Kiedy pierwszy raz poszłam do teściów, rzuciłam okiem na mieszkanie. Konkretnie - na stan posiadania. Doszłam do wniosku, że byli to swego czasu ludzie zamożni, choć obecnie ich mieszkanko na pewno nie byłoby powodem niczyjej zazdrości. Ciekawe, jak wiele rzut oka na stan posiadania może powiedzieć o człowieku. I to zarówno o mieszkańcu, jak i o obserwatorze...
Materializm rzecz brzydka, ale z drugiej strony - byt poniekąd określa świadomość, prawda? Na całym świecie ostatnich parędziesiąt lat to obrastanie w dobra i nieustanna konsumpcja. Zobaczmy, jak to wyglądało w Chinach.
O "trzech wielkich rzeczach" zaczęło się mówić w latach '70 XX wieku. W latach '50 ludziom do szczęścia ponoć wystarczała czerwona flaga przed domem, a jeszcze w latach '60 cieszono się przecież z rzeczy najprostszych, jak wok czy inny młotek. W latach '70 tkwiły zaś ludziom w głowach trzy dobra, na które mało kogo było stać: zegarek, rower i maszyna do szycia względnie radio. Moim zdaniem maszyna do szycia jest ważniejsza niż radio, no ale niech już będzie. Bardziej mi pasuje nazwa 三轉一響 "trzy obroty i jeden dźwięk" - czyli właśnie zegarek, maszyna do szycia, rower plus radio :) W owych czasach rower był dla wybranych. Teściowa na przykład w połowie lat '60 oszczędzała równy rok, by rower nabyć - a była inżynierem!
To nie była tylko kwestia wysokiej ceny, ale również niedoborów. Pamiętacie, jak za PRLu w sklepach były puste półki, a papier toaletowy był dobrem luksusowym? W Chinach było dużo, dużo gorzej. I tu, i tu niemal wszystko było na kartki - ale u nas miesięcznie od osoby mięsa było parę kilo, a tutaj - na początku pół kilograma miesięcznie, a potem zaledwie 20 deko... Tak więc nabycie i roweru, i maszyny do szycia, i jeszcze zegarka - to był nie lada wyczyn. Były to wymarzone prezenty ślubne. Jak już który się w zegarek zaopatrzył, ostentacyjnie podwijał lewy rękaw koszuli i w towarzystwie się na głos zastanawiał, któraż to może być godzina. Maszynie do szycia szyto "ubranie" - ozdobną kapę, pod którą się ją chowało, żeby ani drobinka kurzu się nie dostała do środka i - nie daj buddo! - nie spowodowała usterki. Nawet rowerowi się nie upiekło - na siodełko robiono pokrowce, szprychy ozdabiano kolorową włóczką, no cud miód i orzeszki.
Z czasem społeczeństwo się bogaciło, a wyrazem tego była między innymi zmiana - w latach '80 to już nie maszyna czy rower były wyśnionym luksusem. Ówczesne trzy wielkie rzeczy to czarno-biały telewizor, lodówka i pralka - co pokazuje, że Chiny właśnie gładko wkroczyły w fazę powszechnej elektryfikacji. I choć rower pozostał głównym środkiem transportu, a maszyna do szycia nadal była ważnym elementem gospodarstwa domowego, taki na przykład zegarek mechaniczny został wyparty przez modele elektroniczne, a w ogóle to stracił na wartości, bo zyskał na dostępności. Wraz w telewizorem przywędrowały do Chin seriale z Tajwanu czy Hongkongu - okno na świat w przaśnej rzeczywistości tamtych Chin. Jak kto miał telewizor i przy okazji dobry charakter, stawiał go na środku salonu i otwierał na oścież drzwi wejściowe - a sąsiedzi nie wchodzili wprawdzie do salonu, ale zza progu skwapliwie śledzili fabułę. Po napisach końcowych rozchodzili się do domów, żegnani zaproszeniem na kolejny odcinek. Z czasem oczywiście czarno-biały telewizor już nie był trendy i trzeba było zainwestować w kolorowy.
Lata '90 to już epoka elektroniki. Trzy ważne rzeczy, pokazujące status domostwa, to już klimatyzacja, kamera wideo i komputer. Wszyscy pamiętamy te komputery, prawda? :) Klima występowała w jednym domostwie na tysiąc - no i poza tym w miastach takich jak na przykład mój ukochany Kunming nigdy nie stała się popularna. Ale kamera wideo i komputer - och, tym można było zaszpanować. Co z tego, że komputer był wolniutki jak ślimaczek i że trzeba było znać co najmniej BASIC, żeby się z nim w ogóle dogadać?
