Czasami sięgasz po książkę i spodziewasz się lekkiej głupotki, a dostajesz coś naprawdę fajnego. Ostatni kucharz chiński to właśnie coś takiego. Przyjaciółka, która mi go podarowała to poważna pani doktor, która napisała już wiele artykułów naukowych o Chinach. Pozbyła się tej książki lekko, bo jej samej w zasadzie do niczego nie mogła się przydać - żadne to źródło poważnej wiedzy, ciężko to-to zacytować w artykule.
Ja jednak, mimo wszystkich błędów, jakie w niej znalazłam, bardzo tę książkę polubiłam. Za opowieści o chińskiej kuchni, za pokazanie, czym w Chinach jest rodzina czy guanxi, za pokazanie życia obcokrajowca w Pekinie i za to, że wątek romantyczny był po prostu piękny. Najlepsze jednak, że czytając, przypomniałam sobie zajęcia uniwersyteckie pt. "Kultura kulinarna Chin". Wykładowca z pasją i znawstwem opowiadał o zwyczajach, historii i praktyce. Nieszczęście chciało, że te zajęcia zaczynały się koło południa, czyli w porze lunchu. Studenci dzielili się na trzy obozy: tych, którzy i tak spali, tych, których chińska kuchnia średnio kręciła i tych, którym po trzech minutach wykładu zaczynała cieknąć ślinka, a pod koniec wykładu byli już w niej prawie utopieni. Nie muszę chyba mówić, do której grupy należałam ja i najbliższe mi grono?...
Tak właśnie się czułam, czytając tę książkę. Takie miłe, powieściowe memento: pamiętaj, za co te Chiny tak obłąkańczo kochasz :)
nie "TYCH, którym po trzech minutach wykładu zaczynała cieknąć ślinka...", tylko "te". Te trzy, co sobie zrobiły dyżury kanapkowe, żeby nie ślinić się na podłogę... Ech! :D
OdpowiedzUsuńdobre czasy, co? :)
Usuń