Ponieważ opis tego cudu kulinarnego na polskiej wiki mnie mocno rozczarował, postaram się uściślić. Nazwanie tom yamu po prostu zupą jest jakimś kompletnym nieporozumieniem. Tak, "tom" znaczy gotować, ale... Wiecie, to jakby zupą nazwać gulasz. Najważniejsze jest bowiem to, co w środku, a być tego może dużo. No, ale niech już będzie zupa. Zupa, grrr...
Jest kwaśno-ostra, który to smak zadomowił się nie tylko w Tajlandii, ale i w Laosie i kilku innych pobliskich krajach. Wyobraźcie sobie taki rosołek, w którym smak nadają trawa cytrynowa, liście papedy, galangal, sok z limonki bądź owoce tamaryndowca, sos rybny i duuuużo chilli. Kiedy zupa już pachnie, wystarczy do niej dodać to, co tygryski lubią najbardziej - od owoców morza przez mięsa po grzyby i warzywa. Co kto lubi. Moi Tajowie najbardziej kochają najprostszą wersję, w której rosół gotowany jest na rybach. Jest to smak chyba najbardziej tradycyjny, a z racji dostępności ryb w całej Tajlandii jest też ten typ stosunkowo najbardziej popularny. Hmmm... coś mi się wydaje, że następny pobyt w Polsce też uczczę taką zupą... Ale zamiast ryb możemy wrzucić wszystko: krewetki, te takie duże (tygrysie, o ile mnie pamięć nie myli), roztomaite inne owoce morza, kawałki kurczaka, cokolwiek! Można też wzbogacić smak mlekiem kokosowym (a dupa rośnie...). Pod sam koniec można wrzucić zieleninę - najczęściej świeżą kolendrę. Można dodać suszone chilli obok tego świeżego, na którym gotowaliśmy zupę.
Kiedyś na pewno spróbuję wykonać zupę tom yam własnoręcznie od A do Z. Wczoraj jednak poszliśmy z ZB na łatwiznę i kupiliśmy pastę tom yam. Jest dostępna i w Polsce, więc możecie śmiało spróbować.
Pasta różni się od wywaru gęstością i intensywnością, m.in. dlatego, że wszystkie składniki zostają rozdziabane i usmażone, a poza tym dodaje się do niej również soli (normalnie sos rybny starcza, ale w paście go nie ma), cukru, czasem sosu sojowego, czosnku, imbiru, cebulki zielonej... Inna rzecz, że ja też chętnie dodaję te składniki do zupy, więc mnie to akurat nie boli; kuchnia con-fusion górą!
Kupiliśmy więc pastę, a jako główne składniki zupy wymyśliliśmy sobie krewetki, gołąbki zielonawe,
marchewkę, zieleninę i ziemniaki.Krewetki zostały kupione jeszcze żywe. ZB je oporządził - znaczy nacinał grzbiety
i wyjmował krewetkowy przewód pokarmowy - taką małą czarną niteczkę.
Teoretycznie można nie wyjmować, ale jakoś nie chcę jeść tego, co żarła krewetka...
Ziemniaki w grube plastry, marchewka i grzybki takoż. W międzyczasie gotujemy wodę i albo dorzucamy wszystkie wymienione wcześniej składniki, albo pastę :) Gdy pachnie, wrzucamy w takiej kolejności, żeby wszystko zdążyło się ugotować, a nic rozgotować. My: grzyby, ziemniaki, marchewkę i krewetki.
Na koniec trzeba dodać limonkę i sos rybny (kocham sos rybny).
Można oczywiście podać jako zupę. Można też wyjadać krewetki i grzyby, resztę zostawiając w świętym spokoju (moje małe moi tak zawsze czyni). Można też zeżreć w przybliżeniu pół kilo ryżu zalanego tą zupą, zagryzając dołożonym do zupy czosnkiem i imbirem (jak to czyni ZB). Każda wersja jest poprawna, każda jest smaczna.
Takiego smaka mi narobiłaś, że mi się tom yum właśnie gotuje :) Wczoraj zaopatrzyłam się w pakiecik tomyumowej włoszczyzny i gar jest pełen zupki :D
OdpowiedzUsuń:) My też uwielbiamy ten smak :)
UsuńTo ja ide po onigiri i bede je sobie zalosnie pogryzac...
OdpowiedzUsuńNie lubisz kolendry, i tak by Ci nie smakowało ;)
UsuńTo krewetki mają przewód pokarmowy na plecach?
OdpowiedzUsuńtak! :D
Usuń