2015-10-31

Jedwab przynęty w sosie - lu ersi 卤饵丝

Choć pierwszy raz przyjechałam do Kunmingu w 2008 roku, tak naprawdę niewiele o nim wiedziałam. Wikipedia, Lonely Planet, trochę opowieści, ze dwa blogi i strona dla ekspatów Go Kunming. Cóż ja wówczas mogłam wiedzieć o tym mieście, jego mieszkańcach, tradycjach czy smakach? Posiłkowałam się przecież tylko opisami ludzi "z zewnątrz", nie wskazówkami kunmińczyków. 
Dopiero przy drugim tutaj pobycie zaczęłam poznawać kunmińczyków. Po raz pierwszy spróbowałam misienów na zimno, po raz pierwszy zobaczyłam, jak się robi dża, po raz pierwszy wyjechałam na weekend nad Jezioro Pieszczenia Nieśmiertelnych. O, czułam się wtedy jak stary kunmiński wyga. Już wówczas mogłam o Kunmingu opowiadać godzinami. 
A przecież z momentem wejścia do prawdziwej kunmińskiej rodziny zrozumiałam dopiero, że jeszcze przede mną dużo nauki. Że do prawdziwego kunmińczyka mi daleko. Że życia nie starczy na opisanie TEGO WSZYSTKIEGO.
Weźmy taki słodki sos sojowy. Znacie? Znacie - jeśli lubicie kuchnię indonezyjską czy malezyjską. Kecap manis jest tam bardzo popularny. Ale w kuchni chińskiej? Nie ma takiego! Nawet wikipedia nie informuje o chińskim słodkim sosie sojowym. Jak nie ma w wikipedii, to znaczy, że nie istnieje.
Terefere.
Istnieje "od zawsze" i ma się dobrze. Nie uświadczycie go w Pekinie ani w Kantonie, ale w Kunmingu można go znaleźć w każdym większym spożywczaku. Gęsty, słodkosłony, lepki, odrobinę pikantny. Mogłabym go jeść łyżkami, ale zostawiam na specjalne okazje - to znaczy do posmarowania placków przynęty - erkuajów. Albo do zrobienia innego przysmaku z erkuajami w roli głównej - czyli właśnie "jedwabiu przynęty". Bawi mnie ta nazwa; tak naprawdę jest to po prostu erkuaj pokrojony w paseczki, czyli erkuajowy "makaron", ale jedwab brzmi dużo lepiej niż jakiś tam makaron, prawda? ;)

