Bo jak nie, to traficie do takiego dentysty:
Przyjmuje w Skrzyżowaniu, w każdy dzień targowy.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Shizilu 十字路. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Shizilu 十字路. Pokaż wszystkie posty
2014-03-19
2014-02-13
2014-02-12
stacja
Tak wygląda stacja benzynowa w Skrzyżowaniu:
Teoretycznie benzynowa. Bo kiedy poszliśmy tam kupić benzynę do minipalnika, to się okazało, że nie ma. Skierowano nas do... sklepu. W którym pani powiedziała, że nie sprzeda nam benzyny, bo na pewno z jej pomocą wysadzimy w powietrze którąś jaskinię. Ale to już zupełnie inna historia...
Teoretycznie benzynowa. Bo kiedy poszliśmy tam kupić benzynę do minipalnika, to się okazało, że nie ma. Skierowano nas do... sklepu. W którym pani powiedziała, że nie sprzeda nam benzyny, bo na pewno z jej pomocą wysadzimy w powietrze którąś jaskinię. Ale to już zupełnie inna historia...
2014-01-27
Quo vadis?
Spaceruję sobie we wspaniałym, choć jednodniowym, hubejskim słońcu, wracając z Przymościa do Skrzyżowania. Fotografuję wszystko, co widzę, tak bardzo się cieszę tym, że mleczna mgła ustąpiła jesiennym barwom. Kocham słońce, kocham je nieprzytomnie, nie mogę bez niego żyć, a bogactwo kolorów, które nagle odkryłam na hubejskiej wsi, sprawia, że jestem szczęśliwa i nawet nie bardzo tęsknię za ZB.
Idę, mijają mnie dzieci wracające ze szkoły; ja sama mijam suszarnie tytoniu i skutery, wypadające z drogi na mój widok.
Wzruszający widok: staruszka z wnuczką, pielące ogródek, pogrążone w rozmowie. Nawet z drogi słychać ciche śmiechy.
Kurczę, dziewczę spojrzało, nie mogę nadal bezczelnie strzelać fotek. Słyszę rozmowę:
-Babciu, babciu, popatrz, tam jest obcokrajowiec!
Babcia nawet się nie odwróciła, metodycznie składa listki i opiernicza wnusię:
-Obcokrajowiec, nie obcokrajowiec, nie wypada się tak gapić i krzyczeć na jego widok.
Dziewczę się spłoniło, a babcia kontynuuje lekcję wychowawczą:
-Gości trzeba pozdrowić, żeby dobrze się u nas czuli.
I odwraca się do mnie, szczerząc się w bezzębnym uśmiechu. Już przygotowana na pytanie, czy już dzisiaj jadłam, najpopularniejszą formę pozdrowienia w Chinach, kiedy zabija mnie pytanie dokąd idę. Zapomniałam, w tym zapomnianym przez ludzi skrawku kraju to właśnie jest standardowe pozdrowienie. W sumie nie jest to dziwne: ludzie tutaj całymi dniami siedzą u siebie, nie chodzą na spacery ot tak, zawsze muszą mieć cel - idą na pole albo z niego wracają. Idą na targ albo do sąsiada. Idą odebrać dziecko ze szkoły albo do baru. Pytanie "dokąd idziesz?" jest najłatwiejszą kotwicą dla rozmowy.
Odpowiadam zgodnie z prawdą, że idę do Skrzyżowania. Staruszka z miłym uśmiechem mówi, że to jeszcze daleko i czy nie jestem aby głodna tudzież spragniona.
Oniemiałam. Serio. Mieszkam w Chinach już tyle lat i po rozmaitych wsiach się włóczyłam, ale tego typu zaproszenia nigdy dotąd się nie doczekałam. Czyli są jeszcze tacy ludzie, dla których gość w dom - Budda w dom!
