Jakiś czas temu na jednej z WeChatowych grup polskich (tak! Mamy takie!) ukazał się post pewnej doktorantki, która będzie się doktoryzować z dzieci dwujęzycznych w rodzinach polsko-chińskich. Zaprosiła takie rodziny do badań, które miały pokazać sytuacje językowe owych rodzin. Sytuacji tych jest bowiem wiele i ogromna ilość czynników na nie wpływa. W jednych domach językiem wiodącym jest polski, w innych chiński, w jeszcze innych - angielski. Ilość i jakość czasu spędzanego przez każdego z rodziców z dzieckiem jest również inna; inne jest też samo nastawienie do pożytku lub jego braku jeśli chodzi o nauczanie języków - po co mu polski w Chinach? Po co jej chiński w Polsce? Różne są też sytuacje językowe samych rodziców. Fascynujące badania; z wielką przyjemnością przeczytam tę pracę, gdy już się ukaże.
Postanowiliśmy wziąć w tych badaniach udział. Byłam i jestem głęboko wewnętrznie przekonana, że warto podzielić się z innymi dwujęzycznymi rodzinami naszym doświadczeniem. Szczęśliwie również badaczka zechciała się nad nami pochylić i tak oto część ostatniego weekendu spędziłyśmy z Tajfuniątkiem opiekując się polskim gościem - pani Michalina przyjechała do Kunmingu, by na żywo porozmawiać z małą i przekonać się, jak wyglądają jej kompetencje w obu naszych językach.
Test (którego Tajfuniątko panicznie się bało, ponieważ ma niejakie kłopoty z polską ortografią) utwierdził nas w przekonaniu, że warto było i jest inwestować czas i zaangażowanie. Serce mi rosło, gdy Tajfuniątko potrafiło opisywać historyjki obrazkowe barwnym językiem opatrzonym idiomami (zaczęło lać jak z cebra itp.), gdy potrafiła odcyfrować obrazki pokazujące sytuacje czy obiekty kojarzące się z Polską, a nie z Chinami, a już najbardziej zachwyciło mnie, gdy oswoiwszy się z nową "ciocią" zaczęła opowiadać jej wymyślone przez siebie historie, w taki czy inny sposób związane z naszym kunmińskim życiem. Jednocześnie dwujęzyczny test pozwolił mi przekonać się, że choć Tajfuniątko jest w pełni dwujęzyczne, na nieco inne rzeczy zwraca uwagę po polsku i po chińsku (ta sama historyjka opowiedziana raz po polsku, raz po chińsku różniła się w szczegółach). Aż się zatchnęłam z wrażenia, gdy Władcę Pierścieni czy Harry'ego Pottera (które czytane były po polsku) potrafiła podsumować jednym zdaniem po chińsku, mając po temu odpowiednie słownictwo, a także odpowiednio analityczne spojrzenie. Fascynujące!
Pani Michalina była tak miła, że pozwoliła nam się oprowadzić po Kunmingu, dzięki czemu mogłam zanurzyć Tajfuniątko na cały dzień w takiej polszczyźnie, której na co dzień ode mnie nie słyszy - opowiadanie o historii tudzież specyfice miasta i regionu nie jest wszak naszą codziennością.
To był wspaniały, pożyteczny, dobrze spędzony i przy okazji miły czas.
I tylko znów wzdycham nad tym, że tak rzadko mamy okazję porozmawiać na żywo po polsku, tak rzadko mam okazję wsiąść na swego kunmińskiego konika i zatracać się w okołoyunnańskich opowieściach, tak rzadko zdarzają się miłe spotkania tego rodzaju. Wiem, wiem. Nie można mieć wszystkiego, a przecież mam mój ukochany Yunnan, herbatę, zimowe górskie słońce, chiński, żarcie i jeszcze badmintona. Chcieć więcej to grzech.
Pozostaje mi więc grzeszyć w spokoju...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.