Dziś kolejna kongkongijska strzelanka - Kula w łeb. Tym razem ładną buźkę pokazywał Simon Yam (on nawet teraz jest jeszcze niezłym ciachem),
a sam film to klasyk Johna Woo, tego od Better Tomorrow.
Po pierwsze: niby zwykła strzelanka, a prawdziwy dramat. Trochę miłości, trochę fałszywych przyjaciół, zemsta i tak dalej. Może trochę absurdalne, ale pierwsze skojarzenie dotyczyło westernów, więc dla mnie od dziś azjatyckie filmy z tej kategorii wabić się będą easternami.
Po drugie: znam parę amerykańskich filmów osadzonych w wojennym Wietnamie; ciekawie zobaczyć, jak inaczej widzieli ten Wietnam Chińczycy. Jeszcze ciekawiej byłoby zobaczyć na koniec wersję wietnamską, ale to będzie musiało poczekać.
Po trzecie: nie znam dokładnie historii Hong Kongu. Dlatego musiałam doczytać o lewicowych zamieszkach w 1967.
Po czwarte: wzruszyłam się. Wystarczająco często miałam wbity nóż w plecy (na szczęście tylko przenośnie), żeby współczuć jednemu z głównych bohaterów. I żeby z prawdziwą rozkoszą oglądać zemstę.
Po piąte: czy już wspominałam, że facet, który w imię Wielkiej Przyjaźni najpierw porzuca żonę w dniu ślubu, a potem, gdy wraca, idzie się dać zastrzelić, nie jest żadnym bohaterem, tylko tchórzem i egoistą? Ech...
Bardzo lubię ten film :)
OdpowiedzUsuńJa też :)
Usuń