Składniki:
  • erkuaj ugotowany na parze i pokrojony w paseczki - porcja mieszcząca się w miseczce do ryżu.
  • pędy groszku (te zielone końcóweczki) - do zastąpienia świeżym groszkiem, ale to naprawdę nie to samo...
  • sól
  • łyżka słonego sosu sojowego i łyżka słodkiego
  • szczypta pieprzu syczuańskiego
  • łyżka pokruszonych orzeszków ziemnych/skwarków
  • suszona papryczka chilli/olej chilli 
Wykonanie:
  1. Umyć dokładnie pędy groszku, zblanszować i odcedzić.
  2. W woku rozgrzać olej, wrzucić chilli (albo po prostu dać łychę oleju chilli).
  3. Wrzucić wszystkie składniki do woka i na maleńkim ogniu delikatnie wymieszać aż jedwab nabierze brązowego koloru od sosów sojowych. Trzeba delikatnie, bo ugotowane na parze erkuaje są bardzo kruche i zbyt gwałtowne operowanie chochelką czy innym kuchennym narzędziem może się skończyć ekuajową papką zamiast pysznym jedwabiem. Trzeba mieszać tylko tak długo, aż erkuajowy makaron będzie równo pokryty sosem. 
  4. Jeśli trzeba - można dosolić, ale zazwyczaj ciemny sos sojowy wystarcza.
  5. TIP: ersi można doskonale zastąpić makaronem do spaghetti, połamanym na cokolwiek mniejsze kawałki.
Szczerze? Nigdy nie robię tego dania w domu. Zawsze chodzimy na nie do DS Pot czyli do sieciówki 段士小锅, która jest najbardziej znana z misienów, ale to właśnie tam można zjeść najbardziej kunmińskie z kunmińskich lu ersi [wym. lu ersy]. Dlaczego nie robię ich w domu? Po pierwsze dlatego, że nie umiem delikatnie operować sprzętem kuchennym, co sama radzę w przepisie. Nie umiem i mi się wszystko rozciapuje. Po drugie - ponieważ dodajemy słodki sos sojowy, wok będzie się kleić, ersi będą przywierać, a ja będę kląć na czym świat stoi.
Lepiej iść do knajpy; niech się inni męczą z lepkim wokiem i delikatnymi ersi. Mnie zaś pozostanie rozkoszowanie się tym przewspaniałym smakiem...
Anegdotka: mam koleżankę pochodzącą ze wsi pod Kunmingiem. Pisałam już o niej. Dziewczę w sumie sympatyczne, ale - wewnętrznie przekonane, że ja jako białas różnię się od normalnych ludzi, czyli Chińczyków. Cokolwiek robię inaczej niż ona, robię to tak dlatego, że jestem biała, nie dlatego, że po prostu robię to inaczej. Fakt, że na przykład mój mąż robi coś tak samo jak ja, nie przekonuje jej, że to po prostu kwestia gustu czy wewnętrznego przekonania, a nie rasy. 
Ostatnio chciała się ze mną spotkać, żeby mi wręczyć zaproszenie na ślub razem z pudełkiem radosnych cukierków. Stwierdziła, że mnie zaprosi na lunch a ja, żeby nie przysparzać jej wydatków, wskazałam DS Pot jako miejsce, w którym 10 yuanów wystarczy, by się objeść jak bączek, a poza tym żarcie jest tradycyjne, kunmińskie - sądziłam, że jej zasmakuje. Ślicznotka nie lubi "nietutejszego" jedzenia. 
Okazało się, że po pierwsze jeszcze nigdy tu nie była.
Po drugie: nigdy w życiu nie jadła lu ersi.
Po trzecie: oczywiście jej nie zasmakowało, bo u niej w domu się jada inaczej.
Po czwarte: dziubiąc z talerza biedne kluski w sosie, zapytała czy nam, obcokrajowcom, to naprawdę smakuje. 
Zaczęłam się straszliwie śmiać - aż mnie brzuch rozbolał. Nigdy, nigdy w życiu nie widziałam w tej knajpie żadnego obcokrajowca poza mną. Pierwszy raz przyprowadzili mnie do tej knajpy rodzice ZB, chcąc mi pokazać smaki własnego dzieciństwa (tak, DS Pot ma tak długą tradycję). Do tej knajpy przychodzą całe kunmińskie rodziny - od dziadków po wnuczęta. Wybór jest dość skromny, ale każdy znajdzie coś dla siebie. 
Mówię to wszystko Ślicznotce, która z niedowierzaniem rozejrzała się po knajpie. I faktycznie, wokół nas wszystkie stoliki zajęte, starzy i młodzi pałaszujący z apetytem tradycyjne kunmińskie przekąski, tak różne od tego, co można zjeść u niej, na wsi. 
Mówię: tak, mnie to jedzenie bardzo smakuje - ale też mieszkam w Kunmingu już pięć lat z okładem;  wiem sporo o tutejszej kuchni i nauczyłam się ją kochać.
To taki mały prztyczek w nos dla dziewczyny, która uważa mnie za białe dziwadło - ona mieszka w Kunmingu co najmniej tak samo długo; w dodatku pochodzi ze znacznie bliższego kulturowo miejsca - na buddę, to przecież tylko 100 kilometrów od Kunmingu! - ale nigdy nie zadała sobie trudu, żeby spróbować nowych rzeczy i poznać to miasto. Jeszcze nigdy nie powiedziała, że coś tutaj jest dobre albo smaczne - u niej na wsi wszystko jest lepsze. W ogóle nie lubi tego miasta - lubi tylko tutaj zarabiać. 
Nie dziwię się, że kunmińczycy nie lubią przybyszów...

6 komentarzy:

  1. Co do Ciebie wejdę to jestem w szoku jak dużo wiesz. Ja bym o swoim rodzinnym mieście nie była w stanie tyle powiedzieć, co Ty o Kunmingu.
    Chińskie podejście do białych nie-ludzi zostawiam na boku i przechodzę do tematu najbardziej mnie interesującego:
    Czyli tak, gotuję ryż, studzę i co dalej? Mieszać go aż się rozciapcia, zblendować? Jak lepiej. Można to wałkować? Długo to potem gotować na parze? A smażony też byłby dobry?
    Pytał laik-żarłok.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja o swoim rodzinnym mieście też bym nie potrafiła powiedzieć tyle, ile o Kunmingu ;)
      Zasada robienia erkuajów nie zmieniła się od dawna: (http://baixiaotai.blogspot.com/2014/04/zhenzi.html). Ugotować, miażdżyć, a potem rzucać, tłuc itd., aż będzie kulka. Jak już jest kulka, to się nie wałkuje, tylko kroi na kawałki - najpierw na plasterki, a potem po uważaniu. Można smażyć, piec, gotować, gotować na parze. Generalnie niezbyt długo - parę minut - przecież erkuaj jest robiony z już ugotowanego ryżu.

      Usuń
    2. Dzięki Ci, koniecznie wypróbuję!

      Usuń
  2. Urocza historia ;) Ale w zasadzie w Polsce też można się spotkać z takim podejściem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, na całym świecie łatwo trafić na buraki, które nie lubią niczego, co jest inne, od ludzi po żarcie i będą zawsze szukać winy w "tym innym", a nie w swoich klapkach na oczy ;)

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.