2015-06-21

Wielkie domy starych ulic

W Kunmingu jest takie powiedzenie: "krewni daleko nie dorównują bliskim sąsiadom*". Trzeba jednak uściślić, że mówimy tu o sąsiadach z tradycyjnych chińskich parterowych domostw**, którzy od dzisiejszych sąsiadów z bloków bardzo się różnią.
W dawnych bungalowach mieszkało najczęściej wspólnie 3-5 rodzin. W dużych rezydencjach mogło ich być nawet osiem czy dziesięć. Istnienie wspólnych części potęgowało zażyłość sąsiedzką. Na przykład przy wspólnej studni trudno się było obejść bez wspólnego prania, płukania ryżu czy mycia warzyw. Czasem któraś z rodzin robiła pranie, a druga, ujrzawszy to, stwierdzała, że w sumie też może się dołączyć do wspólnej zabawy. Również inne elementy, jak podwórze, korytarze czy toaleta jeszcze bardziej wzmagały poczucie wspólnoty.
Gdy byłem mały, mieszkałem właśnie w takim domu, pamiętam, że mieszkały w nim trzy rodziny. Zamieszkały razem za czasów mojego taty, tych parędziesiąt wspólnych lat sprawiło, że choć o niektórych sprawach prywatnych tylko się szeptało, ale nie było wielkich kłótni na śmierć i życie; każdy starał się drugiemu ustępować. Zazwyczaj, o każdej porze dnia i nocy, do każdego domu można było swobodnie wchodzić, ja wychodzę, ty przychodzisz - każdy to uważał za całkiem naturalne. Czasem nawet szło się odpocząć do sypialni sąsiada i nikt tego nie uważał za dziwne. Jeśli do kogoś przyjechali krewni i trudno się było pomieścić, szło się do sąsiada i mówiło: "dziś pierwszy i trzeci syn będą u Ciebie spać". Nie trzeba było nawet czekać na zgodę, po prostu synowie, umywszy na noc stopy*** przychodzili spać jak do siebie, to było bez znaczenia.
Najlepiej pamiętam, jak się obchodziło Nowy Rok, gdy w każdym domu robiono erkuaje czy Święto Środka Jesieni, gdy się jadło słodkie placuszki itd. Wtedy to dopiero robiło się wszystko wspólnie! Ty masz mąkę, więc dajesz mąkę, ja dodaję cukier, a oni dołożą olej. Gdy już wspólnie zrobimy, podzielimy i zjemy. Tak było z erkuajami: gotowało się wspólnie ryż, po ugotowaniu zanosiło go do ubicia****, później dzieliło i każde dziecko we wszystkich rodzinach miało swój mały erkuaik. W życiu codziennym było nie inaczej. Jeśli w którymś domu zabijano kurę, mięso rozkładano do dwóch dodatkowych misek i dzielono między sąsiadów; gdy u sąsiadów bito kurę, oni też przysyłali część mięsa. Jeszcze bardziej było to widać na przykładzie kiszonek, sosów czy dża - jedna rodzina robiła, a trzy mogły jeść. Kiedykolwiek przydarzyło się wesele czy pogrzeb, obojętnie, w której rodzinie, wszystkie trzy rodziny ruszały do pracy, wszystkie robiły zrzutkę pieniędzy, mebli, garnków i sztućców. Zazwyczaj było tak, że sami zainteresowani opiekowali się gośćmi i pełnili rolę gospodarzy, a rękawy zakasywali właśnie sąsiedzi.
Jeśli nagle wyskoczyła jakaś sprawa do załatwienia i trzeba było wyjechać, klucze zostawiało się sąsiadom, a sąsiad naturalnie wszystkim się zajmował: karmił kury, opiekował się starszymi, nie do końca sprawnymi członkami rodziny, a także pilnował, by chodzące do szkoły dzieciaki miały co jeść i żeby chodziły wcześnie spać. Jeśli zaś podano obiad, a dziecko narzekało, że jest niesmaczny, szło do sąsiadów z miseczką, a oni kiwali głowami mówiąc: "u sąsiada trawa jest zieleńsza, wszyscy tak mają".
Innym razem krewny przyjechał z daleka. Jeśli ciebie nie było w domu, sąsiad w twoim zastępstwie opiekował się gościem: podawał herbatę, nalewał wodę do mycia twarzy, karmił głodnego, a zmęczonego zapraszał do przespania się we własnym łóżku.
My z tymi naszymi starymi sąsiadami od dawna już nie mieszkamy wspólnie. A jednak pamiętamy o sobie wzajemnie, pytamy, co słychać. Starsze pokolenie już wymarło, ale my dorośliśmy i nadal utrzymujemy kontakt, widujemy się od czasu do czasu i jesteśmy sobie bliscy.
Zaprawdę inne to od dzisiejszych bloków. Choć dzisiaj mieszka się w lepszych warunkach i po zamknięciu drzwi nie trzeba już prosić o nic nikogo, ale stosunki międzyludzkie wychłódły. W blokach mieszkają ludzie pochodzący z różnych stron. Czasem przez cały miesiąc poza dniem płacenia rachunków się na nich nie natkniesz, zazwyczaj każdy siedzi zamknięty we własnym mieszkaniu i ani mu się śni zawierani znajomości. Stąd i chłód między ludźmi, brak wzajemnej troski, a i zanik głębszych uczuć. To zaś powoduje utratę pewnego rodzaju etyki i moralności a jeszcze bardziej - daje okazję do popełniania przestępstw, takich jak choćby włamania. Starsi ludzie są często samotni nawet w chwili śmierci; o tym, że odeszli dowiadujemy się wiele dni później. Samotne są i dzieci: poza rodzicami nikt się nimi nie zajmuje, nie chroni ich ani nie wychowuje. Nie ma więc środowiska wspólnych, ogólnych norm etycznych, a to powoduje, że ich dorastanie zostaje skrzywione.
Mówiąc szczerze, nie tęsknię jednak za starymi domami. Nowe domy są wygodniejsze; najlepiej byłoby jednak współmieszkać w nich z bliskimi nam sąsiadami.

