2014-03-31

lotos nadziewany ryżem kleistym 糯米藕

Na kunmińskich targach sprzedaje się kłącza lotosu nadziewane ryżem kleistym. Ponieważ targi są wyjątkowo dobrze zaopatrzone, a ja jestem łakoma na nieznane mi świeże warzywa, do tej pory stragany z lotosem skrzętnie omijałam. Przecież wiem, jak smakuje lotos... Razu jednego stwierdziłam jednak, że nie chce mi się gotować i myśleć nad doborem potraw i kupiłam ten półprodukt. Wróciwszy do domu, pokroiłam lotos w plastry i usmażyłam w głębokim tłuszczu, aż do lekkiego zbrązowienia:
To było to!
Podać można z sosami, bo lotos jest w smaku bardzo delikatny. Doskonale łączy się i z wersjami słonymi, i ostrymi, a ZB zaskoczył mnie znowu, zażerając się nadziewanym lotosem z cukrem...

2014-03-30

Nie ma drugiego takiego kraju III

Kolejna część lektury wspaniałej Pani Pastorowej Mortimer. Tym razem na, nomen omen, tapecie

DOMY

Spójrz na latarnię wiszącą nad bramą. Światło jest przyćmione, ponieważ boki zrobione są z jedwabiu zamiast ze szkła. Co jest napisane na latarni? Imię pana domu. Brama wejściowa prowadzi na dziedziniec, na który wychodzi wiele pokoi. Nie w każdym pokoju są drzwi; niektóre pokoje oddzielone są tylko zasłonami. Zasłony są używane zamiast drzwi w wielu państwach tropikalnych, dla ochłody; jednak umeblowanie chińskich pokoi różni się od pomieszczeń tureckich czy perskich. Chińczycy siadają na krzesłach, jak my, i mają podobne naszym wysokie stoły. Śpią w łóżkach, jednak ich łóżka nie są niczym w stylu naszych, ponieważ zamiast materaca mają tylko maty.
Zamiast przyozdabiać pokoje obrazami, wieszają Chińczycy malowane lampiony oraz kawałki białej satyny z wypisanymi sentencjami; mają również biblioteczki i porcelanowe słoje. Nie mają jednak kominków, ponieważ nigdy nie potrzebują ognia do utrzymania ciepła: słońce wpadające przez południowe okna czyni pokoje wystarczająco ogrzanymi zimą, a latem jest bardzo gorąco.
Chińczycy zimą zakładają jeden płaszcz na drugi, a potem kolejny, aż jest im wystarczająco ciepło. W północnych Chinach zimą jest tak mroźnie, że miejsce, gdzie stoi łóżko (czyli alkowa w ścianie) jest ogrzane przez piec znajdujący się pod spodem, a cała rodzina tłoczy się na nim razem jak dzień długi.
Chińskie domy nie mają tylu pięter, co nasze; w miastach jest jedno piętro ponad parterem, ale na wsiach nie ma pokoi na piętrze.
Rozbawiłby was widok chińskiego wiejskiego domu. To nie jest jeden wielki dom, a wiele małych budyneczków podobnych altanom i długie krużganki biegnące między nimi. Jedna z tych altanek mieści się na środku stawu, z mostem ku niemu wiodącym. W stawie pływają złote i srebrne rybki, bo trzeba wam wiedzieć, że te piękne rybki, w Anglii często trzymane w szklanych misach, pochodzą właśnie z Chin. Przy ścianach ogrodu mieszą się wielkie klatki; w jednej można zobaczyć złote i srebrne bażanty, w następnej wspaniałego pawia, w kolejnej delikatnego bociana, a w jeszcze innej eleganckiego jelonka. Często w ogrodzie znajdziecie gaje morwowe, a w środku tych gajów – domy z bambusa, służące do hodowli jedwabników. Karmienie tych niezwykłych robaków to domena dam. Tylko bardzo cisi ludzie mogą się nimi opiekować, gdyż hałas mógłby robaki zabić. Złote i srebrne rybki też nie znoszą zbyt wielkiego hałasu.
W każdym wielkim domu w Chinach znajduje się pokój zwany Salą Przodków. Tam rodzina oddaje cześć zmarłym rodzicom, dziadkom, pradziadkom i tym, którzy żyli jeszcze dawniej. Nie ma tam żadnych portretów, ale są tablice pamiątkowe z wypisanymi imionami. Rodzina kłania się tablicom i pali kadzidła i złoty papier! Co za idiotyczne obrzędy! Cóż dobrego może zmarłym przynieść kadzidło i papier? I cóż dobrego mogą zmarli zrobić dla swych dzieci? Jak to możliwe, że tak pomysłowi ludzie jak Chińczycy są tak głupi?
Szkoda, że pani pastorowa nie podała nazwy tego wspaniałego zaiste wynalazku, jakim jest ogrzewane łóżko (och, przydałyby się w starych kamienicach na Śląsku!...) - kang. Ostatnio zrobiło się o kangu, starożytnym wynalazku chińskiej północy, bardzo głośno w całych Chinach. Dlaczego? Cóż, Koreańczycy próbują go ukraść i wpisać na listę UNESCO jako koreański wynalazek. To znaczy: tak podają chińskie media. Bo tak naprawdę to Koreańczycy chcą wpisać ondol, czyli ichnie ogrzewanie podłogowe...
Drugą moją ulubioną częścią opisu jest to, jak to Chińczycy są cisi ;)

2014-03-29

native speaker

Dzisiejszy post jest częścią projektu językowego Klubu Polek na Obczyźnie, do którego od kilku chwil należę. Z ciekawością czytam posty innych klubowiczek - inne kraje, inne osobowości, inne doświadczenia. Niejednego można się dowiedzieć :) Tym razem opowiem o najnowszym kuriozum językowym, jakie mi się przydarzyło ;)

O tym, jak się uczyć chińskiego i jaki jest on trudny, napisano tomiszcza. To, że „to dla mnie chińszczyzna” = „to dla mnie czarna magia”, chyba najlepiej świadczy o stosunku do tego języka. Mnie chiński pociągnął za sobą przypadkiem – nie interesowałam się wcześniej Azją, a już Chinami w szczególności. Pojechałam jednak na Tajwan i poniekąd z konieczności „naumiałam” się oficjalnej wersji języka, czyli mandaryńskiego. Potem poszłam na studia dalekowschodnie i Azja stała się moim zawodem, a później całym życiem. A może najpierw stała się całym życiem?... W każdym razie uzbrojona w dyplom „magistra od Dalekiego Wschodu”, z bagażem doświadczeń nauczycielki języka chińskiego i tłumacza, pojechałam do Yunnanu, wysuniętej najdalej na południowy zachód, najbardziej oddalonej od „cywilizacji” (jeśli przez cywilizację rozumiemy wysoko rozwinięte miasta typu Pekin, Szanghaj czy Hongkong) prowincji Chin. Wsiadłam do taksówki i... umarłam. Tak mi się w każdym razie wydawało, kiedy nie zrozumiałam ani słowa z tego, co do mnie krzyczał taksówkarz.
Ja wiem, że w wielu krajach są dialekty i wiem, że bywają dialekty tak różne od mowy powszechnej jak kaszubski od polskiego. Ale zazwyczaj jest jednak tak, że swoim dialektem rozmawiamy z ziomkami, a do obcych mówimy w języku, który oni rozumieją, prawda? W Chinach nikt się nie certoli. Po równi dlatego, że skoro tu przyjechałeś, to się naucz mówić po naszemu, dlatego, że dialekt jest bardziej „lubiany” niż sztywny mandaryński, jak i dlatego, że bardzo dużo ludzi, zwłaszcza w prowincjach „dalekich od cywilizacji” po prostu nie zna poprawnej wersji swojego języka... ekhm... ojczystego, albo zna go w stopniu niewystarczającym. Oglądają telewizję, słuchają radia, więc rozumieją, gdy się do nich tak mówi. Ba, czasem odpowiadając są głęboko wewnętrznie przekonani, że mówią tak samo, jak telewizor i jak rozmówca...
Mnie, świeżo do Yunnanu przybyłej, pozostawało wsłuchiwać się uważnie i powoli wychwytywać lokalne naleciałości językowe. Okazywało się na przykład, że w lokalnym dialekcie „sz” i „s” to właściwie to samo, tak jak „cz” i „c”. Że „ng” może zostać zastąpione „n”. Że „n” z kolei wymawiają jak „l”. Geniusz by zwariował...
Nauczyłam się rozumieć, choć nie nauczyłam się mówić w tym dialekcie. Potem wyszłam za mąż za rodowitego Yunnańczyka, więc przywykłam jeszcze bardziej. A potem dostaliśmy propozycję nagrania reklamy po chińsku-mandaryńsku. I wtedy nagle się okazało, że wprawdzie wyszłam za native speakera, ale nie potrafi się on nauczyć dwuminutowego tekstu reklamowego i strzela byki większe niż obcokrajowiec. Byki w wymowie, oczywiście...
Chiński jest trudny. Idiomy, wymowa, krzaczki. Ale nie traćcie ducha: większość Chińczyków również kiepsko włada chińskim – mandaryńskim...