Wejście w XXI wiek było przeskokiem jeszcze większym. Już nie drobiazg, który mogę nosić w kieszeni, ani nawet tak nowoczesna sprawa jak komputer stały się wyznacznikiem bogactwa i pożądanym prezentem ślubnym. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, prawda? Tak więc dzisiaj, moi drodzy, trzy wielkie rzeczy mają być naprawdę wielkie: samochód, mieszkanie i gruba forsa...
Moi teściowie przestali się bogacić, gdy doszli do standardu lat '80-'90 - mają kamerę, wspaniały telewizor, pralkę i lodówkę. Jeśli prosty czytnik USB z ekranem awansować na komputer - to i komputer mają. Mój mąż ma samochód, mieszkanie i forsę. A ja... cóż. Mam rower, zegarek i komputer, tworząc śmieszną hybrydę, biedną i niepasującą do żadnych czasów. Całe szczęście ani teściom, ani ZB to wcale nie przeszkadza :)
Cały post czytałam z rozdziawioną buzią z zaciekawienia :)
OdpowiedzUsuńcieszę się, że się spodobał :)
UsuńZapomniałaś o Iphonach, Ipodzie Ipadzie w rączkach potomka - kolejna wielka trójca
OdpowiedzUsuń, torebkach LV i w ogóle serii czegokolwiek z wielkim kłującym w oczy logo.
Ale to chyba nie tylko chiński trend. W Polsce w modzie jest podkreslanie zamożności za pomocą - dużego domu z ogrodem, dużego auta typu SUV i dużego konta, plus obowiązkowo hispterskich gadżetów.
no właśnie te wszystkie Ibzdury wydały mi się na tyle uniwersalne i niechińskie, że dałam sobie z nimi spokój. O ile mody na pokazywanie bogactwa istnieją wszędzie, o tyle Europejki raczej rzadko zaczynają randki od pytania "czy masz samochód, mieszkanie i dobrą pracę?"...
UsuńNie???
UsuńNie wierzę. Może nie w pierwszych 10 minutach po zapoznaniu i nie aż tak obcesowo, ale osobiście zawsze sonduję stan posiadania i możliwości zarówno zawodowych, intelektualnych, rozwojowych i finansowych. Nie uzależniam daleszego spotykania się od posiadania willi z basenem i najnowszego modelu Porsche - ale na zakamuflowanego lenia, wiecznego bezrobotnego czy lekkoducha z długami po prostu szkoda mni czasu i energii. I nie wierzę, że dziewczyny tego nie robią, mniej lub bardziej świadomie. Oczywiste jest, że harmonia dularów w portfelu nie wynagrodzi sztucznej szczęki lub psychicznej chybotliwości kandydata, ale wybacz, byłabym kretynką wybierając gołodupca bez perspektyw, zamiast człowieka mogącego nie tyle zasponsować mi szczęśliwe życie i zakupy w Madrycie - ale człowieka z perspektywami stabilnego rozwoju zawodowego i jakimś poziomem zarobków, gwarantującym w miare bezpieczny rozwój rodziny. Własne mieszkanie nie zaszkodzi - bo oszczędza masę problemów z kredytem na 50 lat i rypaniem jak górnik na przodku na 4 etatach żeby ten kredyt spłacić.
Norwegowie mają Ibzdury w full pakiecie - ale nie traktują ich jako oznakę prestiżu. Za to im bardziej na wschód tym większa podjara i parcie na gadżety.
Co do "oznak bogactwa" - w Polsce wyglądało to bardzo podobnie...
Zapytałam moich rodziców - i tak naprawdę te "trójce" wszędzie w szczęśliwym ustroju komunistycznym i zblizonym były podobne, tylko nieco rozwleczone w czasie i w Chinach cofnięte o dekadę mniej więcej. Moja babcia marzyła o pralce w latach 60/70, mój tata moją mamę podrywał na kolorowy telewizor.
Fakt, że u nas nie urządzało się chyba takiej wiochy z oglądaniem telewizora zza drzwi, ale z wakacji na słabo doinwestowanej wsi z początków lat 90 pamiętam jak się kumy i kumowie schodzili do sołtysa oglądać powiem luksusu - "Dynastię" na kolorowym Sony. I wówczas faktycznie, tylko "bogole" mieli komputer (Commodorka lub Atarynkę) i kamerę wideo z kasetami, których potem nie oglądał nikt.
