpatrywaliśmy przede wszystkim pod kątem tego, czym zająć dziecko i samemu nie umrzeć z nudów.

1. Numer jeden – w każdym znaczeniu tego słowa – to Sea Life Bangkok Ocean World, czyli oceanarium. Jest wielkie i wspaniałe! Znajdują się tu zarówno niewielkie akwaria z dobrze oświetlonymi i opisanymi eksponatami z różnych stron świata, jak i wielkie otoczone wodą sale, w których z każdej możliwej strony można podglądać rekiny, płaszczki, żółwie i inne wodne stworzenia. Poza tym znajdziemy tu pingwinarium, w którym zobaczymy zarówno pingwiny tuptające po lodzie, jak i nurkujące w poszukiwaniu pożywienia. Ba! Są nawet niewielkie, płytkie zbiorniki, w których można dotknąć morskich stworzeń – rozgwiazdy, morskie ogórki (mięciuteńkie jak kaczuszka!) i rekinie jaja są w dotyku milsze niż myślałam. Obsługa grzecznie informuje, jaki rodzaj dotyku jest dozwolony. Na dokładkę jest tu sporo terrariów z płazami i gadami. I choć nie jestem wielką fanką trzymania zwierząt w zamknięciu, muszę przyznać, że dla Tajfuniątka był to strzał w dziesiątkę – spędziliśmy tam trzy godziny, a wyszliśmy tylko dlatego, że dziecię zrobiło się głodne, a my nie przygotowaliśmy kanapek. Następnym razem pójdziemy na cały dzień!
Zerknijcie na ich stronę i pomyślcie o odwiedzinach tego cudownego miejsca.
2. Bangkockie Centrum Sztuki i Kultury (Bangkok Art and Culture Center) BACC
Przestronne, jasne, nowoczesne, ciekawe centrum sztuki współczesnej. Zajmują się tam sztuką w szerokim rozumieniu tego słowa: muzyką, malarstwem, teatrem, filmem, organizacją konferencji i warsztatów artystycznych, a także dają dach nad głową komercyjnym galeriom sztuki, ciekawym księgarniom czy sklepom rzemieślniczym. Poza wielką powierzchnią wystawienniczą mamy tu też cudowną bibliotekę dotyczącą sztuki, a także kawiarenki, stragany z rękodziełem i masę innych ciekawostek. Ponieważ z założenia jest to miejsce promujące szeroko pojętą wymianę kulturalną, na ścianach wiszą dzieła nie tylko tajskich artystów, a w księgarniach można dostać obcojęzyczną literaturę przedmiotu. Centrum działa od 2008 roku, czyli zaledwie dziesięć lat, ale jest coraz chętniej odwiedzane i ma coraz większy budżet. Niestety, nie zawsze jest to zasługa bangkockiej administracji. Czasem „zapominają” dofinansować BACC. Całe szczęście centrum może wówczas liczyć na prywatnych sponsorów.
Obawiałam się z początku, że może tego typu miejsce okaże się zbyt nudne dla dwulatki, jednak Tajfuniątko z prawdziwą radością odkrywało zawartość poszczególnych pięter, czasem odpoczywając przy pięknych i kolorowych straganach. Podczas naszej wizyty były dwie wystawy: panazjatycka, obstawiona szczelnie dziełami Chińczyków i Tajwańczyków, oraz cudownie wystawiony Caravaggio, w dużym powiększeniu, świetnie dwujęzycznie opisany. Czysta przyjemność. Tutaj ich strona, a tutaj ciekawy wpis na anglojęzycznym okołotajskim blogu.
3. Targowisko
Nie wiem, czy wszystkie dzieci lubią targowiska. Tajfuniątko uwielbia! Tyle ciekawych, całkiem nowych rzeczy! Tyle kolorów, zapachów i smaków! Mówię tu bowiem raczej o targowiskach z żywnością. Trafiliśmy na dwa czy trzy: z żywnością ekologiczną, z przekąskami i taki zwyczajny, warzywny. Przekąski były ciekawsze dla nas, choć Tajfuniątko też chętnie próbowało niezbyt pikantnych przysmaków. Mięsa, ryby i przyprawy też były dla niej fascynujące, choć ze względu na brak kuchni podarowaliśmy sobie zakupy. Za to targ ekologiczny z masą cudnych owoców, świeżo wyciskanych soków i rozmaitych warzyw był strzałem w dziesiątkę. Wszystkiego chciała spróbować… i wszystkiego próbowała. W Azji zupełnie zwyczajne jest, że na każdym straganie będzie coś „na spróbowanie”. Na straganie z wędlinami ta najlepsza będzie drobno pokrojona i ułożona na talerzyku wraz z wykałaczkami, by każdy mógł spróbować. Na straganach z owocami czy warzywami to samo. Nawet przy sokach są zawsze miniaturowe kubeczki, dzięki którym nawet nie znając języka możemy się dogadać – próbujemy różnych, a kupujemy większą ilość tego najsmaczniejszego. W ten sposób spacer po niewielkim targu na dziedzińcu przed supermarketem zmienił się dla Tajfuniątka w dwugodzinną przygodę. Okazało się, że nadal uwielbia owoce chlebowca, że wielkim uczuciem darzy mango oraz że kocha mus z duriana. Była tym targiem zachwycona – ale to dlatego, że mogła sama wybierać, czego chce spróbować i dlatego, że tak bardzo jej wszystko smakowało…
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo produktów kupowanych na targu i spożywanych bez obróbki termicznej: sprzedawca ogórków, gdy zobaczył, że kupujemy te warzywa dla dziecka, obciął końcówki, wyszorował szorstką ściereczką, a na koniec umył w mineralnej wodzie prosto z butelki. Pokażcie mi sprzedawcę w Polsce, który by tak traktował klientów.