2014-03-28

herbata jaśminowa 茉莉花茶

Kolejna czytelniczka zadała pytanie, na które nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. A może - da się, ale tego typu odpowiedź nic nie wniesie. Pozwalam więc sobie odpowiedzieć tutaj.

Co oznacza na zielonej herbacie jasminowej oznaczenie the third grade? Z trzeciego zbioru pomiedzy lipcem, a sierpniem?

W takim wypadku oznaczenie "trzecia klasa" oznacza (orkiestra tusz) nic. Słodkie, okrągłe zero. Albo: oznaczać może wszystko. Co jednak oznacza - tego nie wiemy. Bowiem ani w chińskiej tradycji oznaczania jakości herbat, ani w zachodniej, "klasy trzeciej" po prostu nie ma. Ciężko też na oko powiedzieć, czy ta herbata jest dobra, czy zła - zależy to, według jakiego klucza zostały herbaty uporządkowana. Czy klasa pierwsza jest najwyższa? A może klasa dziesiąta? Ile jest tych klas? Nie wiadomo. Zazwyczaj tego typu informacje podaje się w celach reklamowych, niczego one jednak nie wnoszą do wiedzy o herbacie.
W wypadku herbat jaśminowych mogłoby chodzić o ilość aromatyzowań - niektóre jaśminowe aromatyzuje się raz, niektóre trzy razy, niektóre pięć czy siedem razy - jednak nie używa się do tego słowa "grade".
Jak więc możemy stwierdzić, jakiej faktycznie jakości jest dana herbata? Najlepiej kupić herbaty różnych jakości danej firmy. Jeśli firma ma the third grade, powinna mieć także the second i the first, prawda? Można porównać ceny, ale lepiej porównać klasę liści - a ta zależy przede wszystkim od:
1) miejsca pochodzenia - najlepiej z miejsc, w których kwitnie też jaśmin ;)
2) typu krzewu herbacianego - czy jest to krzew, czy duże drzewo
3) typu liścia - pąk liścia czy liść rozwinięty
4) kształtu liścia - różne typy liści są zwyczajowo używane do wyrobu różnych herbat
5) wielkości liścia - czyli jak stary był liść w chwili zerwania
6) stopnia jego połamania - oczywiście najlepsze są niepołamane.
Dodatkowa informacja kryje się w słowach, że jest to herbata zbierana w lecie. Tego typu liście są zazwyczaj uważane za najgorsze i zazwyczaj są najtańsze. Tradycyjnie do dobrej herbaty jaśminowej zbiera się pąki herbaty wiosennej i przechowuje się je aż do czasu kwitnienia jaśminu, a dopiero potem aromatyzuje się herbatę. Oczywiście nie znaczy to, że herbata letnia musi być niesmaczna, albo że użyte liście są niedobre. Dlatego najlepiej oceniać herbatę nie po tym, na jaki "grade" została oceniona, a po kilku najważniejszych przesłankach.
Po pierwsze: musi być smaczna. Czyli: tak długo, jak długo Ci smakuje, tak długo nie przejmuj się klasą liści czy czasem zbioru.
Jeśli jednak chcesz wybrać herbatę, która jest nie tylko smaczna, ale i dobrej jakości, trzeba się jej bliżej przyjrzeć.
1) Najlepsze herbaty zielone charakteryzuje to, że jest w nich mniej rozwiniętych liści, a więcej pąków. Ideałem są herbaty złożone wyłącznie z pąków, ale takie są zazwyczaj bardzo, bardzo drogie. Im więcej dużych liści i im bardziej są one połamane, tym gorsza jakość herbaty.
2) Ważny jest oczywiście zapach. Jakikolwiek zapach kłócący się z jaśminem oczywiście dyskwalifikuje. Jednak problem polega na tym, że różnej jakości herbaty jaśminowe pachną ślicznie jaśminem - ale to nie wystarcza. Zapach bowiem może być dostarczony na kilka sposobów. Najtańszy to dodanie olejków eterycznych. Kiedy się otwiera paczkę takiej herbaty, pachnie ona przepięknie, ale tylko przy pierwszym parzeniu. Każde następne będzie już pachnieć zwykłą zieloną herbatą. Tak samo dzieje się w przypadku herbat aromatyzowanych suszonym jaśminem - zapach jest piękny, lecz krótkotrwały. Niestety, jeśli w opakowaniu herbaty widzimy liście wymieszane z ususzonym jaśminem, trafiliśmy właśnie na taki trochę oszukany miks. Tradycyjna herbata jaśminowa jest bowiem aromatyzowana świeżo zebranym jaśminem, który jest dorzucany do liści, a potem zdmuchiwany/odwirowywany/zbierany z liści herbacianych. Takich aromatyzowań może być trzy, a może i siedem. Dlatego, żeby zobaczyć, jakiej jakości jest dana herbata, trzeba ją zaparzyć przynajmniej pięć, sześć razy. Te wielokrotnie aromatyzowane będą coraz słodsze i coraz bardziej pachnące, bo kolejne "warstwy" aromatu będą się powoli uwalniać.
Właśnie dlatego żeby poznać wartość i jakość danej herbaty, zresztą nie tylko jaśminowej, trzeba ją najpierw wielokrotnie zaparzyć. Problem w tym, że o ile tu, w Chinach, w każdej porządnej herbaciarni można danej herbaty przed kupnem spróbować, o tyle w Europie ten rozsądny skądinąd zwyczaj jest całkowicie nieznany i trzeba kupić kota w worku.
Moja najukochańsza herbata jaśminowa to jaśminowe smocze perły 龍團珠/龙团珠, po której w ogóle nie widać, że jest jaśminowa, a jak zapachnie, to można się upić tym aromatem...
Mam nadzieję, że chociaż trochę pomogłam :)

2014-03-27

ślubne koperty

Dawno, dawno temu wyszłam za mąż. No, może nie tak dawno - wesele odbyło się dokładnie rok temu. Życzenia szczęścia i pomyślności na nowej drodze życia, wraz ze zwyczajową drobną kasą, dostaliśmy oczywiście w czerwonych kopertach 紅包. Ostatnio wydobyłam zza telewizora zakurzoną torbę z naszymi kopertami i po raz kolejny zdumiałam się mnogością typów tych kopert, ich kiczowatością i... błędami popełnionymi przez ofiarodawców.
Są dwa podstawowe typy: nawiązujące do chińskiej tradycji - na przykład z parą mandarynek
czy ze smokiem i feniksem
- i nawiązujące do europejskiej tradycji - z serduszkami, kwiatkami, całującą się parą itd.
Wszystkie są czerwone, większość ze złoconymi napisami, żeby było szczęśliwie i bogato, ale oczywiście zdarzają się kiczowate rysuneczki nie mieszczące się w żadnym kanonie estetycznym.
Zdarzyła nam się też jedna koperta z wypisami z Biblii - oczywiście List do Koryntian i co Bóg złączył...
Jeśli chodzi o ich "weselność" to albo mogą być ogólnogratulacyjne albo specyficznie ślubne. Te pierwsze opatrzone są zwykle prześlicznym znaczkiem hè 賀,
który dobrze pokazuje, czego Chińczycy zawsze życzą drugiemu: więcej (加 to dodawać) pieniędzy (muszelka 貝 to dawny środek płatniczy). Życzenia specyficznie ślubne operują natomiast dobrze już nam znanym znaczkiem podwójnego szczęścia 囍.
Skąd błędy?
Po pierwsze, dostaliśmy ze sto kopert z pięknie wykaligrafowanym angielskim "wedding invitation".
Tak, w Chinach zaproszenia na ślub też się wkłada do czerwonych kopert. Wiem, że nie każdy musi znać angielski, ale - może jeśli się go nie zna, to niezbyt rozsądnie jest wybierać kopertę z tajemniczym napisem w tym języku?...
Po drugie, dostaliśmy sporo kopert noworocznych, w tym mojego faworyta: kopertę z banku Ping'An, z życzeniami na rok Złotego Psa :D
Sporo było też noworocznych kopert ze znakiem szczęścia fu 福.
Trafiła się też jedna koperta, antycypująca przyszłe szczęście, które widać na załączonym obrazku...
Rozbawiły mnie te koperty do łez. A dlaczego dopiero teraz? Bo gdy je miałam w dłoniach po raz pierwszy, zajęta byłam głównie liczeniem pieniędzy...

