Czy Wy też macie czasem takie dni, że podjęcie najprostszej decyzji jest prawie niemożliwe, nie wiecie, czego tak naprawdę chcecie, a Waszym najlepszym przyjacielem są kocyk, głupi serial i czekolada?
Ja orientuję się, że naprawdę jest źle po tym, że nie mam pomysłu na kolację. Jak wszyscy wiedzą, jestem nieprawdopodobnym łasuchem, który siłą powstrzymuje się od zmiany tego blogu w blog kulinarny. Więc jeśli któregoś dnia nie mam ochoty nawet jechać na mój ukochany targ, to znaczy, że jest naprawdę niedobrze. Zazwyczaj podpuszczam wtedy ZB, żeby to on coś upichcił i zazwyczaj działa. I jest pysznie, bo on świetnie gotuje.
W jeden z takich dni oboje zapadliśmy na niemoc twórczą. W sumie - wylądowalibyśmy w knajpie, gdyby nie to, że nawet na knajpę nie potrafiliśmy się zdecydować. W końcu stwierdziłam, że może poszlibyśmy do kantońskiej knajpki na pyszne uszka (znacie je zapewne jako wontony) w rosole, bo dawnośmy nie jedli.
Gdyby to była kreskówka, byłoby widać żaróweczkę, zapalającą się nagle nad głową ZB. Uszka! Tak! Ale nie w knajpie, a w domu. Od dawna nie odwiedzaliśmy naszego ukochanego zakładu uszkarskiego, czas to naprawić!
Rowerujemy po uszka; ponad pół godziny w jedną stronę, ale warto. Parkujemy przy ulicy; ja zostaję, by popilnować naszych Rumaków, a ZB idzie po uszka. Coś do mnie krzyczy, ale nie słyszę, za daleko. Pokazuje na palcach: trzy rozpostarte palce, potem cztery, potem pięć. Ach, pyta, ile uszek kupić! Pokazuję pięć - pięćdziesiąt uszek, piętnaście dla ZB i dziesięć dla mnie to jedna kolacja, czyli będą akurat dwie porcje; drugą się zamrozi i będzie na kiedy indziej.
Czekam.
Czekam.
Długo coś; ale widzę, że pani się krząta, więc spokojnie czekam.
Podchodzi ZB. Dźwiga dwie torby.
"Fiu,fiu!" - zagwizdałam. - "Hojny dziś jesteś, dużo uszek kupiłeś".
- "Za pięćdziesiąt yuanów, dwieście sztuk." - mówi słońce moich oczu.
- "Ile?!" - myślałam, że się przesłyszałam.
- "No przecież sama mi pokazywałaś, że za pięćdziesiąt yuanów, specjalnie pytałem!" - ZB wyraźnie nie poczuwa się do winy.
- "Ale ja myślałam, że pytasz o ilość sztuk, a nie o ilość pieniędzy, które masz wydać..." - odpowiadam stropiona i zastanawiam się na głos - "to co, przez miesiąc nie będziemy jeść nic innego na śniadanie? Tylko gdzie my je pomieścimy, zamrażarka już prawie pełna..." - szczerze powiedziawszy, miałam ochotę go ochrzanić. Tylko chłopu mogło wpaść do głowy kupno 200 uszek dla 2 osób. No ale już kupione, a on się zaczyna tłumaczyć - "naprawdę nie wiedziałem, ile tego będzie. Pani podała mi siatkę i myślałem, że to już, a potem podała jeszcze jedną, następną i jeszcze trzecią... A ja zapłaciłem na samym początku, to co, miałem powiedzieć, że się pomyliłem i zażądać zwrotu pieniędzy?" - no tak, utrata twarzy byłaby zbyt bolesna. Chłopy...
I wtedy mnie olśniło. - "Kochanie, pamiętasz, jak żeśmy o tych uszkach opowiadali Twoim rodzicom? Z tego, co pamiętam, mieliśmy ich kiedyś na nie zaprosić, ale chyba nigdy się nie udało, prawda?" - ZB kiwa głową, przeszczęśliwy, że nań nie narzekam. Już, już wyciąga komórkę i dzwoni do świekrów. Tak, są w domu. Nie, nie mają planów na kolację. Tak, chętnie spróbują pierogów. Ukradkiem wysyłam jeszcze SMS do szwagierki - ona jest zawsze chętna na kolację z nami. Jedziemy do świekrów objuczeni ponad dwoma kilogramami uszek. Po drodze zabieramy suszone wodorosty nori i suszone krewetki na zupę. A ja tłumaczę ZB, że ponieważ kupił 200 uszek, to robimy tak - gotujemy 60 - będzie akurat dla 5 osób, 40 zostawiamy świekrom, a 100 bierzemy do domu, bo tyle nam wejdzie do zamrażarki. No i mówię mu, że sam sobie będzie gotował, bo jak tyle nakupował, to niech się teraz męczy. A co.
