Odkąd mieszkam w Chinach, a już na pewno odkąd założyłam rodzinę, robię Święta: przygotowuję tradycyjne polskie Święta - dania rybne, ciasta drożdżowe, barszcz z uszkami i tak dalej. Kolęduję wraz mężem - nie wybrzydzamy i równie chętnie co Przybieżeli do Betlejem gramy amerykańskie świąteczne standardy. Na wigilijnym stole zawsze czekało dodatkowe nakrycie - a czasem trzy dodatkowe nakrycia, bo przecież im nas więcej, tym weselej. Wspólne obżarstwo, muzykowanie, choinka i prezenty - wszystko na swoim miejscu. Odkąd pojawiło się Tajfuniątko, jeszcze bardziej dbam o ten wspólny czas - pierniczkujemy, opowiadamy sobie o zimie, śniegu i Bożym Narodzeniu w Polsce.
Pamiętam pierwszy rok mojego małżeństwa i starania, żeby choć w Wigilię wszystko było "jak trzeba". I koleżankę z pracy, która z niemałym zaskoczeniem skonstatowała, że polskie święta się różnią od tych z amerykańskich filmów.
W drugim roku pojechaliśmy do Polski i ZB przeżył (cudem) Prawdziwe Polskie Święta. Było wspaniale, a jego wkładem w świąteczne przygotowania były dwie ryby przyrządzone na sposób chiński.
Trzeciego roku przyleciały do mnie dwie przyjaciółki i jeszcze kolega przyszedł. Znów się postarałam, żeby było dwanaście dań, ale stół świąteczny zaczął ewoluować - sushi obok "zwykłej" ryby, a kompot z lokalnego suszu (przepyszny!).
Czwartego roku na wigilijną kolację zaprosiłam moje uczennice, które wówczas uczyłam angielskiego. Panie w średnim wieku, którym chciałam pokazać, jak to naprawdę wygląda. Sushi zastąpiłam sałatką z meduzy (co za różnica, które wodne stworzenie wyląduje na stole?), sama ukisiłam kapustę, nauczyłam się kupować buraki przez internet. Urobiłam się niesamowicie, ale z radością - robienie domowych dań z dzieciństwa zawsze jest dla mnie szalenie przyjemnym doświadczeniem. Na świąteczny obiad zaprosiłam świekrów i miałam wielką satysfakcję, gdy wyczyścili talerze.
W piątym roku naszego małżeństwa urodziło się Tajfuniątko. W grudniu miało trochę ponad pół roku, a poza tym było wówczas trochę chorę, więc nie przesadzałam z przygotowaniami. Miałam takie niedobory snu, że stanie nad garami w ogóle nie wchodziło w grę.
Następnego roku Tajfuniątko było już trochę starsze i zaczęło uczestniczyć w świątecznych przygotowaniach - po raz pierwszy robiło pierniczki!
Potem zaczęła się epoka składkowych Wigilii kunmińskiej Polonii - to szalenie ułatwiło mi życie. Już nie mówiąc o tym, że coraz mniejszą wagę zaczęłam przywiązywać do tego, żeby było jak trzeba. Nasze składkowe Wigilie to było istne szaleństwo - feeria kolorów i smaków, rozmaitych tradycji świątecznych. Dużo śmiechu, dużo ludzi, wielgachne choinki... Tafjuniątko się cieszyło na samo wspomnienie.
W tym roku tak wielu obcokrajowców wyjechało z Kunmingu, że nagle zrobiło się tu pusto. Niby jest jeszcze jakaś Polonia, ale brakło ducha i chęci, by się zebrać i poświętować. Z jednej strony szkoda, a z drugiej - i tak nie moglibyśmy uczestniczyć. Od jakiegoś czasu Tajfuniątko i my chorujemy. Pewnie doszlibyśmy szybciej do siebie, gdyby nie to, że Tajfuniątko nocami kaszle i nie może spać. Przez brak odpoczynku jesteśmy wszyscy rozlaźli i humorzaści, a przede wszystkim - brak nam energii potrzebnej do przygotowań. Z najwyższym wysiłkiem przystroiłam świątecznie stoliczek, na którym wylądowała mikrochoineczka i wszystkie świąteczne ozdoby. Jeszcze na początku tygodnia snułam plany, by zrobić choć jedną czy dwie tradycyjne polskie potrawy, ale koło środy przestałam się nawet łudzić.W tym roku Świąt nie będzie.
Jak z nieba spadło na nas zaproszenie na wigilijną kolację. Nie w domu, a w restauracji. W zwykłej, chińskiej restauracji, w której nie znajdziesz świątecznych potraw. Poszliśmy sporą grupą, ze dwadzieścia osób - to wszystko nasi znajomi z badmintona. Było dużo śmiechu, wesołe pogaduchy, pyszne jedzenie. Nie tradycyjne, nie świąteczne, nie polskie.
Jestem jedynym nośnikiem polskich tradycji i zwyczajów, które chcę przekazać córce. Pewnie powinnam się wstydzić, że w tym roku dałam ciała i nie obchodziliśmy Prawdziwej Wigilii. Ale wiecie? Dla mnie ważniejsze jest to, że przekażę Tajfuniątku tajemną wiedzę, której nie posiada większość matek-Polek: że Święta nie są mniej Świętami i Wigilia nie jest mniej Wigilią, jeśli obchodzi się je inaczej. Oczywiście - świetnie, kiedy się uda. Bywają jednak sytuacje, że stoimy przed wyborem: albo się zajechać, żeby wszystko było cacy, albo odpuścić i zrobić wszystko inaczej. Zdecydowanie i za każdym razem wybiorę opcję drugą. Precz z myciem okien dla Jezusa, precz z "bo tradycja", precz ze zmęczeniem, które odbiera radość świętowania. Wiwat wspólne spędzanie czasu, wiwat dostosowywanie życia do realiów i wiwat radość z tego, że istniejemy.
Może za rok znów zrobię polską Wigilię. Może za rok znów będziemy świętować składkowo.
A może nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.