/Zhao Zhengwan, Kunmińskie wspomnienia 赵正万,昆明忆旧/

Oczywiście w naprawdę dawnych Chinach w jednym siheyuanie mieszkała jedna rodzina - w szerokim ujęciu - z ewentualną służbą. Autor wspomina jednak czasy, gdy nie było prywatnej własności, właściciele dużych domostw skończyli z przestrzelonymi czaszkami, a królowały dokwaterowania. W PRLu też wielkie mieszkania w kamienicach dzielono na pokoiki; mnie z powyższą opowieścią skojarzyła się najbardziej powojenna Warszawa z Ucha od śledzia - tam też wszyscy siedzieli "na kupie" i wpływali na siebie wzajemnie. Może nie aż do tego stopnia, żeby nie zamykać drzwi i u siebie wzajemnie sypiać, ale jednak... Ech, ta wspólnota musiała być wspaniała, ale zakładam, że skoro tak chętnie poprzenosili się Chińczycy do bloków, to jednak nie zawsze było wesoło. A co, jeśli ktoś coś sobie "pożyczył" i nie oddał, a i tak trzeba było mieszkać wspólnie? Co, jeśli sąsiadki skakały sobie do gardeł? Co, jeśli mężowi bardziej smakowała kuchnia sąsiadki? Co, jeśli "wujek" z mieszkania obok skorzystał z nieobecności rodziców i obmacał nieletnią sąsiadeczkę?
Idylliczne wspomnienia autora eseju podobają się i mnie, ale jakoś nie bardzo widzę możliwość, by w dzisiejszych czasach tak mieszkać. Czytamy gazety, oglądamy wiadomości. Nieufność i oddalenie nie zawsze bierze się z nieznajomości - czasem znamy kogoś aż za dobrze. Chyba jednak wolę nasze malutkie, dobrze zamknięte mieszkanie...
Chciałam zwrócić Waszą uwagę na powiedzenie: u sąsiadów trawa jest zieleńsza. Względnie cudze chwalicie, swego nie znacie. W Kunmingu mówi się o tym 隔锅香 - czyli zapach z sąsiedniego garnka. Że bardziej nam pachnie to, co w cudzym garnku, rozumiecie. To sformułowanie poznałam jednak nie ze słowników, a z neonów. Jedna z kunmińskich restauracji, w tej chwili ogromna już sieciówka, nazywa się właśnie tak. Można tam zamówić prawdziwie smaczne domowe yunnańskie żarcie. Polecam :)

*w całych Chinach, nie tylko w Kunmingu. Powiedzenie znane przynajmniej od czasów mongolskich. Oznacza oczywiście, że nawet najwspanialszy krewny na niewiele się zda, jeśli mieszka daleko, a ty potrzebujesz nagle pomocy. Wtedy w sukurs przychodzi sąsiad, z którym utrzymujesz zażyłe stosunki, a który blisko mieszka.
**oczywiście mowa o siheyuanach i im podobnych budynkach.
***po dziś dzień przetarcie ręczniczkiem twarzy i wymoczenie stóp są jedynymi CODZIENNYMI elementami higieny niektórych Chińczyków. Brrr.
****jeśli chcecie wiedzieć, jak to dokładnie wyglądało, zapraszam tutaj.