Swoją drogą, też jestem jakimś miksem. Mam aparat wyglądający "drogo", laptopa, zarąbisty zegarek z Afganistanu będący komputerem nurkowym, jedną sukienkę Versace wygrzebaną w szmateksie
Cóż, Chińczycy szybko się nauczą olewać Chinki dla gospodarnych i mniej wymagających Filipinek, Wietnamek, Laotanek itp... tak jak Norwegowie żon szukają wśród Polek, Ukrainek, Litwinek itp. Serio. Podczas miesiąca w Norwegii propozycji małżeństwa, całkiem serio - zaliczyłam trzy, takich mniej serio - przestałam liczyć po 10...
"stan posiadania i możliwości zarówno zawodowych, intelektualnych, rozwojowych i finansowych." - dla mnie przy wyborze męża bardzo istotne było, by miał poczucie humoru i błyskotliwość świadczące o inteligencji; ważne było, żeby nie przepuszczał pieniędzy na hazard czy panienki, a nade wszystko - żeby był dobrym człowiekiem, potrafiącym spojrzeć na drugiego człowieka z bliska, a nie przez szybę. Jego możliwości finansowe i opcje rozwoju miałam i dalej mam tak głęboko w nosie, jak tylko to jest możliwe. Abstrahując od tego, że dla mnie nie jest to specjalnie ważne, uważałam, że skoro ja nie mam mieszkania, samochodu, ani świetnej pracy, to nie mam moralnego prawa wymagać tego od drugiej osoby. Właśnie pod tym względem różnię się od Chinek - uważam, że jeśli czegoś potrzebuję, powinnam być w stanie zdobyć to sama. Oczywiście, bardzo miło mi, że akurat tak się złożyło, że ZB ma mieszkanie, samochód itd. Jednak były to czynniki w ogóle nie wpływające na mój wybór! Niedobrze mi się robi, gdy Chinki gardzą chłopcami z tej samej klasy społecznej. O ile rozumiem, że osoba bogata nie chce wyjść za gołodupca - z wielu różnych przyczyn zresztą - o tyle dziewczyny, dla których małżeństwo jest jedyną opcją polepszenia sobie bytu - drażnią mnie. Sama nie ma na mieszkanie i samochód, pracuje jako nauczycielka w przedszkolu, ale facet to już musi być o poziom wyżej. Bo co? Z jakiej niby racji? Bo woli drogo sprzedać swoją d..., że się tak nieładnie wyrażę?
UsuńDlatego im szybciej Chińczycy zaczną mieć w nosie tego typu panienki, tym lepiej. Choć mieszkam w Chinach już ładnych parę lat, nie poznałam ani jednej Chinki, która chciałaby wspólnie ze swoim ewentualnym mężem budować dobrobyt - wszystkie wybierały drogę na skróty, do bogatego portfela, a najlepiej do męża, który sobie gdzieś tam pracuje i tylko od czasu do czasu muszą znosić jego obecność. A te durne chłopy się na to godziły...
O ile pamiętam, to opcji rozwoju i stanu posiadania nie musiałaś zgłębiać, bo zostały ci wyłożone że tak powiem - łopatologicznie :D Czytałam twój wpis o kolejnych swatach, gdzie reklamowano ci ZB, samotnego bo żadna Chinka nie poleci na kogoś kto nie zapewni jej tego i tamtego i zwłaszcza w ogóle i smiałam się z tych " zwłaszcza wogółow". I pamiętam twój zachwyt jego saksofonem.
UsuńFakt, że Chinki przesadzają... Ale źle na tym nie wychodzą, one, ich dzieci i rodziny walące hordami na zakupy do Mediolany, na studia do Londynu, na leczenie do Ameryki. A durne Europejki szukają "miłości" "szybszego bicia serca" "wspólnoty intelektualnej" "poczucia humoru" ... i potem szarpią się z życiem.
Inna kultura - dla nich ma być na bogato, u nas "najważniejsze jest ukryte dla oczu". Ale powiedz mi jak taka Chinka ma być normalna, skoro całe życie słyszy że szkoda że nie jest synem, jest głupia, brzydka i w ogóle, jak jeszcze ją trzeba będzie w dorosłym zyciu wspomagać to wstyd na całą wieś i pół wszechświata, aż z oburzenia portrety przodków będa ze ścian spadać. I tak dalej.