Dziewczę sądziło chyba, że nie zrozumiałam, bo powtórzyło słowa babci w dość starannym mandaryńskim. Tak, zapomniałam powiedzieć - staruszka władała tylko lokalnym dialektem, z którego, na szczęście, jestem już w stanie sporo zrozumieć.
Uśmiecham się całą sobą, gdy mówię, że jest coraz później i niestety muszę już wracać, ale jeśli kiedyś jeszcze będę w okolicy, chętnie skorzystam z zaproszenia. Babcia pokazuje solidny dom tuż przy drodze.
-To nasz dom. Zawsze będziesz mile widziana.
Byłam w Hubei zaledwie trzy tygodnie, tę wioskę odwiedziłam tylko raz. I chociaż wróciłam do Kunmingu już kwartał temu, jakaś cząstka mojego serca została właśnie w tej malutkiej hubejskiej wioseczce...
Idę, mijają mnie dzieci wracające ze szkoły; ja sama mijam suszarnie tytoniu i skutery, wypadające z drogi na mój widok.
Wzruszający widok: staruszka z wnuczką, pielące ogródek, pogrążone w rozmowie. Nawet z drogi słychać ciche śmiechy.
Kurczę, dziewczę spojrzało, nie mogę nadal bezczelnie strzelać fotek. Słyszę rozmowę:
-Babciu, babciu, popatrz, tam jest obcokrajowiec!
Babcia nawet się nie odwróciła, metodycznie składa listki i opiernicza wnusię:
-Obcokrajowiec, nie obcokrajowiec, nie wypada się tak gapić i krzyczeć na jego widok.
Dziewczę się spłoniło, a babcia kontynuuje lekcję wychowawczą:
-Gości trzeba pozdrowić, żeby dobrze się u nas czuli.
I odwraca się do mnie, szczerząc się w bezzębnym uśmiechu. Już przygotowana na pytanie, czy już dzisiaj jadłam, najpopularniejszą formę pozdrowienia w Chinach, kiedy zabija mnie pytanie dokąd idę. Zapomniałam, w tym zapomnianym przez ludzi skrawku kraju to właśnie jest standardowe pozdrowienie. W sumie nie jest to dziwne: ludzie tutaj całymi dniami siedzą u siebie, nie chodzą na spacery ot tak, zawsze muszą mieć cel - idą na pole albo z niego wracają. Idą na targ albo do sąsiada. Idą odebrać dziecko ze szkoły albo do baru. Pytanie "dokąd idziesz?" jest najłatwiejszą kotwicą dla rozmowy.
Odpowiadam zgodnie z prawdą, że idę do Skrzyżowania. Staruszka z miłym uśmiechem mówi, że to jeszcze daleko i czy nie jestem aby głodna tudzież spragniona.
Oniemiałam. Serio. Mieszkam w Chinach już tyle lat i po rozmaitych wsiach się włóczyłam, ale tego typu zaproszenia nigdy dotąd się nie doczekałam. Czyli są jeszcze tacy ludzie, dla których gość w dom - Budda w dom!
Dziewczę sądziło chyba, że nie zrozumiałam, bo powtórzyło słowa babci w dość starannym mandaryńskim. Tak, zapomniałam powiedzieć - staruszka władała tylko lokalnym dialektem, z którego, na szczęście, jestem już w stanie sporo zrozumieć.
Uśmiecham się całą sobą, gdy mówię, że jest coraz później i niestety muszę już wracać, ale jeśli kiedyś jeszcze będę w okolicy, chętnie skorzystam z zaproszenia. Babcia pokazuje solidny dom tuż przy drodze.
-To nasz dom. Zawsze będziesz mile widziana.
Byłam w Hubei zaledwie trzy tygodnie, tę wioskę odwiedziłam tylko raz. I chociaż wróciłam do Kunmingu już kwartał temu, jakaś cząstka mojego serca została właśnie w tej malutkiej hubejskiej wioseczce...