2014-03-25

ogródek na dachu

W zatłoczonym mieście trzeba sobie stworzyć zieloną oazę, prawda? Brakuje jeszcze tylko grilla i małej lodóweczki na piwko.
Ogródków takich są tysiące w każdym chyba chińskim mieście, mimo że w większości miast są zabronione. Pisał o tym kiedyś Adam Juchniewicz, ale - dziwna sprawa - nie mogę wejść na jego blog, żeby sprawdzić i dać Wam linka. Dlatego chwilowo dzielę się tylko tymi zdjątkami i wzdycham z tęsknotą - też bym chciała mieć taki ogródek na dachu. A jeszcze bardziej bym chciała taki ogródek, jaki mieliśmy na dachu w Tajpej, z kamiennymi ścieżkami do masażu stóp i wspaniałym miejscem piknikowym...

2014-03-24

ząbek pomarańczy 橙子的一牙

Nauka języka obcego to w takim samym stopniu pasjonująca łamigłówka, jak i droga przez mękę. W mandaryńskim, poza tonami, które dla mnie są w ogóle poza klasyfikacją w stopniu trudności, najcięższe było zapamiętanie klasyfikatorów, czyli słów, które pośredniczą między liczebnikiem a wyrazem określanym. W języku polskim klasyfikatorów jest niewiele i zazwyczaj nie są konieczne - no chyba, że kupiliśmy właśnie pięć par spodni i wylaliśmy na nie trzy krople wina. Ale przecież moglibyśmy powiedzieć, że kupiliśmy spodnie i wylaliśmy wino - mniej dokładnie, ale w sumie o to samo chodzi.
W mandaryńskim klasyfikatory można pomijać dość rzadko, zazwyczaj przyrastają do rzeczownika jak bliźniak syjamski. Jest ich dużo; opanowałam część tych najbardziej popularnych, ale o części mam pojęcie dość mgliste. Pojawiają się w rozmowie, w tekście - uczę się, pamiętam kilka dni i muszą czekać do następnego usłyszenia, bym sobie o nich przypomniała.
W prezencie noworocznym dostaliśmy wielgachny kosz pomarańcz. ZB podzielił je na cząstki i mnie zawołał: chodź, weź sobie ZĄBEK pomarańczy! (来拿一牙橙子!). Oczywiście umarłam ze śmiechu, oczywiście wyjaśniłam mu, że w Polsce na ząbki dzieli się czosnek... i chyba nic więcej (?). Po czym spojrzałam na kształt i kolor cząstki pomarańczy i stwierdziłam, że wyobraźnia Kunmińczyków znów mnie przerosła. Tak, Kunmińczyków, nie Chińczyków, bo w mandaryńskim cząstka pomarańczy to "płatek" 瓣, który jest i płatkiem kwiatu, i ząbkiem czosnku, i cząstką pomarańczy. Ząbek stosują tylko Yunnańczycy, ale, żeby było śmieszniej, tylko w odniesieniu do mandarynki i pomarańczy, a czosnek jest nadal płatkiem ;)

2014-03-23

Nie ma drugiego takiego kraju II

Przy niedzieli uraczę Państwa kolejnymi mundrościami Pani Pastorowej Mortimer na temat Chińczyków (pierwsza część tutaj). Tym razem na tapecie

WYGLĄD

Chińczycy są zupełnie inni od pozostałych Azjatów. Turkowie i Arabowie są przystojnymi mężczyznami, ale Chińczycy są ohydnymi stworzeniami. Widzieliście ich na pudełkach herbaty, albowiem lubują się oni w rysowaniu swoich podobizn.
Cera ich jest przeważnie żółta, ale wiele dam, które przebywają w domu, ma jasną cerę. Mają czarne włosy, małe ciemne oczka, szerokie twarze, płaskie nosy i wyraźne kości policzkowe. Większość jest niska. Mężczyźni lubią być grubi. Bogaci są grubi: im są grubsi, tym bardziej się ich podziwia; kobiety za to lubią być szczupłe.
Chińczyk nie zdejmuje w towarzystwie nakrycia głowy, a nie czyni tego z ważnego powodu: głowa jego jest dokładnie ogolona, poza tyłem głowy, na którym pozwala włosom rosnąć, a rosną one aż do samych pięt i są splecione. Nosi długą granatową szatę, z szerokimi rękawami. Jego buty są pokraczne, z wywiniętymi wstrętnie noskami i białymi podeszwami. Chińczycy mają więcej roboty z bieleniem swych butów niż my z czernieniem naszych.
Chińska dama nosi luźną szatę podobną męskiej, odróżnić ją można po fryzurze, dziecięcych stopach i długich paznokciach. Jej włosy są spięte i przystrojone sztucznymi kwiaty, a czasem mały złoty ptaszek, błyszczący klejnotami, zdobi jej czoło. Stopy jej są nie większe od stóp pięcioletniego dziecka, ponieważ, gdy miała pięć lat, okrutnie je skrępowano, powstrzymując ich wzrost. Cierpiała przez całe dzieciństwo, a teraz chodzi leciutko, jak na paluszkach. Drobne popchnięcie by ją wywróciło. Podczas chodzenia kołysze się jak statek na wodzie, ponieważ nie może stąpać pewnie na tak małych stopach. Chińczycy są tak głupi, że podziwiają te maleńkie stópki i nazywają je „złotymi liliami”. Jeśli chodzi o jej paznokcie, są rzadko widywane, ponieważ chińska dama ukrywa swe dłonie w długich rękawach, ale paznokcie u lewej dłoni są bardzo długie, jak ptasie szpony. Paznokcie prawej dłoni są krótsze, by dama mogła brzdąkać swą muzykę, haftować czy tkać jedwab.
Wytworni panowie są dumni z posiadania jednego długiego paznokcia małego palca, który pokazuje, że nie pracują oni jak biedni, bo gdyby to czynili, paznokieć by się złamał. Mężczyźni w Chinach noszą naszyjniki i używają wachlarzy. Jakże głupie zwyczaje opisałam. Pewnie nie pomyślicie o Chińczykach jako o ludziach mądrych, jednak są oni bardzo pomysłowi, jak się wkrótce przekonacie.
Mężczyźni i kobiety ubierają się w szaty czarne bądź innych ciemnych kolorów, jak granatowe czy fioletowe; kobiety czasem ubierają się na różowo bądź zielono. Nadzwyczajni ludzie ubierają się na czerwono, a rodzina królewska na żółto. Kiedy zobaczycie osobę całą w bieli, będziecie wiedzieć, że jest w żałobie. Syn ubiera się na biało przez trzy lata po stracie rodzica.
Oczywiście, cały czas powtarzam teraz ZB, że nie jest taki śliczny jak Arab i wypytuję, gdzie jego warkoczyk i wywinięte pokracznie noski butów :D

