2018-11-20

有朋自远方来 przyjaciel z dalekich stron

Konfucjusz... Nie lubię gościa. Uważam, że jego filozofia zniszczyła dobro w Chinach... albo przynajmniej się bardzo do tego przyczyniła. Drażni mnie, nie lubię go czytać, jest mi wstrętny. Jest jednak w dialogach konfucjańskich i innych dziełach parę wyjątków, które uwielbiam. Najważniejsze jest to, co wspominam w tytule.
有朋自远方来,不亦乐乎? Czyż nie jest radośnie, gdy przybędzie przyjaciel z odległych stron? Albo, za świetnym tłumaczeniem Jarka Zawadzkiego: gdy przyjaciel przybywa z daleka, wielka radość wstępuje w człowieka.
Otóż: mam przyjaciół. W sumie, jak się dobrze zastanowić, to mam ich całkiem sporo. Niestety, zdecydowana większość z nich mieszka daleko ode mnie. W Polsce, ale też w rozmaitych innych miejscach. Błogosławię fejsbuk, bo dzięki niemu jestem na bieżąco. Niestety, spotkania są rzadkim luksusem. Zazwyczaj kończy się tak, że w czasie pobytu w Polsce wszystkie weekendy staram się spędzać z ważnymi dla mnie ludźmi. A czasem - rzadko - zdarza się, że ktoś do mnie przyjeżdża. To jest wielkie święto. Odkładam na bok tę pracę, którą odłożyć mogę, rezerwuję tyle czasu, ile się da. Staram się wymyślić miejsca, potrawy, ciekawostki. Pokazać, nacieszyć się, a przy tym nie zagłaskać na śmierć. Dać swobodę własnego odkrywania i tak dalej. Czasem udaje się lepiej, czasem gorzej - życie.
A czasem - ekstremalnie rzadko - jest tak, że to nie pierwsza, ani druga wizyta.
Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić radość, że ktoś do mnie wraca. Wiecie: nie egzotyczne wakacje, zobaczymy atrakcje, a potem nigdy już nie wrócimy, bo przecież wszystko tam już widzieliśmy, tylko powrót DO MNIE.
Ja wiem, że mieszkam za daleko, żeby tu przyjeżdżać jakoś notorycznie i że nie każdy może finansowo udźwignąć coś takiego. Tym bardziej rozczula mnie, gdy ktoś zdobywa się na to, żeby zamiast na wakacje gdzieś-tam przyjechać akurat do mnie.
Kayka po raz pierwszy odwiedziła mnie w kwietniu 2011 roku. Mieszkała nielegalnie w moim akademiku, karmiłam ją bułeczkami na parze z fistaszkowym nadzieniem i poznawałam ją z moimi kolegami ze studiów. Wtedy również uzależniłam ją od wietnamskiej kawy tradycyjnie parzonej i zakochałam w Kunmingu.
Następnym razem Kayka zjawiła się u nas (już u ZB i u mnie) wtedy, kiedy się przeprowadzaliśmy do obecnego mieszkanka, tuż przed Bożym Narodzeniem. Boże Narodzenie z przyjaciółmi z Polski - coś wspaniałego. Była choinka, były kolędy na saksofon i pianino, było pyszne żarełko... i było zimno, obrzydliwie, a i mieszkanie tuż po przeprowadzce było bardzo... hmmm... dużym wyzwaniem estetycznym.
Teraz Kayka była u nas po raz trzeci. Choć u nas - to za dużo powiedziane, bo przede wszystkim u Tajfuniątka.
Czyż nie jest radośnie, gdy przybędzie przyjaciel z daleka?
Oj, jest radośnie!
Wtedy musi się znaleźć czas. Bo ochota to jest akurat na wszystko.
Na Miasto Herbaty, które się opuszcza z ośmioma kilogramami herbaty.
Na wiejskie żarcie z Simao, z nieodłącznym sapie oraz cudowną wołowiną z marchwicą.
Na Zoo na Górze Yuantong i najlepsze kunmińskie kluski przechodzące przez most, które są tuż obok.
Na Targ Kwiatów i Ptaków i buszowanie w kaligrafiach, bajskim tie-dye, strojach ludowych, rękodziele i całej obfitej reszcie.
Na kunmiński gorący kociołek.
Na kaczkę po yunnańsku.
Na spacer na nasz ukochany targ.
Na myszkowanie po maleńkich uliczkach.
Na płacz nad zmarnowaną Świątynią Konfucjusza.
Na jeżdżenie autobusami niedostosowanymi do rozmiarów obcokrajowca oraz na nocne widoki z kunmińskich piętrusów.
Na Szmaragdowe Jezioro.
Na placki z Guandu.
Na Lotosowy Staw i najwspanialszą wegetariańską restaurację.
Na miłorzęby na kampusie Uniwersytetu Yunnańskiego.
Na kolację w Księgarni (niestety, ta knajpa się popsuła :( ).
Na przepatrzenie oferty najwspanialszego sklepu z torebkami, czyli Hongu.
Na przypomnienie sobie dziwactw Yunnanu.
Na ciasteczka różane.
Na zabawy i szaleństwa z Tajfuniątkiem, ZB i mną.
Na książki.
Na rozmowy.
Na kawę - zwłaszcza tę miętową i różaną czy najczę.
Na tajski gorący kociołek tom-yam w naszym mieszkanku, bo ZB robi go najlepiej w świecie.
No i wreszcie - na wizytę w Yunnańskiej Akademii Wojskowej. Po ośmiu latach zrobiłyśmy sobie tam znów zdjęcia, śmiejąc się, jak zwykle, do rozpuku.
Zmieniło się wszystko - i nic.
Za przyjaźń!

5 komentarzy:

  1. Takie spotkania na emigracji cieszą chyba jeszcze bardziej!
    Cudowny tekst. A Wasze zdjęcie (a właściwie oba) nie może nie wywołać uśmiechu na twarzy i wzruszenia w sercu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bajeczko... skoro się do Ciebie wybrałam nawet na Śląsk (w czasach, kiedy uważałam, że Tam Żyją Smoki), to odwiedziny w Kunmingu są dość naturalne :D

    OdpowiedzUsuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.