2014-01-17
hubejskie uprawy
Nasza część Hubei słynie z tytoniu. Tytoń uprawiają wszyscy, wszędzie. Na najbardziej kamienistych mogotach nanoszona jest ziemia i tytoń rośnie jak ciemne złoto.
Podsuszona, podzielona według jakości liści i zebrana w pachnące pęki jest następnie sprzedawana na targach bądź wywożona do hubejskich fabryk tytoniowych, niemal tak sławnych, jak nasze, yunnańskie.
Drugą rzeczą powszechnie uprawianą jest kukurydza, która potem wisi w każdym domostwie i schnie.
Oczywiście, na wsiach uprawia się też na własny użytek kapusty, rzodkwie czy inne bakłażany. No właśnie: bakłażany. Wierzcie lub nie, ale dopiero w Hubei zobaczyłam grządki bakłażanów...
Podsuszona, podzielona według jakości liści i zebrana w pachnące pęki jest następnie sprzedawana na targach bądź wywożona do hubejskich fabryk tytoniowych, niemal tak sławnych, jak nasze, yunnańskie.
Drugą rzeczą powszechnie uprawianą jest kukurydza, która potem wisi w każdym domostwie i schnie.
Oczywiście, na wsiach uprawia się też na własny użytek kapusty, rzodkwie czy inne bakłażany. No właśnie: bakłażany. Wierzcie lub nie, ale dopiero w Hubei zobaczyłam grządki bakłażanów...
2013-12-22
2013-10-31
2013-10-30
droga do domu 回家的路
Ostatnie dwa i pół tygodnia spędziłam z jaskiniowcami, czyli z uczestnikami wyprawy speleologicznej. Wspaniali ludzie, pełni pasji i poczucia humoru, z którymi się świetnie bawiłam. I choć nawet im się nie udało mnie namówić do poszerzenia kręgu zainteresowań jeszcze o cioranie się w błocku po grotach (oni chyba to najbardziej lubią; jeden z uczestników wyprawy codziennie jak mantrę powtarzał: brudne dziecko-szczęśliwe dziecko), to wydaje mi się, że się wszyscy i tak polubiliśmy :)
Bazą była wioska Skrzyżowanie 十字路; jeździliśmy (tak, ja też!) po okolicznych wsiach, szukając dziur w ziemi. Mam niewiele zdjęć - pogoda była ohydna, z wyjątkiem dwóch czy trzech dni. O ile jaskinie mnie nie kręcą, to krajobrazy nie do końca ucywilizowanego Hubei, dokładnie prefektury autonomicznej Enshi a jeszcze dokładniej okręgu Lichuan - są piękne. Uwielbiam góry, wiecie? Uwielbiam na nie patrzeć, uwielbiam po nich łazić, uwielbiam w nich się wyciszać i uspokajać.
Problem pojawił się, gdy zaczęłam wracać do domu. Niby droga do jest taka sama, jak droga z, ale w kierunku do byłam podekscytowana i zaciekawiona, a poza tym miałam pod ręką stado fajnych ludzi. Teraz wracam. I właśnie do mnie dociera, jak wygląda podróż.
Wczoraj w Skrzyżowaniu wsiadłam w wynajęty bus, żeby dojechać do Lichuanu. W bus, bo nie ma pksów ani żadnego innego transportu publicznego. Jedyną alternatywą byłoby złapanie stopa. Lichuan nie jest daleko - kilkadziesiąt kilometrów. Droga jest w takim stanie, że jedzie się minimum trzy godziny. Jeśli zaś na drodze zdarzy się jakiś wypadek, jest ona automatycznie zakorkowana na godzinę lub dwie, więc zawsze trzeba wyjeżdżać z duuużym zapasem czasu.
Dotarłam do Lichuanu, przenocowałam. Za chwilę idę na pociąg. Dobrze, że za poprzednim pobytem kupiłam już bilet na kuszetkę, bo wczoraj biletów leżących nie było już na tydzień naprzód.
