Kolejny esej Starej Pałki o kunmińskim żarciu.
Siedem lat temu poznałem młodą Francuzkę, Caroline, która przyjechała uczyć się chińskiego na Uniwersytecie Yunnańskim. Bardzośmy się zżyli, było nam przyjemnie razem jadać, rozmawiać, chadzać do kina, pić herbatę, kawę, czy nawet alkohol. Ona miała wówczas lat 23, a ja byłem od niej dwa razy starszy, więc mówiła do mnie per „tato”. Caroline odkryła, że lubię pić wino, jeść lody, że kawę lubię słodzić, że jeśli na stole pojawi się „mleczny wachlarz” ze słodkim nadzieniem albo obsmażony „ryż ośmiu skarbów”, to zawsze zjem tę „większą połowę”. Dlatego też kpiła ze mnie: „mój chiński tatuś jest już stary, we Francji jest tak samo – staruszkowie lubią słodycze!”.Ale ja przecież od dziecka lubię słodycze, pasując jak ulał do kunmińskiego powiedzonka: „kwaśna córka, słodki syn” (酸姑娘,甜儿子). Może to z powodu klimatu czy środowiska naturalnego, a z pewnością nie tylko z racji tak modnego obecnie lęku przed tyciem, pamiętam, że w owych czasach kunminki od dziecka kochały jeść kwaśne: woskownice, tamarynd, pigwowiec chiński, kwaśny owoc duoyi (多依果), kiszoną kapustę i rzodkiew – na cokolwiek kwaśnego się natknęły, po prostu musiały to zjeść. Patrząc na wielką miłość, z jaką kunmińskie dziewczęta żuły kiszonki, gryzły pigwowiec, ssały woskownice i lizały tamarynd, patrząc na ich odważne łakomstwo, stojący obok chłopcy przeważnie zakwaszali się od samego patrzenia, łapali za policzki i patrzyli na dziewczyny na pół z estymą, na pół ze współczuciem.Tymczasem synowie, poza chrupiącymi i pachnącymi przekąskami, najbardziej kochają słodycze: korzeń orchidei, smażone placuszki ciba, powracające ciastka, bezy, niangao, ciasteczka cukrowe, ciasto gryczane z pastą z fasoli, ciasto chongyang, miętówki, landrynki, cukierki kręcone, „cukierki przez psa lizane” (lizaki)… Stare babcie raz za razem uspokajają płaczące i krzyczące wnuki dziecięcą rymowanką: „cukierek dzyń dzyń, jak go zjesz, zapomnisz o mamie, a jak sobie przypomnisz, znów zapłaczesz”… To było słodkie dzieciństwo!*Przy innej zaś okazji dzieciaki wołały jednogłośnie na ulicach: „Małostopa babciu, doszłaś do ulicy Trzech Targów, chcesz zjeść kulę kleistego ryżu, ale nie potrafisz otworzyć ust!”. To też jest słodki żarcik, niwelujący różnicę pokoleń.W latach pięćdziesiątych w okolicy północnej części ulicy Trzech Targów (三市街) oraz wschodniego wylotu ulicy Wzdłuż Miasta (顺城街) mieściła się ulica Wielki Nefrytowy Strumień (大玉溪街), tuż obok parku Jinri. To nam znajdowało się największe skupisko straganów i sklepików ze słodyczami, a najgęściej było od nich na ulicy Wielki Nefrytowy Strumień. To była uliczka szerokości może dziesięciu metrów, niespełna stumetrowa. Jej wschodnia część sąsiadowała z ulicą Trzech Targów oraz Jubilerską (宝善街), a część zachodnia, tuż za bramą podstawówki, do której wówczas uczęszczałem, kończyła się ulicą Mały Nefrytowy Strumień (小玉溪街). Przy tym maleńkim zaułku mieściły się bodaj wszystkie sklepy sprzedające materiał do obwiązywania stóp, dlatego też babuleńki ze skrępowanymi stopami były w owych okolicach stałymi klientkami; zrobiwszy stosowne zakupy, udawały się na ulicę Wielki Nefrytowy Strumień, by spożyć miseczkę „słodkiej wódki” z małymi tangyuanami czy też mahua gotowanego w brązowym cukrze. Zaprawdę udowadniały, że „staruszkowie lubią słodycze”! Pamiętam, że w owych czasach przy ulicy Wielki Nefrytowy Strumień znajdowało się co najmniej osiem deserowni, a w nich – małe tangyuany w „słodkiej wódce”, duże, nadziewane tangyuany, tangyuany w mączce sojowej albo gotowane w mleku, zupa mleczna z mahua, mahua gotowane w brązowym cukrze, jajka gotowane w brązowym cukrze, erkuaje gotowane w brązowym cukrze… Słowem, były tam kunmińskie desery od A do Z, w dodatku gotowane w małych miedzianych garnkach, na żywym ogniu. Każdej nocy, gdy ludzi było więcej i biznes szedł lepiej, w świetle lamp elektrycznych, naftowych i gazowych pojawiali się biedni i bogaci, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, a