2014-03-22

aloesówka 蘆薈泡酒

Nalewkuję. Namiętnie. Jeśli wiem, że coś jest jadalne, robię nalewkę bez zastanowienia. Jeśli nie wiem, czy jest jadalne, zastanawiam się, czy po dodaniu spirytusu będzie.
Aloes odziedziczyłam po poprzednich lokatorach naszego mieszkania. Udało im się prawie wykończyć biedne stworzonka, ale je odkarmiłam. Odżyły. I to jak! Zaczęły mi rozsadzać donice. Podjęłam męską decyzję - aloes pod nóż. I tak właśnie powstała nalewka. Szukałam długo przepisu wystarczająco nieskomplikowanego i szybkiego, żeby się z tym aloesem nie paprać latami. Nie znalazłam. Więc zaeksperymentowałam - nie obrałam aleosu ze skórki, pokroiłam na małe kawałeczki, zasypałam cukrem, zalałam szklanicą wina i dopełniłam butelkę sześćdziesięcioprocentową wódką kukurydzianą. Wstawiłam na dwa miesiące w kompletną ciemność i...
Według dzisiejszych doniesień jest to zdecydowanie najukochańszy alkohol ZB. Sukces! :)

2014-03-21

reklama społeczna cd

O tym, że opieka nad starszymi jest dobra (好).
Tak, jest dobra. Ale o ile wsparcie na synu (staruszek ma laskę z 子) mi się podoba, o tyle usadzenie dupska na kobiecie (女) już nie bardzo. Ja wiem, potrzeby graficzne itp., ale...

2014-03-20

zalane bagno

Pamiętacie, jak się ekscytowałam kunmińskimi bagnami?
Z okazji ferii noworocznych wybraliśmy się tam z Huanming, żeby jej to cudo pokazać, zwłaszcza, że i tak było nam po drodze do Świątyni Awalokiteśwary. Chciałam się podzielić wspaniałą wiosną, parkiem innym niż wszystkie i w ogóle. Nie wyszło. Okazało się, że niskopodłogowe ścieżki spacerowe zostały dość skutecznie zalane:
i jedyną ładną rzeczą, którą udało się nam zobaczyć, były kozy...
Całe szczęście Huanming jest mało wymagająca; zamiast zirytować się brakiem krajobrazu, zapatrzyła się w błękitne yunnańskie niebo :)
Ech... Mam nadzieję, że kiedyś będzie sobie znowu można pochodzić po bagnach, i to bez zanurzania stóp...

2014-03-18

o Buddzie i diabłach

W związku z fantastyczną lekturą Kiara zapytała:
Chciałabym wiedzieć czy Bóg Fo i zwrot (fan-quei) są jakkolwiek zaistniałe w chińskiej kulturze czy języku.
Oba pytania zasługują na obszerniejszą odpowiedź, więc zamiast ograniczyć się do prostego tak/nie w komentarzu, pozwoliłam sobie na poświęcenie im osobnej notki. Swoją drogą to fascynujące, ile ostatnio notek powstaje bezpośrednio w odpowiedzi na pytania PT Czytelników. Wspaniale! Pytajcie dalej! Nawet nie wiecie, jak bardzo mi ułatwiacie sprawę! :)
1) Fo jest łatwy językowo, a ciężki definicyjnie. Rozjaśniam: "Budda; skr. बुद्ध buddha – przebudzony, oświecony; chiń. fo (佛)". Czyli fo to budda. Problem nie w kwestii językowej, a religioznawczej: czy budda jest bogiem? Czy Budda jest bogiem? Czy Budda jest Bogiem? W zależności od odłamu buddyzmu i od tego, jak zdefiniujemy "boga", odpowiedzi może być kilka. Interesujące linki do zagadnienia na przykład tutaj i tutaj.
2) fan-quei nie istnieje na sto procent, odkąd istnieje romanizacja pinyin. Jestem się za to bez większego trudu domyślić, o jakie słowo chodziło Autorce: 番鬼 fangui. I tutaj od razu mówię: nigdy się z tym słowem nie spotkałam. Nigdy się z nim nie spotkał ZB. Ani jego rodzice. Nie znalazłam go też w żadnym słowniku. Nic dziwnego. Żadne z nas nie pochodzi z Kantonu - to w kantońskim, nie w mandaryńskim dialekcie, mamy bowiem taką zbitkę. Dosłownie znaczy to "zagraniczne/zachodnie/barbarzyńskie diabły" i wymawia się inaczej: faan1gwai2. A teraz o każdym z wyrazów z osobna:
fan 番 ma długą tradycję opisywania rzeczy nietutejszych. I tak na przykład, zaczynając od produktów spożywczych:
*番茄 fān​qié - dosłownie "zagraniczny bakłażan" - pomidor
*番薯 fān​shǔ - dosłownie "zagraniczny ziemniak" - batat
*​番石榴 fān​shí​liu - dosłownie "zagraniczny granat" - guawa
oraz, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu,
*番椒 fān​jiāo - dosłownie "zagraniczny pieprz" - chilli​.
Poza kwestiami spożywczymi, służył nieszczęsny fan oczywiście do opisania Obcych i ich potraw:
*番邦 fān​bāng​ - zagranica/obca nacja (przestarzałe)
*番菜 fān​cài - zagraniczne (w domyśle zachodnie) jedzenie
*番客 fān​kè​ - dosłownie "zagraniczny gość" - obcokrajowiec (przestarzałe) oraz (!) reprezentanci chińskiej diaspory. Czyli Chińczyk mieszkający za granicą też jest alienem ;)
gui 鬼 zaś jest diabłem, duchem, czymś złym, przy czym w kantońskim często używa się do obrażenia obcokrajowca zwrotu 鬼佬 gweilo (tutaj cały artykuł), gdy tymczasem w mandaryńskim stosunkowo najpopularniejszym zwrotem jest 洋鬼子 yáng guǐzi - zamorski diabeł. Już w XVII wieku nazywano też najeźdźców z Zachodu "czerwonowłosymi diabłami" 红毛鬼, przy czym, wbrew pozorom, nie chodziło wcale o bandę rudych, tylko o to, że ówcześni żołnierze mieli czerwone kity czy inne kutasy przy hełmach, a często też czerwone mundury. Znacznie później zaczęto tak wołać na Rosjan i wojska radzieckie, a pochodzenie powiedzenia zostało zapomniane.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak jeszcze Chińczycy obrażają nas i samych siebie, odsyłam do anglojęzycznej wiki. Szalenie pouczająca lektura :)

2014-03-17

Licznik

Liczba wyświetleń w ostatnim miesiącu: 9 606.

Ostatnio szałowi sprawdzania, ile to dziś na liczniku, poddał się nawet ZB. Cieszy go rosnąca popularność blogu; twierdzi, że to przez jego urok i znakomitą kuchnię, a ja nie zaprzeczam, bo po pierwsze jestem Najlepszą Żoną Świata, a po drugie może - motyla noga! - ma chłop rację?
Stwierdziłam, że skoro PT Czytelnicy tak mnie hołubią, powinnam się jakoś odwdzięczyć. Ponieważ każdy szanujący się blog powinien organizować konkursy - rozdawajki, oto mój konkurs:

Pierwsza osoba, która zauważy przekroczenie magicznego progu dziesięciu tysięcy odsłon w miesiącu (a jako dowód prześle na adres baixiaotai(at)gmail.com zrzut ekranu albo zdjęcie), dostanie taką herbatę.

Albo jakąś inną, jeśli takiej nie lubi. Przesyłką ekonomiczną (bez przesady z szaleństwami ;)). Dla kolejnych dwóch będą nagrody pocieszenia, jeszcze nie wymyśliłam jakie, ale mam parę dni, zanim licznik wybije, więc - mogę obiecać ze spokojnym sumieniem.