Dlaczego kuszetka? Bo w drodze do najbliższego dużego miasta spędzę siedem godzin.
Wieczorem dojadę do Chongqingu, czyli już w Syczuanie. Przenocuję i wsiądę w samolot do Kunmingu.
Tak to droga do domu zajmie mi prawie trzy dni. Oczywiście, nie jest to aż tak straszne, jak na przykład droga na yunnańską wieś, której ostatniego etapu nie dało się przebyć autem, można było tylko konno albo motorem - jeśli nie padało, bo w deszcz to tylko na piechotę - ale... Tego typu wycieczka po prostu dobrze robi na ujrzenie skali Chin...
Bazą była wioska Skrzyżowanie 十字路; jeździliśmy (tak, ja też!) po okolicznych wsiach, szukając dziur w ziemi. Mam niewiele zdjęć - pogoda była ohydna, z wyjątkiem dwóch czy trzech dni. O ile jaskinie mnie nie kręcą, to krajobrazy nie do końca ucywilizowanego Hubei, dokładnie prefektury autonomicznej Enshi a jeszcze dokładniej okręgu Lichuan - są piękne. Uwielbiam góry, wiecie? Uwielbiam na nie patrzeć, uwielbiam po nich łazić, uwielbiam w nich się wyciszać i uspokajać.
Problem pojawił się, gdy zaczęłam wracać do domu. Niby droga do jest taka sama, jak droga z, ale w kierunku do byłam podekscytowana i zaciekawiona, a poza tym miałam pod ręką stado fajnych ludzi. Teraz wracam. I właśnie do mnie dociera, jak wygląda podróż.
Wczoraj w Skrzyżowaniu wsiadłam w wynajęty bus, żeby dojechać do Lichuanu. W bus, bo nie ma pksów ani żadnego innego transportu publicznego. Jedyną alternatywą byłoby złapanie stopa. Lichuan nie jest daleko - kilkadziesiąt kilometrów. Droga jest w takim stanie, że jedzie się minimum trzy godziny. Jeśli zaś na drodze zdarzy się jakiś wypadek, jest ona automatycznie zakorkowana na godzinę lub dwie, więc zawsze trzeba wyjeżdżać z duuużym zapasem czasu.
Dotarłam do Lichuanu, przenocowałam. Za chwilę idę na pociąg. Dobrze, że za poprzednim pobytem kupiłam już bilet na kuszetkę, bo wczoraj biletów leżących nie było już na tydzień naprzód.
Dlaczego kuszetka? Bo w drodze do najbliższego dużego miasta spędzę siedem godzin.
Wieczorem dojadę do Chongqingu, czyli już w Syczuanie. Przenocuję i wsiądę w samolot do Kunmingu.
Tak to droga do domu zajmie mi prawie trzy dni. Oczywiście, nie jest to aż tak straszne, jak na przykład droga na yunnańską wieś, której ostatniego etapu nie dało się przebyć autem, można było tylko konno albo motorem - jeśli nie padało, bo w deszcz to tylko na piechotę - ale... Tego typu wycieczka po prostu dobrze robi na ujrzenie skali Chin...
2013-10-29
Przymoście 板橋
Kilka wsi od Skrzyżowania, ujrzałam prześliczny krajobraz. W tajemnicy przed szefostwem postanowiłam się tam wybrać w dzień wolny od tłumaczenia. Przygotowałam odziedziczony po Marcie plecaczek, termosik od męża, kundelka od Kai i wio! Już podążam pięknym, jesiennym szlakiem górskim.
Okazało się, że urokliwych miejsc mam po drodze sporo; na dobrą sprawę mogłabym znaleźć inny kamulec do ułożenia się w słońcu i żmijkowania. Stwierdziłam jednak, że żal marnować słońce na siedzenie, skoro mogę połazić.
