2021-10-26

Zachodnie Góry

Z racji kilku wolnych dni, wybraliśmy się we wrześniu w Zachodnie Góry. Było jeszcze bardzo ciepło i słonecznie; teraz, siedząc w domu pod kocem i czekając z utęsknieniem na słoneczne promienie, przeglądam te zdjęcia z iskierką złości: nie mogłoby być tak cały czas?! Tym razem wybraliśmy inną trasę niż zazwyczaj: choć startowaliśmy znów z pełnymi brzuchami po lunchu w Chłopskim Jadle w Maomaoqing, po przejściu przez Mały Kamienny Las i po dojściu do pawilonu na szczycie, zeszliśmy prosto do grobowca Nie Era. Tajfuniątko już wtedy było wykończone, więc zamiast dreptać przez góry, zjechaliśmy gondolkami. Tajfuniątko uwielbia Diabelski Młyn, kolejki linowe i inne takie; nie odziedziczyła po mnie lęku wysokości, całe szczęście. Dla mnie taka podróż to żadna przyjemność, ale ona jest szalenie podekscytowana. Przefrunęliśmy nad Jeziorem Dian i wylądowaliśmy w Parku na Mieliźnie, gdzie wypoczęte Tajfuniątko znów mogło poszaleć.
Tym, co najlepiej Tajfuniątko zapamiętało z wycieczki (poza kolejką linową) było obżeranie się ognikami, czyli maleńkimi owockami smakującymi jak skrzyżowanie głogu z brusznicą. Pierwszy raz byliśmy w Zachodnich Górach akurat w sezonie ognikowym; aż miło było popatrzeć, bo ogniki przecież są nie tylko smaczne, ale również szalenie dekoracyjne. 
Trasa nie była bardzo męcząca - dzięki kolejce linowej. W sam raz dla zmęczonych życiem dorosłych i średnio wytrzymałej pięciolatki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.