Update (19.03):

Nie sądziłam, że to tak szybko pójdzie ;) Jutro więc wybieram się na zakupy herbaciano-okolicznościowe. Czekam jeszcze na odzew od pani Iwony; pozostałe dwie osoby już przesłały dane do paczki :) Pozostałym osobom serdecznie dziękuję za miłe słowa i obiecuję, że jeszcze kiedyś się jakiś konkurs pojawi :)

gdy widzę słodycze, to kwiczę

Od dziecka jestem łakoma. Nie po prostu łakoma. Ja, istota z lękiem wysokości, łaziłam po wysokich szafkach w poszukiwaniu słodyczy, które biedni rodzice próbowali przede mną chować. Demotywator krążący w sieci, jak to czekolada jest zrobiona z rośliny, więc jest w zasadzie sałatką, powinien zawisnąć w moim domu jako wielka tapeta.
Los pokarał mnie mężem, który zamiast mnie wspierać, jeszcze utrudnia.
Jest zimno, dlatego po obfitym obiedzie wskakujemy pod kołderkę i się wygrzewamy. ZB uśmiecha się błogo i mówi: ależ się obżarłem! Kiwam głową. Wierzę. Zeżarł michę pierogów i poprawił ryżem z sosem. Dziwię się, że jeszcze ma siłę się ruszać.
Po kwadransie natura upomniała się o swoje, wyszłam więc na chwilę z pokoju. Gdy wróciłam, nakryłam męża na otwieraniu czekolady.
Patrzę z potępieniem i zaczynam drwiąco powtarzać, jaki to on się już obżarł i w ogóle...
Nawet najbledszy rumieniec wstydu nie przemknął po twarzy ZB, gdy z pełną powagą wytłumaczył mi, że on zjadł tak dużo, że aż się boi, że się źle poczuje, a czekolada przecież usprawnia trawienie, prawda?
I weź tu, człowieku, pójdź na dietę...

2014-03-16

Nie ma drugiego takiego kraju jak Chiny!

Im dłużej piszę blog, tym bardziej się nim cieszę. Nie tylko dlatego, że ocalam od zapomnienia przygódki i zadziwienia, ale przede wszystkim dlatego, że istniejecie. Tak, Wy. Moi czytelnicy, którzy uświadamiają mi braki i błędy, którzy mogą czasem skorzystać z tego, co piszę, a także są nieustającym źródłem inspiracji. W tym miejscu pragnę Wam podziękować, przy czym akurat dzisiaj najcieplejsze podziękowania przesyłam Kiarze, od której dowiedziałam się o istnieniu tej książki:
"Dalekie Strony albo opisanie Azji i Australii z anegdotami i ilustracjami" to książka napisana przez Panią Pastorową Mortimer, która, jak większość pozbawionych potomstwa kobiet, najlepiej się znała na tym, jak i czego dzieci uczyć. A uczyła wielu rzeczy: angielskiego i łaciny przy pomocy prototypu dzisiejszych plansz do nauczania, wiedzy o świecie, a przede wszystkim tego, że jeśli nie będą grzeczne, pójdą do piekła - wierzyła święcie, że tylko strach przed mękami piekielnymi powstrzyma dzieci od czynienia zła.
Wiedzy o świecie nauczała osobliwie: brała garść stereotypów, okraszała je wewnętrznymi przekonaniami i pisała książkę. Książek było kilka, więc opisanych miejsc - sporo. Dzięki inicjatywie "projekt Gutenberg" zaczytuję się teraz oryginałami z połowy XIX wieku i pękam ze śmiechu, a czasem nawet ronię łzy. Kiara w komentarzach do jednego z moich wpisów umieściła własne tłumaczenie tekstów na temat Chin. Pokusiłam się o własną impresję na temat tekstu (tłumaczeniem bym tego nie nazwała...), dziękując jednocześnie Kiarze raz jeszcze za to, że podzieliła się ze mną... z nami tą książką. W pierwszym rzucie: wstęp i ustęp o jedzeniu.
CHINY

Nie ma na świecie drugiego takiego kraju jak Chiny. Jakże są różne od Persji, gdzie żyje tak mało ludzi, podczas gdy Chiny są zatłoczone mieszkańcami! Jakże są różne od Anglii, gdzie żyją ludzie uczeni w Piśmie, podczas gdy Chiny pełne są bożków. Są Chiny krajem pogańskim, jednakże nie dzikim, bo ludzie są cisi, porządni i pracowici. Dziecku byłoby ciężko sobie wyobrazić, jak wielu ludzi mieszka w Chinach. Gdybyś siedział przed zegarem i gdyby wszyscy Chińczycy przemaszerowali przed tobą gęsiego i gdybyś liczył każdego z nich z upływem każdej sekundy, i gdybyś nie ustawał w liczeniu dzień i noc - jak myślisz, jak długo by trwało, zanim policzyłbyś wszystkich Chińczyków? Dwanaście lat. Och, jak wielka liczba ludzi musi być w Chinach! Razem około trzystu sześćdziesięciu milionów! Gdyby zebrać razem wszystkich ludzi świata, co trzeci byłby Chińczykiem. Jak smutne jest, jeśli pomyślimy, że ten ogromny naród nie zna Boga ani jego cudownego Syna!
W Chinach jest zbyt wielu ludzi, dlatego nie starcza dla nich jedzenia, wielu z nich przymiera głodem.

JEDZENIE

Biedni mają do jedzenia tylko ryż, a do picia tylko wodę; tylko od czasu do czasu mieszają odrobinę wieprzowiny bądź solonej ryby ze swym ryżem. Każde mięso jest uważane za tak samo dobre; nawet posiekane szczury i węże czy mielone z dżdżownic. Mięso kotów i psów jest uważane za tak samo smaczne jak wieprzowina i kosztuje podobnie.
Raz Anglik wieczerzał z Chińczykiem i chciał wiedzieć, jakie mięso znajduje się na jego talerzu. Nie umiał jednak mówić po chińsku. Jak więc mógł zapytać? Wymyślił sposób. Spojrzał najpierw na talerz, a potem na Chińczyka i powiedział "bee-ee-ee", czyli pytając "czy to jest baranina?". Chińczyk zrozumiał pytanie i natychmiast odpowiedział "bow-wow", czyli "to szczeniak". Chcielibyście wiedzieć, czy Anglik kontynuował posiłek; niestety nie wiem.
Podczas gdy biedni potrzebują żywności, bogaci jedzą zdecydowanie za dużo. Chińska uczta w domu bogacza trwa wiele godzin. Służący wnoszą jedną potrawę za drugą, aż obcy zacznie się zastanawiać, kiedy będzie ostatnia. Jedzenie jest podane w ciekawy sposób; nie na talerzach, a w miseczkach - bo wszystkie mięsa pływają w rosole. Zamiast widelca i noża, każda osoba ma parę pałeczek, które przypominają dziewiarskie druty; nimi się sprytnie łowi pływające kąski i szybko wkłada do ust. Są też porcelanowe łyżki do picia zupy.
Będziecie zaskoczeni słysząc, że Chińczycy uwielbiają jeść ptasie gniazda. Nie myślcie, że jedzą srocze gniazda, zrobione z gliny i patyków, ani nawet małe gniazdka z mchu i gliny; gniazda, które jedzą Chińczycy, są sporządzone z gumy/kleju. Ta guma pochodzi z dziobów ptasich, jest błyszcząca i przezroczysta, a gniazdo szybko przylepia się do skały. Te gniazda są czymś w rodzaju naszej galarety i muszą być wielce pożywne.
Chińczycy nie lubią nic na zimno; podgrzewają wszystek pokarm, nawet ich wina. Bo mają wina, nie z winogron, a z ryżu i piją je, nie w szklankach, a w filiżankach. Jednakże najpopularniejszym napojem jest herbata, jako że Chiny są krajem, w którym herbata wyrasta. Góry porośnięte są krzewami pokrytymi białym kwieciem, trochę podobnym do białych róż. To sadzonki herbaciane. Liście są zrywane; każdy liść jest rolowany palcami i suszony na gorącej żelaznej płycie. Chińczycy nie zatrzymują wszystkich liści herbacianych; wiele pakują do pudeł i wysyłają w odległe miejsca. W Anglii i Rosji imbryki znajdują się w każdym domu.
Niektórzy Chińczycy są tak biedni, że nie mogą kupić nowych liści herbaty, a tylko liście, które są sprzedawane w sklepach. Nie sądzę, by w Anglii biedacy kupowali stare liście herbaty. Niektórzy bardzo biedni Chińczycy używają liści paproci zamiast liści herbaty.
Chińczycy nie przyrządzają herbaty w taki sam sposób, jak my to robimy. Nie mają imbryków, dzbanuszków na mleko czy miseczek na cukier. Wsadzają kilka liści herbaty do filiżanki, zalewają je gorącą wodą, a następnie przykrywają filiżankę do momentu aż herbata będzie gotowa. Zostaniesz poczęstowany filiżanką herbaty za każdym razem, gdy w Chinach idziesz w odwiedziny.