Tak właśnie doszłam do tego miejsca:
Cudne, prawda? Ukryty w zieleni kamienny mostek, przerzucony nad skrzącym potokiem; wokół pola ryżowe i drewniane chałupy. Czułam się trochę jak w Beskidach; szczegóły krajobrazu cokolwiek inne, ale nastrój podobny.
Ujrzałam przy moście dziadka myjącego krowę. Podprowadził ją do strumienia i chlus! Moim zdaniem po kąpieli wyglądała jeszcze gorzej niż przed nią, ale to przecież nie moja sprawa. Wyciągam aparat i już, już chcę pstryknąć dziadkowi fotę z ukrycia, gdy on mnie dostrzega, rozciąga usta w bezzębnym uśmiechu i pyta, dokąd idę. Odłożyłam z żalem aparat. Nie mogę go traktować jak obiektu, skoro zaczął ze mną rozmawiać, prawda? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że to właśnie mostek jest moim celem.
I wtedy dziadek zaczął opowiadać. Wylała się zeń rzeka informacji: że mostek ma 150 lat, że powstał jeszcze za "starego społeczeństwa" (czyli za czasów cesarskich) po to, żeby ujarzmić smoka.
Smoki to w tradycji chińskiej panowie wody. Wspominałam o smoczych stawach i innych takich, prawda? Strumyczek wijący się pod mostem nie wygląda wprawdzie na specjalnie groźny, ale to dlatego, że teraz jest pora sucha. Zwróćcie uwagę, jak duży i wysoki jest nasz kamienny most. Zapewne w ulewne deszcze miał strumień tendencje do zalewania pól i domostw. Trzeba było tego złośliwego smoka ujarzmić, stawiając most. "Popatrz - mówi dziadek - tutaj jest jego głowa, a tutaj ogon". Tutejszy dialekt rozumiem najwyżej w czterdziestu procentach, ale gestykulacja dziadunia nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Od tego mostku, który z jednej strony położony jest na brzegu pola ryżowego, a z drugiej strony dochodzi do skarpy, pochodzi nazwa wioski - Banqiao. Na własny użytek nazwałam wioskę Przymościem; okazało się, że wprawdzie wszyscy okoliczni wieśniacy wiedzą, że taka wioska istnieje, ale nie mają pojęcia, że tam faktycznie jest most. Miałam szczęście, trafiwszy na dziadka, którego rodzina mieszka przy moście od pokoleń i który akurat cokolwiek o moście wiedział.
Ze wszystkich miejsc w okolicy chyba to jest właśnie jedyne, które mogłabym sobie wyobrazić jako moje miejsce na ziemi...
Okazało się, że urokliwych miejsc mam po drodze sporo; na dobrą sprawę mogłabym znaleźć inny kamulec do ułożenia się w słońcu i żmijkowania. Stwierdziłam jednak, że żal marnować słońce na siedzenie, skoro mogę połazić.
Tak właśnie doszłam do tego miejsca:
Cudne, prawda? Ukryty w zieleni kamienny mostek, przerzucony nad skrzącym potokiem; wokół pola ryżowe i drewniane chałupy. Czułam się trochę jak w Beskidach; szczegóły krajobrazu cokolwiek inne, ale nastrój podobny.
Ujrzałam przy moście dziadka myjącego krowę. Podprowadził ją do strumienia i chlus! Moim zdaniem po kąpieli wyglądała jeszcze gorzej niż przed nią, ale to przecież nie moja sprawa. Wyciągam aparat i już, już chcę pstryknąć dziadkowi fotę z ukrycia, gdy on mnie dostrzega, rozciąga usta w bezzębnym uśmiechu i pyta, dokąd idę. Odłożyłam z żalem aparat. Nie mogę go traktować jak obiektu, skoro zaczął ze mną rozmawiać, prawda? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że to właśnie mostek jest moim celem.