z ulicy napływał nieprzerwany strumień rozmów, śmiechu i krzyku… W latach '80 zburzono ulicę Wielki Nefrytowy Strumień i tym samym pogrzebano wiele słodkich wspomnień starych kunmińczyków. [...]Pamiętam, że gdy po szkole zostałem oddelegowany na wieś, gdzie jakość wody pozostawiała wiele do życzenia, często jedynym sposobem na „rdzewienie” jelit były słodkości. Współlokatorzy robili zrzutkę, grali w „papier-nożyce-kamień” i ten, który przegrał, jechał rowerem wraz z garnkiem po „tangyuany czterech radości”**, którymi się zaspokajało łakomstwo. Czasem zaś przepisany przez lekarza na kaszel syrop z nieśplika wlewało się do gorącego ryżu, by w ten nietypowy sposób stworzyć „ryż ośmiu skarbów”.W dzisiejszych czasach, może z racji wzbogacenia i szerokiej dostępności mięsa i innych delikatesów, słodycze powoli zmieniły się w ozdobę stołów i jadane z rzadka przekąski. Przestały być głównym punktem zainteresowania ludzi, zwłaszcza młodzieży. Ja jednak od dziecka lubię słodycze, dziś stuknęła mi już pięćdziesiątka, a ja je nadal uwielbiam. Któregoś dnia zaspałem; gdy obudziłem się koło południa, żony i dzieci dawno już nie było w domu. Ruszyłem więc do jednej z deserowni prosto na lunch. Gdy dotarłem już do trzeciego z „tangyuanów czterech radości”, ujrzałem obok siebie żebraka z grubym, wystawionym na wierzch brzuchem, wpatrzonego we mnie jak w obraz. Oddałem mu więc nienapoczętą miseczkę kleiku ryżowego na słodko mówiąc, by się napił. Nie spodziewałem się wszakże, że on mi po dżentelmeńsku odmówi: „dziękuję, szefie, ale w południe zazwyczaj nie jadam słodyczy”.
Za każdym razem, gdy czytam eseje Starej Pałki, po pierwsze ślinka mi cieknie, a po drugie złorzeczę na zmiany, które zaszły w tym mieście na przestrzeni ostatnich trzydziestu-czterdziestu lat. Ulice, których już dawno nie ma, bo "postęp". Cóż, postęp ten nie dokonał się na pewno w kwestiach kulinarnych. Gdy zlikwidowano stare uliczki i zastąpiono je wypaśnymi deptakami czy równie wypaśnymi szerokimi ulicami, przy których czynsz jest dziesięciokrotnie wyższy, nagle okazało się, że na te wszystkie straganiki i sklepiki po prostu nie ma miejsca w "nowoczesnym" mieście. Władze Kunmingu nie uznały tej części tutejszej kultury za skarb. Dlatego smaki dzieciństwa moich świekrów czy męża są czasem nie do odtworzenia - chyba, że potrafi się stworzyć je samemu w domu.
Ja wiem, że to były straszne czasy i nie ma co za nimi tęsknić. Ale - choć nie żal mi samych czasów, żal mi tych okruchów piękna, które w tych czasach istniały. Ulice, o których nikt już nie pamięta, sklepy, których już dawno nie ma, przekąski, których smak się niektórym do dziś śni...
Rozbawił mnie za to fragment z robieniem deseru z syropu nieśplikowego. Ja sama nałogowo piłam tussipect, gdy byłam dzieckiem (jak rodzice nie widzieli). I żarłam vibovit zamiast słodyczy. Przyznać się, kto jeszcze tak robił? :)
*o tej rymowance i innych kunmińskich słodyczach pisałam już tutaj.
**四喜汤圆 - tangyuany czterech radości - to dawna kunmińska przekąska: w jednej miseczce dostawało się cztery tangyuany z różnym nadzieniem. Najpopularniejsze było połączenie tangyuanów z pastą z fasolki, z sezamem, z fistaszkami i... z mięsem mielonym.
PS. Inne kulinarne eseje Starej Pałki: Miłość od pierwszego gara, Kompleks misienów u kunmińczyków, Konik polny to też mięso, Placek zwie się erkuajem.
Ja jestem slodko- kwaśna, z przewagą kwaśnego, więc z przyjemnością wylizywałam dloń z oranżadą w proszku :D Do dzisiaj kocham smak słodko- kwaśny. W Chinach pierwszy raz zetknęłam się z czerwoną fasolą na słodko. W napoju dostalam. Moja mina...:D
OdpowiedzUsuńpotrafię sobie wyobrazić, ja pierwszy raz z fasolą na słodko spotkałam się na Tajwanie, w dodatku myślałam, że jest to czekolada...
UsuńVibovit i Visolvit, przy czym to drugie lepsze, bo zarąbiście musowało :D Też jestem słodko-kwaśna, przewaga przechyla się na różne strony, w zależności od nastroju :)
OdpowiedzUsuńVisolvit to to pomarańczowe, prawda? Też uwielbiałam :)
Usuń