Jeśli chcecie sobie poczytać w oryginale, projekt Gutenberg zaprasza :) A ja obiecuję co jakiś czas wrzucać następne części :)

2014-03-15

smażony czyściec bulwiasty 甘露子炒肉

O czyśćcu bulwiastym już wspominałam, prawda? Zawsze jadałam go zapiklowanego z chilli. Ostatnio wypatrzyliśmy jednak na targu świeży. Oczywiście został kupiony, przyniesiony do domu... a potem ZB się dwie godziny użerał z jego wyczyszczeniem. Powiadam Wam, warto dać dowolną kwotę za pikle, bo wyczyszczenie cholerstwa graniczy z cudem...
Kiedy bulwy już zostały wyczyszczone, usmażył je ZB z mieloną wieprzowiną. Wyszły tak:
Jeśli będzie się Wam kiedyś chciało stracić pół dnia na czyszczenie czyśćca, oto przepis:

Składniki:
*mielona wieprzowina
*oczyszczone bulwy czyśćca
*czosnek w plasterkach
*ewentualnie można dodać suszone chilli

Wykonanie:
1) na gorącym oleju obsmażyć czosnek i chilli aż zapachną
2) dorzucić mięso i smażyć w ruchu do zniesurowienia
3) dodać bulwy czyśćca i smażyć albo dusić kilka minut.

Wskazówka pierwsza: proporcje składników są dowolne - obojętnie, czy da się więcej czosnku, czy mniej, czy będzie bardziej mięsnie czy bardziej czyśćcowo - będzie pyszne!
Wskazówka druga: jeśli się boicie, że czyściec będzie niedosmażony, możecie go przed smażeniem zblanszować i odcedzić. Ja tego nie robię, bo zblanszowany traci chrupkość i robi się taki... mączny?

2014-03-14

i stała się jasność!

Mieszkamy w wynajętym mieszkaniu. Nie zamyka się okno w kuchni - właściciel nie ma zamiaru wymieniać, my nie będziemy inwestować. Kafelki w salonie są popękane - właściciel nie ma zamiaru wymieniać, my nie będziemy inwestować. Gołe żarówki zwisają z sufitu - właściciel nie ma zamiaru zainstalować kloszy, my nie będziemy inwestować. Ale można kupne klosze, które trzeba domontować do sufitu, zastąpić leciusieńkimi, własnoręcznie zrobionymi lampionami, prawda?
^.^

2014-03-13

Nieprzewidujący

Spacerujemy nad Rzeką Wielkiego Widoku. Jedna ścieżka jest tuż nad brzegiem kanału, druga trochę dalej; dzieli je pas drzew, poprzetykany stolikami obłożonymi hazardzistami w poważnym wieku i bezdomnymi.
Czy to z racji rozmarzenia, spowodowanego spacerem z najmilszym Chińczykiem świata, czy po prostu dlatego, że mam wadę wzroku, nie zauważyłam, że na ścieżce przy kanale siedzi bezdomny. A może chodzi po prostu o to, że miałam katar? Bo nawet ja, podszedłszy bliżej, stwierdziłam, że to nie był dobry pomysł. ZB próbował mnie przeciągnąć na drugą stronę, ja się opierałam, bo jeszcze bezdomnego nie zauważyłam; gdy go poczułam, posłusznie zmieniłam ścieżkę.
A ZB i tak zaczął marudzić.
"Bo wy, kobiety, takie jesteście nieprzewidujące! Przecież te wszy i pchły po nim skaczące z dwustu metrów widać! Pewnie je wyiskuje i wrzuca do kanału, co, przyjrzeć się chciałaś na wszelki wypadek?"
I tak utyskuje, najbardziej irytując mnie tym "nieprzewidywaniem". Co ja, jasnowidz jestem, żeby wiedzieć, że drogę mi zastąpi brudny i śmierdzący człowiek, zapewne zamieszkały przez całą masę skądinąd sympatycznych stworzeń? Pytam: wiedziałeś trzy lata temu, że się ożenisz z Europejką?
ZB, cokolwiek zbity z tropu odpowiada, że nie, jednocześnie nie bardzo wiedząc, co ma piernik do wiatraka.
Mówię tryumfalnie: a ja wiedziałam, że wyjdę za Azjatę od kiedy dzieckiem będąc ujrzałam w telewizji Bruce'a Lee! I kto tu jest nieprzewidujący?!

2014-03-12

Miasto Herbaty 茶城

I znów mejl stał się motorem pisania o Kunmingu. Mejl i wstyd. Dopiero po mejlu z zapytaniem "gdzie właściwie w Kunmingu można kupić herbatę?" zorientowałam się, że ja jeszcze nigdy nie napisałam o Mieście Herbaty, czyli o moim najukochańszym targu herbacianym!!!
W Kunmingu takich miejsc jest kilka. Ja jednak ukochałam sobie Miasto Herbaty Xiongda 雄達茶城 przy ulicy Pekińskiej. Znalazłam tam wspaniałych ludzi i oszustów. Ludzi, którzy kochają herbatę i tych, którzy chcą ci wcisnąć jakieś zmiotki z podłogi. Ponieważ jednak udało mi się tam nawiązać kilka herbacianych przyjaźni, puściłam w niepamięć oszustów - po prostu omijam z daleka ich sklepy. A mam przestrzeń po temu - targ rozrasta się, pożerając coraz większą powierzchnię. Dlatego jeśli chodzi o herbatę, można tam kupić prawie wszystko - najrozmaitsze gatunki herbat, utensylia herbaciane, czajniki, pudełka na herbaty, herbaciane ozdoby... ZB nigdy nie chodzi tam ze mną. Dlaczego? Bo on to by najchętniej kupił wygodnego zatorebkowanego Liptona, a nie marudził pół dnia nad wyborem jakiejś herbaty. Dla mnie zaś wizyta tam jest lepsza od wizyty w SPA, masażu i drogiej knajpy. Spacerując pachnącymi zaułkami, czuję się jak w bajce, odpoczywam, wymieniam uśmiechy i pozdrowienia. Zaopatruję się też w kilogramy moich ukochanych herbat i marnuję pieniądze na kolejne czareczki i czajniczki, których już nie ma gdzie ustawiać. A propos, muszę kupić regał na herbatę, a może przeniesiemy się do jeszcze większego mieszkania?...
Jak taki targ wygląda? Są to stragany wolno stojące, malutkie sklepiki i wielkie hangary herbaciane. Są herbaciane sieciówki i prywatne małe biznesiki. Są herbaty pakowane i luzem. Są yunnańskie i importowane. Jest WSZYSTKO!
Jak się kupuje? Po pierwsze: taniej niż w sklepach. Po drugie: można się targować. Po trzecie: można porównywać, więc łatwiej się nie dać oszukać. Po czwarte: bez znajomości choćby podstaw chińskiego będzie trudno - bo tutaj właściwie nikt nie mówi po angielsku... To jednak, co jest najcudowniejsze w kupowaniu na targu herbacianym, to próbowanie. Dla każdego sprzedawcy jest oczywiste, że zanim kupisz herbatę, chcesz sprawdzić, jak smakuje, jak pachnie, zobaczyć kolor naparu i jak wyglądają po zaparzeniu liście. Zdają też sobie sprawę, że niekoniecznie będziesz chciał herbatę kupić - choć jeśli widać, że Ci smakuje, wypada kupić chociaż odrobinkę. Ponieważ chcesz spróbować, jesteś zapraszany do herbacianego stołu, gdzie właściciel/ekspedient zaparzy dla Ciebie herbatę. Jeśli chociaż trochę się na herbacie znasz, od razu się zorientujesz, czy dana osoba potrafi parzyć. Jeśli zaś nie bardzo potrafi - nie kupuj tam herbaty. Jeśli ktoś nie umie parzyć, nie będzie też handlował dobrym towarem. Bo skoro nie umie zaparzyć, to skąd może wiedzieć, czy dana herbata jest dobra? Jeśli się znasz, będziesz też wiedzieć, czy kolor naparu jest właściwy, jak powinny wyglądać liście, czy herbata w danym miejscu jest właściwie przechowywana. A jeśli się nie znasz - może się czegoś nauczysz? A poza tym nawet jeśli się nie znasz, targ herbaciany zostawi piękne wspomnienia - smaków, zapachów, wspaniałej, sennej atmosfery...