I wtedy dziadek zaczął opowiadać. Wylała się zeń rzeka informacji: że mostek ma 150 lat, że powstał jeszcze za "starego społeczeństwa" (czyli za czasów cesarskich) po to, żeby ujarzmić smoka.
Smoki to w tradycji chińskiej panowie wody. Wspominałam o smoczych stawach i innych takich, prawda? Strumyczek wijący się pod mostem nie wygląda wprawdzie na specjalnie groźny, ale to dlatego, że teraz jest pora sucha. Zwróćcie uwagę, jak duży i wysoki jest nasz kamienny most. Zapewne w ulewne deszcze miał strumień tendencje do zalewania pól i domostw. Trzeba było tego złośliwego smoka ujarzmić, stawiając most. "Popatrz - mówi dziadek - tutaj jest jego głowa, a tutaj ogon". Tutejszy dialekt rozumiem najwyżej w czterdziestu procentach, ale gestykulacja dziadunia nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Od tego mostku, który z jednej strony położony jest na brzegu pola ryżowego, a z drugiej strony dochodzi do skarpy, pochodzi nazwa wioski - Banqiao. Na własny użytek nazwałam wioskę Przymościem; okazało się, że wprawdzie wszyscy okoliczni wieśniacy wiedzą, że taka wioska istnieje, ale nie mają pojęcia, że tam faktycznie jest most. Miałam szczęście, trafiwszy na dziadka, którego rodzina mieszka przy moście od pokoleń i który akurat cokolwiek o moście wiedział.
Ze wszystkich miejsc w okolicy chyba to jest właśnie jedyne, które mogłabym sobie wyobrazić jako moje miejsce na ziemi...
2013-10-28
Miód 蜂蜜
W drodze powrotnej z Przymościa, widząc niezliczone ule,
rozpytywałam o miód. W naszej niezbyt urozmaiconej diecie byłaby to mile widziana odrobina luksusu. Ludzie odpowiadali jednak, że to są nowe ule, z nowymi rojami i miodu na razie nie ma. Właściwie straciłam już nadzieję, choć byłam przecież na wsi obfitej w ule, że uda mi się miód kupić. Bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania zapytałam dziewczę, pielące ogródek ogromnego, zamożnego domostwa: macie miód na sprzedaż?
Dziewczę otrzepało kaloszki z błota, zdjęło rękawice do prac polowych, odsunęło się od kupy gnoju i odpowiedziało, że nie.
Zanim podbiegła kura za kurczętami, zanim krowa zdążyła zaryczeć, zapytałam, czy dziewczę przypadkiem nie wie, gdzie można miód kupić, bo pytałam już w tylu miejscach i nigdzie nie ma.
Dziewczyna uśmiechnęła się ślicznie i odrzekła: Ale bo ten miód to przecież tylko jest na wsi, u wieśniaków.
Zamurowało mnie trochę, rozejrzałam się po okolicy, niezbyt gęsto ozdobionej domami, w których na balkonach wiszą kolby kukurydzy, a spod chlewiku w dom wbudowanego wybiera się gnojówkę, nie roześmiałam się mimo wszystko i zapytałam, o jaką wieś jej chodzi.
Pokazała palcem, że tam, w górach, gdzie nie dochodzi asfaltowa droga, a dojście wygląda najpierw tak:
a potem tak:
Tam właśnie można szukać miodu...
rozpytywałam o miód. W naszej niezbyt urozmaiconej diecie byłaby to mile widziana odrobina luksusu. Ludzie odpowiadali jednak, że to są nowe ule, z nowymi rojami i miodu na razie nie ma. Właściwie straciłam już nadzieję, choć byłam przecież na wsi obfitej w ule, że uda mi się miód kupić. Bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania zapytałam dziewczę, pielące ogródek ogromnego, zamożnego domostwa: macie miód na sprzedaż?
