Dziś będziecie mieć przyjemność poczytać tekst koleżanki, która poznaje Kunming od zupełnie innej strony niż ja. Jest urodzoną podróżniczką, więc i w Kunmingu nie może usiedzieć na miejscu i włóczy się - na przykład po okolicznych górach. I to nie tych zwykłych, Zachodnich, a po takich bez przetartych szlaków i czasem nawet bez nazw.
W Kunmingu lato. O lecie w tym przepięknym mieście Wiecznej Wiosny (nazwa mocno przereklamowana; choć w ciągu roku pogoda jest rzeczywiście dość przyjemna to zdarzają się okresy meteorologiczne znacznie odbiegające od standardów wiosennych) musicie wiedzieć, że jest deszczowe. A jak zacznie padać, to po pierwsze nie pada, tylko leje jak z cebra; a po drugie końca tej katastrofy nie widać. Dzisiaj jednak mieliśmy szczęście i w końcu słońce się nad nami zlitowało pokazując swe oblicze, z czego skrzętnie skorzystaliśmy.
Samo miasto jest położone stosunkowo wysoko, bo około 1900 m n.p.m., a górki mają średnio 2300 m, więc nie są to bardzo wymagające wspinaczki, jednakże nie zawodzą pod względem wspaniałych widoków. Czasem też przygód; łatwo tam trafić na bezpańskie psy, węże, rolników chroniących swych pól maczetami czy przypadkowo wejść na tereny wojskowe (a to nigdzie i nigdy nie jest najlepszym posunięciem).Mimo że Kunming jest zewsząd otoczony górami to trudno mówić tu o szlakach podobnych do tych w Tatrach czy innych naszych górach. Tutaj te obszary to raczej wioski i pola uprawne rozsiane po zboczach, które dla nas są malownicze i stanowią dodatkowe atrakcje, ale miastowi rzadko wybierają się w te miejsca na wycieczki. Nie ma tam tras sensu stricto, czasami zdarza się wydeptana ścieżka, czasami trzeba wejść na asfalt, czasami trafią się drogi przeciwpożarowe, ale bardzo często trzeba przełazić przez chaszcze, co niewątpliwie dodaje uroku całej wyprawie.
Niby górki są wszędzie, ale dostanie się do nich często jest dosyć kłopotliwe. Oczywiście znajomość chińskiego ułatwia sprawę. Możliwości jest kilka; można na przykład podjechać autobusem na rogatki i stamtąd złapać mianbaoche 面包车* (prywatny van siedmioosobowy podwożący mieszkańców okolicznych wiosek) albo skontaktować się z kierowcą takiego mianbaoche, żeby podjechał do miasta, co jest o wiele wygodniejsze, ale też troszkę bardziej ryzykowne, jako że mianbaoche nie powinny operować w centrum miasta. My skusiliśmy się na drugą opcję. Dlaczego nie pierwszą? Otóż wymaga ona pewnej wiedzy lokalnej, czyli trzeba dokładnie wiedzieć, gdzie zatrzymują się mianbaoche jadące do konkretnej wioski (co nie jest takie łatwe, wierzcie mi), po drugie, żeby tam dojechać, podróż autobusami może zająć sporo czasu. Czyli, żeby było wygodniej - umówienie się z kierowcą jest optymalne. Jest to opcja trochę droższa, ale plus tego jest taki, że kierowca może wyrobić dniówkę jedną trasą.
Nasz kierowca podwiózł nas do wioski mniejszości etnicznej Miao i już o jedenastej byliśmy na szlaku. Chińskie wioski są malownicze i, muszę przyznać, za każdym razem mnie zaskakują, bo nie tak je sobie wyobrażałam. Mają jedną zasadniczą wadę - psy. Dobra, boję się psów, które na mnie szczekają, nie są na łańcuchach i podchodzą za blisko, z zamiarem posmakowania mojej łydki, dlatego marsz z kijem tudzież kamieniem jest wskazany.
Minąwszy wioskę zobaczyliśmy już pierwszą górkę i zwróciliśmy się w jej stronę. Tak jak wspominałam wcześniej, szlaki często są nieobecne, tak że jedynym wyjściem jest wytyczenie nowego, co niewątpliwie napawa dumą, ale też może się skończyć skręconą kostką, czy co najmniej poharatanymi nogami w przypadku osób nieodpowiednio ubranych. Raz czy dwa musieliśmy lekko zawrócić, gdyż zapędziliśmy się w kozi róg, a raczej stanęliśmy przed ścianą, może niezupełnie pionową, ale zbyt stromą, żeby swobodnie się po niej wspinać. Zdobyliśmy szczyt wysokości 2482 m i wszelkie trudy zostały zapomniane, a my rozkoszowaliśmy się pięknym widokiem. Zejście też rozpieszczało niesamowitym krajobrazem, jako że część drogi prowadziła wzdłuż doliny, przecinała kolejne wioski, mijała tamę, czy odsłaniała malownicze pola uprawne.
Po 15 kilometrach większość z nas była na tyle zmęczona, że zdecydowaliśmy się wracać do Kunmingu, co okazało się nie być tak proste. Musieliśmy podejść kolejne 4 kilometry do najbliższej szosy, żeby złapać jakiś transport, ale na szczęście nie musieliśmy czekać zbyt długo.
Cały wypad trwał 8 godzin, z czego wędrówka zajęła 6, a dojazdy około 2. Choć cała trasa wyniosła 18 km, przewyższenia mieliśmy tylko 512m. Doświadczenie z tej wycieczki nauczyło nas, że warto zabrać dużo wody i prowiantu, jako że pierwszy i jedyny sklepik znaleźliśmy dopiero pod koniec wyprawy. Nazwa samego miejsca, w którym byliśmy, jest trudna do ustalenia, ponieważ nie ma jej na mapie, a nawet lokalni mieszkańcy o to zapytani, mówili tylko, że to wioska mniejszości Miao. Najprościej rzecz ujmując, wyjechaliśmy 20 km na północ od Kunming. Zaczęliśmy marsz 5 km na północy-zachód od wioski Taoyuan, a skończyliśmy 2km na zachód od wioski Sanduoda. Wybraliśmy się w sześć osób, co niewątpliwie zmniejszyło koszty przejazdu. Za mianbaoche do punktu startowego zapłaciliśmy 100 yuanów, a za dojazd do Kunming już tylko 25.
Jeśli chcecie zobaczyć więcej, zapraszam na krótki filmik:
Matalata - Bydgoszczanka w Kunmingu ucząca chińskich policjantów, hmm, przyszłych policjantów, angielskiego. W międzyczasie podróżująca po świecie. 100 krajów w 10 lat?
*麵包車 [面包车] miànbāochē - w dosłownym tłumaczeniu: chlebochód. Znaczy samochód jak bochenek chleba. Nazwa używana w stosunku do vanów służących do przewożenia osób albo do taksówek-minibusów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.