2014-03-11

co takiego lubisz w Azjatach?

Nie wpadłabym sama na to, żeby o tym napisać. Napisałabym raczej, że lubię ludzi, i białych, i innych kolorów, za poczucie humoru, muzykę, żarcie i pogodę ducha (ZB=100% ;)), a powyższą frazę potraktowałabym lekko pogardliwie, bo co niby Azjaci mają, czego my nie?
A jednak, gdy hasło to pojawiło się w hasłach wyszukiwania na blogu, zupełnie nieproszone zawitały do mojej głowy myśli rozczochrane, przez które zdałam sobie sprawę, że jednak etykietkuję Azjatów wokół siebie. Tendencyjnie i niesłusznie, oczywiście, i staram się sama sobie przeciwdziałać, ale nie zawsze się udaje. I tak:
Japończyków lubię za kuchnię, uporządkowanie, śmieszną wymowę chińskiego. Uporządkowanie bierze się stąd, że akurat wszyscy moi znajomi Japończycy są pedantami i wszystko mają poklasyfikowane i popakowane w małe pudełeczka.
Wietnamczyków lubię za spożywanie surowych warzyw i za higienę osobistą.
Tajlandczyków lubię za uśmiech, spokój, grzeczność i kuchnię, oczywiście.
Tajwańczyków lubię za miękkość wymowy mandaryńskiego.
Innych Azjatów nie mam sklasyfikowanych. Birmańczyków i innych Khmerów nie mam w głowie, bo nie zdołałam się zaprzyjaźnić z żadną grupą wykazującą podobne cechy. A Chińczyków im lepiej poznaję, tym mniej umiem zaklasyfikować. Czyli znowu: klasyfikacji poddają się tylko ludzie, których znam za mało, żeby móc ich w ogóle oceniać. Oczywiście, mam prawo powiedzieć, co mi się w nich podoba, a co nie - każdy ma prawo. Tyle, że nie umiem określić, co jest cechą narodową, a co efektem rozwoju osobniczego. W dodatku, w głowie pojawiają się te bzdurne etykietki, chociaż - przecież lubię każdą kuchnię z surowymi warzywami, higienę lubię u wszystkich ludzi, miękka wymowa mandaryńskiego podoba mi się zawsze - nie powinno mi się to w głowie łączyć z jakąkolwiek grupą etniczną...
Etykietkowanie ułatwia życie. Ale co zrobię, jeśli trafię na śmierdzącego Taja/niechlujnego Japończyka? Uznam go za ciekawy okaz, czy dojdę do wniosku, że czas zrewidować poglądy na temat narodu? A może już spotkałam takie wyjątki i tylko potwierdziły mi one regułę/wyparłam je, bo nie pasowały do przyjętych założeń?
Pewnie kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdę do punktu, w którym wszystko będę miała uporządkowane i zafiksowane na stałe...

2014-03-10

tofu z dziwidła 魔芋豆腐

Wszyscy wiedzą, co to jest tofu i jak wygląda, prawda? Świeże jest dość podobne do krajanki; białe, wilgotne, łatwe w krojeniu. To właśnie podobna konsystencja zadecydowała o nazwaniu jednej ze sztandarowych syczuańskich potraw mianem tofu z dziwidła. Tofu z dziwidła wygląda tak:
A do spożycia jest krojone w paski. Może być podawane samodzielnie bądź jako dodatek do innych potraw. Ma delikatny smak, chętnie mieszany z ostrymi przyprawami – pastami chilli itp. Wbrew nazwie nie musi powstawać z samego dziwidła, a może na przykład z dziwidła wymieszanego i ugotowanego z ryżem bądź kukurydzą. Po wymoczeniu, ściamkaniu i ugotowaniu tofu jest właściwie gotowe, ale trzeba je jeszcze płukać kilka dni, codziennie wymieniając wodę na świeżą. Ciężko powiedzieć, ile dni – trzeba po prostu czekać do momentu, w którym woda nie będzie już „śmierdziała” dziwidłem. Jest to etap niezbędny nie tylko dlatego, że trzeba zadbać o konsystencję dziwidła, ale przede wszystkim dlatego, że trzeba się pozbyć trucizny. Tak, moi drodzy. Dziwidło jest trujące. Dlaczego więc Chińczycy za nim przepadają? Oprócz oczywistych walorów smakowych jest po prostu zdrowe. Zgodnie z tradycyjną medycyną chińską dziwidło jest zimne, a ze względu właśnie na obecność trucizny, podane w małych dawkach może być lekarstwem. Dlatego dziwidło służyło powszechnie do okładania ran po ukąszeniach węży, oparzeniach czy do leczenia opuchlizny niewiadomego pochodzenia. A ponieważ jest trawione dopiero w jelitach, służy do oczyszczania organizmu, na przykład przy cukrzycy czy otyłości.

No ale przede wszystkim jest po prostu pyszne. Tofu z dziwidła jest jednym z moich ulubionych przysmaków. Na przykład w tradycyjnej syczuańskiej wersji.

Składniki:
*tofu z dziwidła, dowolna ilość, pokrojone w grube paski (jak frytki)
*posiekane drobniusieńko imbir, czosnek i cebulka zielona
*sól
*pasta douban
*odrobina bulionu lub wody

Wykonanie:
1. tofu zblanszować i odsączyć z wody.
2. w woku rozgrzać olej, obsmażyć czosnek z imbirem, dodać pastę fasolową douban i obsmażyć.
3. dodać bulion bądź wodę, zagotować.
4. dodać tofu i sól; zagotować, a potem skręcić ogień, żeby powolutku pyrkało, aż w tofu wsiąknie smak.
5. gdy woda prawie wyparuje, dodać cebulkę i wymieszać. Danie jest gotowe.
Dziwidło na tym zdjęciu zostało przygotowane w tradycji hubejskiej, gdzie zamiast pasty douban dodano kiszonkę rzodkiewkową z chilli i innymi typami ostrych papryczek. W zasadzie tofu dziwidłowe można dosmaczyć czymkolwiek o zdecydowanym smaku, bo jest bardzo delikatne :)