4. Ponieważ Bangkok latem jest bardzo gorący, władze miasta zadbały o wiele źródeł wody, przyjemnie chłodzącej powietrze. W bardzo wielu miejscach są fontanny, czasem bardzo dekoracyjne. To właśnie przy nich się Tajfuniątko świetnie bawiło. Oczywiście, trzeba pilnować, żeby dziecię takiej wody nie piło…
5. Stanley MiniVenture
Największe w Azji muzeum miniatur w skali 1:87. Przyjemne z pożytecznym, odrobina nauki i dużo zabawy. Są rozmaite pociągi i farmy z ruszającymi się zwierzakami, są nawet ludzie zasiedlający maleńkie miasteczka. Są charakterystyczne budowle z całego świata i Tajlandia w pigułce. Jest pustynia, są groty i mały port. Jest się czym zachwycać. A im nasze dziecko ciekawsze świata i im bardziej lubimy mu ten świat tłumaczyć, tym dłuższa będzie wizyta. Tajfuniątko było zachwycone i z uporem maniaka wracało na lotnisko, do portu i do zoo. I do pociągów, oczywiście… Mają stronę internetową po angielsku; zerknijcie przede wszystkim do galerii, bo to ona Was najlepiej zachęci do odwiedzin.
6. Dom Jima Thompsona
Chcecie poczuć się jak w dawnym Syjamie? Odwiedźcie dom Jima Thompsona, pełniący rolę muzeum, galerii sztuki azjatyckiej, a także pięknego, choć niewielkiego, parku.
Jim Thompson to projektant i jednocześnie dawny właściciel tego domostwa, zbudowanego na wzór tajski, ale jakby nie do końca. Z zawodu był architektem, ale również emerytowanym żołnierzem, szpiegiem, a także biznesmenem – kierował firmą produkującą tajski jedwab. Jednocześnie kochał sztukę; głównie południowoazjatycką, ale zdarzyło mu się kupić i chińskie perełki. Sztuka regionu tak go chwyciła za serce, że często podróżował do Birmy, Kambodży i Laosu tylko po to, by przywieźć stosy buddów, malunków i ozdób. Artefakty lądowały w domu, który został zbudowany na bazie sześciu oryginalnych tajskich domostw, przeniesionych belka po belce i skomponowanych przez Thompsona w harmonijną całość.
W 1967 roku Thompson nagle zaginął. Obecnie dom znajduje się pod opieką Fundacji Thompsona i pod patronatem królewskim. Można go zwiedzać tylko pod opieką przewodnika, ale za to przewodników jest mnóstwo i mówią wieloma językami. Z chińskim i angielskim nie było żadnego problemu. Sam dom to wypieszczone cacuszko wypełnione innymi cacuszkami. Niestety, wycieczka po domu jest dość szybka i krótka – myślę, że po prostu jest za dużo grup, by pozwolić odwiedzającym na przesiadywanie w nieskończoność w każdym pokoju po kolei. Bo w każdym pokoju znajdują się przedmioty warte szczegółowych oględzin, od pięknych malowideł czy naczyń aż po sztukę użytkową typu urokliwe lampy czy wspaniale ozdobiony… nocnik. Nie można niestety robić zdjęć. Można za to przechadzać się po ogrodzie albo oglądać maleńkie przedstawienia, które się koło muzeum odbywają. A można tam zobaczyć rzeczy bardzo ciekawe: od a do z prześledzić powstawanie jedwabiu, ujrzeć, jak pięknie wyginają się Tajki w tradycyjnychn tańcach, nacieszyć oczy tradycyjnymi strojami… Można to muzeum zwiedzić w godzinkę. Moim zdaniem warto jednak zostać na dłużej i pokazać dziecku trochę tajskiej tradycji. Nam szczegółowe oględziny zajęły prawie trzy godziny i były to jedne z najprzyjemniejszych godzin w Bangkoku. Więcej o domu i samym Thompsonie można znaleźć na stronie naszego muzeum. Warto poczytać, by dowiedzieć się, co łączyło Thompsona z Charliem Chaplinem, za co podziwiał go Somerset Maugham i dlaczego w półmilionowym wówczas Bangkoku list zaadresowany po prostu „Jim Thompson” bez problemu do niego trafiał. Jest to postać ważna dla Bangkoku na tak wielu płaszczyznach, że nie dziwi wcale zmiana jego pięknego domostwa w śliczne muzeum.
7. Wsiądź z dzieckiem na łódkę. Nie ozdobną, turystyczną, a taką wodną komunikację miejską. Zobaczycie Bangkok z zupełnie innej strony, a poza tym - będziecie na łódce, co jest przyjemnością samą w sobie :)

Gdy będziecie się wybierać do Tajlandii, od wielu ludzi usłyszycie, że tylko wariat pojechałby tam z dzieckiem, że to niebezpieczne, że się otruje, że... i tu padnie milion argumentów. Ale wiecie - w Bangkoku też żyją ludzie. Z dziećmi!!! I sobie radzą. Razem z tymi dziećmi. Chodzą na spacery, na obiady, na wycieczki. Ba! Nie tylko lokalsi, ale i obcokrajowcy. Tacy, którzy mieszkają tam na stałe i przyjezdni. NAPRRRAWDĘ da się znaleźć rozrywki, miejsca i żarcie dostosowane do potrzeb całej rodziny. Powyższa lista wcale nie wyczerpuje pomysłów; obiecuję, że następnym razem pokażę Wam coś nowego :)