Siedzę więc w pokoju ze świekrem i mu tę historię opowiadam - nieopatrznie zapytał, co nas naszło, żeby ni stąd ni zowąd przywieźć im górę uszek, a ja opowiedziałam, nie szczędząc humorystycznych wstawek. W tym samym czasie słyszę z kuchni głośne wybuchy śmiechu - to ZB opowiada swojej mamie tę samą historię.
ZB stoi przy garach, a świekra wchodzi do salonu, siada naprzeciwko mnie i mówi: "cieszę się, że jesteś żoną mojego syna.
Wiesz, on mi właśnie opowiedział, jak zamiast 50 uszek kupił 200, a Ty, zamiast na niego nawrzeszczeć, natychmiast wymyśliłaś sposób poradzenia sobie z nadprogramowymi uszkami, przy okazji dając nam możliwość spróbować no i spotkać się z Wami. Potrafisz każdą głupotę (no umówmy się - 200 uszek?...) mojego syna przemienić w radość. Nie mógł lepiej trafić.".
Oczy mi zwilgotniały. Mam cudownego męża i wspaniałych świekrów. Każdy czas, który możemy spędzić razem, jest szczęśliwy, pełen uśmiechów i wzajemnego uczucia.
Dzwonek do drzwi. Wchodzi szwagierka. - "Słyszałam, że dziś jest wyżerka, co to się stało?". Opowiadamy znów tę samą historię; piątka dorosłych ludzi siedzi przy stole i umiera ze śmiechu.
To były najlepsze uszka w moim życiu.
Czy ja już kiedyś wyznawałam, że Cię uwielbiam? Jeśli nie, to robię to teraz. Właśnie takich ludzi jak Ty brakuje w moim otoczeniu najbardziej - tutaj wszyscy robią aferę o byle co, gonią za pieniędzmi i zaszczytami, a zapominają o najważniejszym - jak krótki jest czas kiedy możemy być razem, tak naprawdę naprawdę razem. Z każdym Twoim wpisem, moja tęsknota za Wami jest większa :*
OdpowiedzUsuńMy za Tobą też tęsknimy :) Przyjeżdżaj... na uszka ;)
UsuńDziękuję za podzielenie się tą historią. Dała mi trochę do myślenia, że warto starać się by te małe życiowe głupoty zamienić w radości.
OdpowiedzUsuńO, tak :) życie powinno być piękne :)
UsuńPiękna i ładnie opowiedziana historia :) Bardzo fajnie wybrnęłaś z tego uszkowego bigosu, smacznego!
OdpowiedzUsuń:) Dzięki :) Po prostu musiałam się tą anegdotką podzielić :)
UsuńJestes super. Ja to chyba jednak zrobilabym awanture mojemu mezowi:-)
OdpowiedzUsuńCzasami i mnie poniesie, ale przecież o moim braku kontroli nie będę donosić na własnym blogu ;) Dobrze, że ZB bloga nie pisze :D:D:D
UsuńTakie rodziny lubię. :D
OdpowiedzUsuńja też! :)
UsuńWiesz, my zżeramy conajmniej 80 na jedno posiedzenie...
OdpowiedzUsuńFajną mieliście imprezkę!
nasze uszka są wielkości zwykłych pierogów, a w dodatku napakowane w 100% mięsem, więc zazwyczaj się ich jada trochę mniej ;)
UsuńNo właśnie ja mówiłam o zwykłych pierogach. Ale myślę, że synowie nastolatkowie tak nam zawyżają wynik :)
Usuńach...
UsuńCudowna historia, że aż się uśmiecham. Jesteście oboje bardzo pozytywnymi ludźmi! <|:^)
OdpowiedzUsuństaramy się :)
Usuń200 pierożków za 50 yuanów?! Toż to wielka taniość. U nas w Guangzhou niestety znacznie drożej:( Bardzo sprytnie sobie poradziłaś!
OdpowiedzUsuńU nas zazwyczaj też drożej, ale w tej naszej ulubionej uszkarni jest tanio i dobrze ;)
Usuń