2014-03-09

teoretyczne podejście do wiśni

Z okazji moich okołowiśniowych zdjęć, Bobolink Pink zapytał/zapytała: "Czy sakura/hanami to rownież określenia chińskie?"
Wydaje mi się, że zagadnienie jest na tyle ciekawe, że mogę mu poświęcić osobny post.
Hanami i sakura to romanizacje japońskich słów. W związku z niespodziewanie dużą ilością japońskich sposobów zapisu poszczególnych słów:
hanami = はなみ = 花見
sakura = さくら = 桜
Czyli romanizacja + japoński sylabariusz + kanji czyli chińskie znaki.
Skoro można te japońskie słowa napisać chińskimi znakami, czy znaczy to, że są to również określenia chińskie? Niestety sprawa nie jest prosta.
Znaki chińskie przywędrowały do Japonii wystarczająco dawno temu, żeby zaczęły żyć własnym życiem. Drobne zmiany w zapisie, inna wymowa, użycie dostosowane do japońskiej gramatyki. Dlatego na przykład czynność "oglądania kwiatów", bo to dosłownie znaczy hanami, jest zapisana w gramatyce Yody, czyli "kwiaty oglądam", najpierw rzeczownik, potem czasownik. Po chińsku trzeba te dwa słowa zapisać odwrotnie, czyli 見花 jianhua, bo tak nakazuje chińska gramatyka. Problem w tym, że ta zbitka nie występuje w słownikach. Każdy Chińczyk zrozumie, że chodzi o oglądanie kwiatów, ale nie będzie wiedział, o co w tym chodzi. Żeby mu uświadomić, że chodzi o japońską tradycję, najlepiej byłoby to przetłumaczyć na 賞花 shǎnghua - podziwianie kwiatów. Jednak na przykład w Kunmingu szaleństwo oglądania kwiatów wiśni nie nazywa się ani "oglądaniem kwiatów" ani "podziwianiem kwiatów", a po prostu "świętem kwiatów wiśni" 樱花节 albo, bardziej poetycko, "przypływem wiśni" 樱潮. Tak więc hanami w zasadzie nie ma odpowiednika w języku chińskim, choć do tradycyjnego japońskiego zapisu tego zwyczaju służą właśnie chińskie znaki.
Inaczej rzecz wygląda z sakurą - znak określający wiśnię pochodzi bezpośrednio z języka chińskiego. Poniżej zestawiłam trzy znaki: tradycyjny chiński znak wiśni, używany obecnie na Tajwanie i w Hongkongu, następnie chińskie uproszczenie tego znaku i na końcu japońska jego wersja.
Obojętnie, na który z tych znaków w tekście trafi Chińczyk/Tajwańczyk/Japończyk - na pewno zrozumieją, że chodzi o wiśnie. Wymowa różni się znacząco - ying po chińsku i sakura po japońsku. W dodatku jeśli mówimy o kwiatach wiśni, w Japonii wystarczy sakura - domyślnie chodzi o kwiaty, choć mogłoby chodzić o owoce czy drzewa. Za to Chińczycy dodadzą kwiat - 樱花, żeby uściślić, że chodzi właśnie o kwiaty, a nie jakieś inne elementy wiśni.
Szukając informacji o cieszeniu się kwiatami wiśni w Chinach, trafiłam na ciekawostkę - autor anglojęzycznego wpisu o wiśniach w Wikipedii suponuje, że parki wiśniowe są w Chinach pamiątką po japońskiej okupacji albo efektem zasadzenia prezentów ofiarowanych przez Japonię Chinom. Akurat Kunming nie znajdował się pod japońską okupacją; nie wiem jednak, kiedy i w jakich okolicznościach wiśnie przywędrowały do Kunmingu. Jeśli znajdę kiedyś tę informację, na pewno się podzielę.

2014-03-08

糯米香茶 herbata pachnąca ryżem kleistym

Słyszeliście kiedyś o herbacie ryżowej?
To było podchwytliwe pytanie. Wszystkich, którzy sobie w duchu powiedzieli, że nie, nigdy w życiu, obdarzam rozczarowanym spojrzeniem; przecież pisałam już o niej!
No dobrze. Skoro wszyscy już przeszukali zakamarki pamięci i przypomnieli sobie o herbacie ryżowej, opowiem Wam o jednej z moich największych pomyłek herbacianych, czyli o herbacie tytułowej. A było to tak:
Wiedząc o istnieniu herbaty ryżowej, nie zdziwiłam się wcale, widząc "herbatę pachnącą kleistym ryżem". Ba, byłam bardzo dumna, rozpoznając na pierwszy rzut oka znaczek nuo 糯, który wcale nie jest łatwy ani oczywisty.
Do głowy mi nie wpadło, że pierwszych trzech znaków nie powinnam rozdzielać i że razem tworzą rzeczownik pospolity, nazwę rośliny.
糯米香 Semnostachya menglaensis czyli semnostachia menglańska należy do rodziny akantowatych i, jak sama nazwa wskazuje, pochodzi z okolic Mengla, w moich ukochanych tropikach województwa Xishuangbanna (jeszcze nie zapomniałam czasów, gdy mieszkałam w Jinghongu).
Gdy rozkruszy się liście tej rośliny, nozdrza wypełnia charakterystyczny, zbożowy aromat basmati i pochutnika. Innymi słowy, liście są pełne odorantu o dźwięcznej nazwie poliwinylopirolidon, który jest odpowiedzialny właśnie za cudny zapach świeżo upieczonego chleba czy też ryżu basmati. Szkoda, że o tym nie wiedziałam, gdy mieszkałam jeszcze w tropikach - deptałabym z pełną zawziętością wszystkie chwasty o wyglądzie zbliżonym do naszej mięty czy innej babki i szukała tego wspaniałego zapachu...
I właśnie o ten zapach chodzi - to dlatego nazwano semnostachię "zapachem kleistego ryżu". Dlatego też otwierając herbatę w ten sposób aromatyzowaną, szukałam jak głupia ryżu w środku i sądziłam, że mnie oszukano. Skąd miałam wiedzieć, że po ususzeniu semnostachia jest zbliżona wyglądem do liści zielonej herbaty a z ryżem nie ma poza zapachem nic wspólnego?!...
Nasze zielsko jest znanym ziołem - leczy np. upławy i inne kobiece dolegliwości. Słabsze działanie, po prostu antybakteryjne i wzmacniające, ma po wymieszaniu z liśćmi herbaty. A przede wszystkim - herbatka taka jest pachnąca i delikatna, po prostu wspaniała! Wcale mnie nie dziwi, że trafiła na listę tradycyjnych yunnańskich wyrobów i że wszyscy ją namiętnie kupują. Bardziej mnie dziwi, że nikt poza Yunnańczykami nie wpadł na to, by taką herbatkę produkować. Inna rzecz, że być może wymieszana z liśćmi innymi niż wielkie liście starych, yunnańskich drzew herbacianych, nie jest tak smaczna...
Dzięki parzeniu dużych liści herbaty razem z semnostachią herbata jest od początku mniej gorzka, a każde następne parzenie jest słodsze. Napar jest złotawy, coś pomiędzy herbatami zieloną a lekką czarną. Najsłynniejsze "herbaty pachnące ryżem" pochodzą z okolic gór Nannuo (南糯山), gdzie w ogóle produkowana jest herbata porównywalna klasą z najlepszymi indyjskimi assamami - tyle, że z Camellia sinensis var. assamica wytwarza się głównie herbaty czarne, a z var. sinensis - w zasadzie wszystko, ze szczególnym naciskiem na herbaty zielone i puery.
Uprawą zarówno herbaty, jak i semnostachii zajmują się głównie reprezentanci licznych w Xishuangbanna mniejszości Dai i Hani. Wieść gminna niesie, że herbatę wynaleziono w ten sposób, że Daiowie wychylali się ze swych bambusowych chatek na palach, urywali liście tego dość popularnego chwastu i dodawali do czarek herbaty po prostu dla smaku. Oczywiście, legenda jest mało wiarygodna. Po pierwsze, rośliny te nie dorastają do wysokości pierwszego piętra, bo to trawy,
a po drugie Daiowie tradycyjnie nie parzyli herbaty w czarkach, tylko w bambusowych tykwach. Cóż. Legenda ma być ładna, a nie prawdziwa, prawda? :)
Liści semnostachii nie trzeba przygotowywać w jakiś specjalny sposób - po zerwaniu wystarczy wysuszyć na słońcu, bez zwijania czy prostowania. Potem dodaje do wielkolistnej herbaty, miesza i już.
Odpowiednio zapakowana może być przechowywana nawet rok. Ziele można też dodawać do ciasteczek herbaty puer - wówczas przechowywać ją można do końca świata i o jeden dzień dłużej.
Pyszna jest, pachnąca i słodka. Dlatego jej wybaczam, że mnie oszukała ryżową nazwą...

2014-03-07

Hanami 花見

By tradycji stało się zadość, wybraliśmy się na Górę Yuantong posakurować trochę, czyli pooglądać kwitnące, a przede wszystkim przekwitające wiśnie. Bo wiecie, same kwiaty są przepiękne, to fakt. Ale nie da się porównać niczego - NICZEGO - z kwieciem ośnieżającym i zaróżającym trawniki nawet przy lekkim podmuchu wiatru. Wiatr odwiśnia park, przewiewa chmury, od których wziął Yunnan swą nazwę i ukazuje różne oblicza yunnańskiego słońca. Stojąc w jednym punkcie cieszymy się setkami barw, kwiaty ożywają na chwilę w blasku słońca, tańczą z wiatrem i smutnie skłaniają się w cieniu ku odpoczynkowi...
Ech...
I jeszcze jedno, z opadającym kwieciem:
Prawda, że śliczne?