Jednym z głównych powodów (oprócz architektury, położenia i historii), dla których warto odwiedzić Lushi, jest to, że przetrwały tam maleńkie manufaktury i zakłady rzemieślnicze, które w Wielkich Chinach już nie istnieją. Przykładem służyć może zakład produkujący sos sojowy dawnymi metodami:
W sklepiku od frontu można znaleźć również inne lokalne produkty, m.in. lufu i rozmaite sosy chilli. |
Jeśli ma się godzinkę czy dwie, warto wejść, a właściciele (to mały rodzinny zakład) z całą serdecznością, choć niekoniecznie w zrozumiałym mandaryńskim, odpowiedzą na wszelkie pytania i pokażą, jak zrobić sos sojowy, dlaczego należy używać płótna i bambusa, a także jak długo właściwie musi ta soja fermentować i czego się dodaje jako starteru fermentacyjnego. A wszystko bez pośpiechu, przy filiżance herbaty, a już najbardziej się właściciele cieszą, gdy chcesz robić zdjęcia i ponieść w świat wiedzę o tradycyjnym sosie sojowym, który jest stokroć smaczniejszy niż chemiczne podróbki dostępne w sklepach. Koniecznie kupcie butelkę - nie tylko po to, żeby wesprzeć tradycję, której naprawdę szkoda, ale przede wszystkim dlatego, że naprawdę warto - sos jest boski.
Są i inne miejsca, o których warto poczytać, o które warto zapytać. Jest na przykład stary zakład farbiarski, powstały w 1905 roku, którego właściciel podróżował ponoć po całych Chinach, żeby znaleźć najlepsze techniki farbowania materiałów i najlepsze produkty służące do farbowania.
Jest też herbaciarnia, która się szczyci tym, że kontynuuje tradycję herbacianą zakładu Junchang hao 俊昌号, założonego właśnie tutaj w 1922 roku przez pana Luo Yingcai. Był to człowiek z głową na karku, który zaczął biznes od sprzedawania szwarcu, mydła i powidła, w tym paszy dla koni kupców przechodzących przez miasto, a także od tworzenia własnych wyrobów tytoniowych z produkowanych w okolicy liści. W 1931 roku był już tak zamożny, że kupił sporo ziemi w okolicy specjalnie po to, żeby uprawiać i przygotowywać do sprzedaży herbatę pu'er. Wędrowała ona następnie do Xiaguan, czyli do regionu Dali, a stamtąd już do całych Chin. Szczyt rozwoju firmy (jak większości firm w Lushi) przypadł na lata '30-'40 XX wieku. Ponoć są jeszcze kolekcjonerzy posiadający oryginalne "ciastka" herbaciane z tamtych czasów; warte są fortunę! Istniejąca dziś firma 普洱俊昌号生茶, choć nazwę zapożyczyła z tej oryginalnej i choć też produkuje surowe pu'ery, nie jest niestety bezpośrednią spadkobierczynią tradycji zapoczątkowanej przez Luo Yingcaia. Chlubią się wprawdzie, że produkują herbatę tradycyjnymi metodami, jednak chwilę później chwalą się, że unowocześnili proces produkcji, więc są raczej mało wiarygodni.
Wracając do Lushi - szkoda, że herbaciarnia ta nie miała w ofercie nic ciekawego, tylko herbaty, które znam z innych miejsc. Chętnie spróbowałabym ich własnych herbat. Ciekawe, czy mają choć jedną produkowaną lokalnie - stare krzewy herbaciane pana Luo ponoć jeszcze gdzieś tam dziczeją...
Rozwój miasteczka wyobrażałabym sobie właśnie w tę stronę: szukać ludzi, którzy znają stare rzemiosła bądź chcą się ich nauczyć i je przywrócić do życia. Zaplecze jest, tylko - ludzi brak. W całym miasteczku prawie nie widać młodych twarzy; na jakiejś jednej trzeciej budynków wiszą kartki "na sprzedaż". To, co widzę oczyma wyobraźni, jest piękne. Historia herbaciano-końskich karawan, lokalne biznesy, sławne na całe Chiny, tradycyjne produkty kulinarne i warsztaty dla tych, którzy chcieliby odkryć Prawdziwe Chiny.
Może kiedyś się ziści?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.