8 komentarzy:

  1. Opisy brzmią naprawdę bajkowo. Oczywiście wiadomo, że daleko im do rzeczywistości, z drugiej strony - kurczę, to poczucie wspólnoty faktycznie było czymś godnym podziwu. Szkoda, że to już nie wróci.


    shariankoweleben.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sądzę, by był ten opis daleki rzeczywistości. Inna rzecz, że rzeczywistość dzieciństwa autora różni się od tej naszej :)

      Usuń
  2. Anonimowy22/6/15 13:37

    A wiecie co? Az tak starodawne to to nie jest. W kamienicy w ktorej mieszkala moja babcia cale pietro trzymalo ze soba. Ja pamietam to jako dziecko. Cudzych gosci sie raczej nie goscilo chyba ze na herbate gdy gospodarza w domu nie bylo ale wspolne imprezy i pomoc to jak najbardziej. To wlasnie bylko tez w takiej dokwaterowanej wspolnocie.

    Sama przezylam taka wspolnote w Niemczech gdy mieszkalam w domu z osmioma mieszkaniami w malej miejscowsci. Do powstania tej wspolnoty przyczynilo sie wiele faktow: w bloku mieszkaly rodziny z dziecmi ktore sie oczywiscie zaprzyjaznily, mielismy jedna "szalona" sasiadke ktora miala rozne niekonwencjonalne pomysly i ogromna moc przyciagania ludzi. Nasze dzieci juz dorosle utrzymuja ze soba kontakt do dzis i milo wspominaja . Dorosli tez choc wielu sie porozjezdzalo.
    Powiem wam wspolne imprezy, zabawy, dzieci ktore wspolnie sie bawily i klocily ale wobec "obcych" wspolnie chronily i bronily. Turecka sasiadka czestujaca cala bande smakolykami, wspaniale zabawy u "szalonej" sasuiadki, rozne kolka zainteresowan u nas. Mezowie ktorym pozostawialysmy czasem pociechy a my kobiety mialysmy wolny wieczor. Wspolne "Mikolajki" z Mikolajem- co roku u kogo innego.Na zakupy tez zabieralo sie autem razem - my babki bo nie kazda byla "zmotoryzowana". Zawsze znalazl sie ktos kto w razie urlopu popilnowal mieszkania sasiada, podlal kwiatki i nakarmil rybki. W razie nieszczescia pocieszalismy sie nawzajem, w chorobie gotowalismy rosolek a i w czasie remontu pomagalo sie sobie wzajemnie.

    Byly i konflikty ale krotkotrwale. Jak wiec widac przy odrobinie szczescia i dzis mozna stworzyc taka wspolnote. Gdy nie zabraknie checi i odwagi.

    Kiara

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę takich wspomnień. Ja w dzieciństwie mieszkałam w starej kamienicy, w której dzieci się ze mnie wyśmiewały, m.in. dlatego, że mówiłam czystą polszczyzną, a nie gwarą i czytałam książki, zamiast kląć...

      Usuń
  3. Anonimowy22/6/15 22:45

    Kurcze szkoda...Sama nawet nie przypuszczalam, ze nam sie uda stworzyc cos fajnego z sasiadami. I zapewne nie udaloby nam sie (bo czlowiek jednak nie chce sie narzucac innym)gdyby nie nasza "szalona" sasiadka. Otwarta, serdeczna i zwariowana.Ona przelamala lody a potem poszlo!

    Tak naprawde doceniam to kiedy teraz zaowazam ile to dalo naszym dzieciom. Jak oni chetnie wspominaja i jak sie kumpluja du dzis.
    Kiara

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło takich opowieści posłuchać. Dają nadzieję, że i mnie się tak kiedyś uda :)

      Usuń
  4. Dziś największy problem ludzi to gdzie utkwić wzrok w windzie, żeby tylko przypadkiem na sąsiada nie spojrzeć...

    Co do bezpieczeństwa w chińskich mieszkaniach ciągle nurtuje mnie dlaczego wszędzie instalują te okropne kraty w oknach i na balkonach. Nawet w wieżowcach po 25 pięter. Czy to przeciw złodziejom-spidermanom, czy może już tak z przyzwyczajenia je wstawiają. A może to właśnie człowiek sąsiada się obawia najbardziej? Wiesz coś na ten temat? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, w latach '50-'60 Chińczycy udowodnili, że wcale nie trzeba być Spidermanem, żeby okraść kogoś z siódmego-ósmego piętra. Stąd kraty.

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.