Biorąc pod uwagę że będzie własnością męża, z obowiązkiem wspomagania teściowej, zazwyczaj wrednej i wymagającej - to wcale się nie dziwie, że szuka tak, aby się jej zycie słodko ułożyło a do opieki nad teściową można było wynająć wietnamską imigrantkę (nie wiem, czy u was jest to powszechnie, ale na Tajwanie staruszkami zajmują się prawie wyłącznie importowane "maid"
Nie utożsamiam się z taką postawą, ale jestem w stanie zrozumieć jej genezę i zasadność.
Przy czym z ludzkiego punktu widzenia - to życzę tym wszytskim Chińczykom bez miliardów na kontach i bez perspektyw szybkiego dojścia do owych miliardów - żeby się ogarnęli. I zamiast foszastej Chinki postawili na współpracę transgraniczną. Rosjanki bardzo lubią mężów Chińczyków - bo robotny, dziećmi się zajmie, nie pije, ciuła i wie że kobietę, dom i dzieci trzeba obkupić, żeby sąsiadom oko bielało.
Znam dwie Tajwanki z podobnym do mojego podejściem - "żebym tylko nie musiała nieroba utrzymywać", plus żeby nie pił i nie bił, za to widział w żonie kogoś ważnego. Obie mieszkają za granicą, obie według tajwańskich mężczyzn są "hai hao" ładne (czytaj - brzydkie jak noc listopadowa) i obie olewają sztuczne rzęsy, tapety, odchudzanie, obcasy i cały anturaż współczesnej Chinki polującej na męża.
A co do durnych chłopów mieszkających daleko... oni też mają na to sposób, bo wyśle żonie pół wyplaty i nikt mu nad uchem nie brzęczy że chadza na popijawy, że mu kolana drętwieją od siedzących na nich piękności z KTV. Jak mu się zachce obcowania, to zakupi stosowną usługę, koszule wypierze mu pralnia, obiad podadzą w knajpie - a obowiązek wobec rodziny spełniony, o mamusię ma kto zadbać. O wpólnocie dusz i mysli - rzecz jasna nie słyszał, albo jak słyszał to tak jak my słuchamy o krepowanych stopach, w kategoriach ciekawostek.
Ja wiem, że różnice kulturowe, że model wychowania, że kontrakt, a nie miłość. Ideę miłości romantycznej w wydaniu europejskich nastolatek przerobiłam, dziękuję, nie skorzystam. Gdyby model azjatycki był lepszy... tzn. gdyby dawał więcej szczęścia - to w ogóle bym nie dyskutowała. I faktycznie - części kobit, nie tylko Chinek zresztą, pełny portfel jest atrybutem pełni szczęścia. Bóg z nimi.
UsuńPojawia się jednak mały problem: w gronie znajomych Chinek i Tajwanek, które wyszły za portfele, nie znam ani jednej szczęśliwej. Przyglądają mi się z niedowierzaniem, pytając, skąd biorę ten codzienny uśmiech na twarzy. Gdy im mówię, że z dobrze dokonanego wyboru partnera życiowego, potrząsają głowiznami i mówią, że mam szczęście, że na takiego trafiłam. Tak! Mam szczęście. Ale też - po prostu mądrze(j) wybrałam. One same nie brały pod uwagę tego, czy po prostu swojego faceta zupełnie normalnie lubią, czy w ogóle jest za co go lubić. To samo zresztą dotyczy facetów - części wystarcza to, że ktoś mu dziecko urodzi i wypierze kalesony, część z góry zakłada, że żona nie jest do rozmawiania, bo od rozmawiania są kumple. Ale dyskusja z tymi ludźmi o szczęściu to jak mówienie do ślepego o kolorach. Oni tam nie byli, nie wiedzą, że tak można, nie wiedzą, więc nawet nie szukają. Tylko wobec tego dlaczego tak mi zazdroszczą?
PS. Oczywiście, to czy faktycznie mądrze wybrałam, to się jeszcze okaże :D
Hm... Poczułam się jak ostatni nieudacznik. Dobrze, że mam chociaż komputer :D
OdpowiedzUsuńciesz się, że nie jesteś młodym Chińczykiem, szukającym żony... :D
Usuń