Dziewczę otrzepało kaloszki z błota, zdjęło rękawice do prac polowych, odsunęło się od kupy gnoju i odpowiedziało, że nie.
Zanim podbiegła kura za kurczętami, zanim krowa zdążyła zaryczeć, zapytałam, czy dziewczę przypadkiem nie wie, gdzie można miód kupić, bo pytałam już w tylu miejscach i nigdzie nie ma.
Dziewczyna uśmiechnęła się ślicznie i odrzekła: Ale bo ten miód to przecież tylko jest na wsi, u wieśniaków.
Zamurowało mnie trochę, rozejrzałam się po okolicy, niezbyt gęsto ozdobionej domami, w których na balkonach wiszą kolby kukurydzy, a spod chlewiku w dom wbudowanego wybiera się gnojówkę, nie roześmiałam się mimo wszystko i zapytałam, o jaką wieś jej chodzi.
Pokazała palcem, że tam, w górach, gdzie nie dochodzi asfaltowa droga, a dojście wygląda najpierw tak:
a potem tak:
Tam właśnie można szukać miodu...
2013-10-26
raciczka 豬蹄
Specjalność z targu na Skrzyżowaniu:
Czyli opalanie szczeciny z raciczki. Yummie!
(zawsze przy słowie raciczka przypomina mi się, jak zawiesiłam kaykę, przysyłając jej z Chin raciczkę pakowaną próżniowo...)
Czyli opalanie szczeciny z raciczki. Yummie!
(zawsze przy słowie raciczka przypomina mi się, jak zawiesiłam kaykę, przysyłając jej z Chin raciczkę pakowaną próżniowo...)
2013-10-25
Bojler ;)
Jestem na hubejskiej wsi. Wieś jest naprawdę mała - jedna ulica, krzywa zresztą. Ale w pokojowni (nie mogę się przemóc, by to miejsce nazwać hotelem) jest łazienka z prysznicem i bojlerem, więc mój największy strach okazał się bezpodstawny. Po poprzednim pobycie na wsi zachowałam niemiłe wspomnienie własnego smrodu, gdy okazało się, że prawie miesiąc muszę wytrzymać bez kąpieli, bo nie było nie tylko bojlera, ale w ogóle bieżącej wody. Myłam więc tylko najważniejsze elementy, a i to nie codziennie, przeklinając zamiłowanie do egzotycznych przygód.
Tutaj za to jest bojler, z możliwością nastawienia temperatury i w ogóle. Klasa!
Pierwszy tydzień myślałam, że gospodyni robi nam na złość, wyłączając wciąż bojler, bo przecież w innym wypadku temperatura wody nie zatrzymywałaby się na nieszczęsnych 24 stopniach.
W drugim tygodniu, po... nie awanturze, ale mało brakowało, pani spojrzała na mnie jak na kretynkę i powiedziała, że przecież nie ma wpływu na pogodę.
Tak. Mamy tu tylko kolektory słoneczne, a w ciągu ostatniego tygodnia słońce świeciło raz, ze dwie minuty, a normalnie jest mgła, mży albo leje...
A tak wygląda kolektor i zbiornik wody na dachu:
Tutaj za to jest bojler, z możliwością nastawienia temperatury i w ogóle. Klasa!
Pierwszy tydzień myślałam, że gospodyni robi nam na złość, wyłączając wciąż bojler, bo przecież w innym wypadku temperatura wody nie zatrzymywałaby się na nieszczęsnych 24 stopniach.
W drugim tygodniu, po... nie awanturze, ale mało brakowało, pani spojrzała na mnie jak na kretynkę i powiedziała, że przecież nie ma wpływu na pogodę.
Tak. Mamy tu tylko kolektory słoneczne, a w ciągu ostatniego tygodnia słońce świeciło raz, ze dwie minuty, a normalnie jest mgła, mży albo leje...
A tak wygląda kolektor i zbiornik wody na dachu:
Subskrybuj:
Posty (Atom)