Arahant, po chińsku zwany Luohan 羅漢, to, w dużym uproszczeniu, buddyjski odpowiednik świętego. Li Guangxiu*, artysta ludowy lubiący babrać się w glinie, przywiózł swoich sześciu uczniów do Kunmingu specjalnie po to, żeby stworzyć dla Bambusowej Świątyni pięciuset arahantów. Do tej pory bowiem świątynia nie miała się czym pochwalić – no może poza piękną legendą. Taka jakaś nijaka była... Stary opat postanowił coś z tym zrobić; podobno we śnie ukazał mu się Budda nakazujący nawiązać do legendy i stworzyć sylwetki wielu mnichów, a każdy w innej pozie. Zaprosił więc opat mistrza Li Guangxiu i zlecił prace.
Legenda bardzo podziałała mistrzowi na wyobraźnię. Mieli mnisi przecież różne pozy i cechy szczególne, zupełnie jak... ludzie. Zaczął więc szkicować z głowy. Ale im bardziej zachwycali się szkicami uczniowie, tym bardziej mistrz był niezadowolony. Dlaczego? Do tej pory rzeźby buddyjskie wszystkie rzeźbiono na jedną modłę – inne atrybuty, lecz te same twarze; jeśli zobaczyło się jednego, to tak, jakby się widziało wszystkie. A przecież jeśli nawet na ziemi ludzie się różnią, to co dopiero w niebie! Uczniowie się zafrasowali. Przecież nie pójdą do nieba szkicować? Mistrz rozwiał ich obawy – jeśli nie możemy iść do nieba szukać wzorów, możemy znaleźć je tu, na ziemi. Przecież arahanci to ludzie, którym udało się wybić ponad przeciętność, wyćwiczyć, przekroczyć siebie – ale wciąż ludzie! Muszą się więc, jak ludzie, różnić. Uczniowie pojęli, że powinni szukać cech szczególnych i nadać je arahantom. Podobno Li Guangxiu zabierał uczniów do Kunmingu w każdy dzień targowy i robili szkice napotkanych ludzi. Zwracali uwagę na ich charakter, postawę, mimikę, ubiór i ozdoby. Niejeden wieśniak, mieszczka czy kupiec zapałaliby pewnie świętym oburzeniem wiedząc, że są modelami dla artystów...
Dnia pewnego mistrz Li wybrał się z jednym uczniem w góry. Zmęczeni wspinaczką odpoczywali właśnie pod rozłożystym drzewem, gdy usłyszeli krzyk, jakby kogo mordowano. Uczeń chciał uciec, ale mistrz go zatrzymał i ostrożnie zakradli się w kierunku, z którego dochodził krzyk. Po rozchyleniu gęstego poszycia, ujrzeli dwóch potężnych jak dęby drwali, urządzających sobie na polanie zapasy. Ich ruchy, postawa i sprawność zachwyciły artystów, którzy natychmiast rzucili się robić szkice. Jeśli więc ujrzycie umięśnionych i silnych arahantów, pewnikiem są to właśnie ci dwaj.
Wracając wieczorem do domu, mistrz z uczniem trafili nad urokliwe oczko leśne, pokryte liliami wodnymi. Blask księżyca oświetlał pięknie tę scenę: śliczny młodzieniec wyciągający rękę, by zerwać lilię i dłuuuugi cień jego ręki odbity w wodzie, zlewający się z sylwetką. Mistrz rzecze: patrz, jakie długie ramię! Oczywiście i tego młodzieńca odwzorowano w rzeźbie – jeśli więc ujrzycie arahanta o długim ramieniu, jest to właśnie ten. Dokądkolwiek by nie poszli mistrz czy uczniowie, wracali ze szkicownikami pełnymi inspiracji. Każdy był dobry: grubasy podobne beczkom i ci chudzi jak szczapy; weseli jak szczygieł i smutni jak śmierć; rybacy znad jeziora i kamieniarze z gór, urzędnicy z wielkiego miasta i drobni uliczni złodzieje tudzież dziewczęta sprzedające kwiaty...
Rozpoczęto rzeźbienie. Czy proces twórczy był tak trudny, czy wymagania mistrza bardzo wysokie, dość, że siedem lat z okładem zeszło, zanim pięciuset arahantów stanęło w świątyni. Kiedy jednak stanęli, wzbudzili podziw wszystkich odwiedzających. W większości chińskich świątyń buddyjskich są statuy arahantów. Dlaczego więc akurat nasza świątynia stała się z ich powodu znana? Po pierwsze: jest ich dużo – pięciuset arahantów znajduje się poza tym tylko w kilku miejscach. Poza tym jacy to arahanci! Wyglądają jak żywi, widać dbałość artystów o szczegóły. Arahanci mają po metr wysokości, każdy stoi w odmiennej pozie i stroją różne miny. To właśnie jest najważniejsze – bowiem przełamało tradycję niemal jednakowych sylwetek rzeźby buddyjskiej. Miny naszych arahantów są mocno przesadzone, wykrzywione aż do śmieszności – ale dzięki temu zamiast zwykłych rzeźb mamy do czynienia z... życiem. Niektórzy się śmieją, inni są przerażeni czy wściekli; wyciągają nieproporcjonalnie długie ręce do księżyca bądź przekraczają ocean na nieprawdopodobnie długich nogach, są tu nieobuci biedni mnisi i buddowie z wielkimi brzuchami; czasami zostają z nagła nakryci podczas intymnych czynności typu dłubanie w uszach czy drapanie po plecach. Nic, co ludzkie, nie jest im obce – wszyscy, również arahanci, są tylko ludźmi. Jest to niejakie odczarowanie boskości – to trochę tak, jakby świętej Barbarze włożyć na głowę górniczą czapkę, do ręki szpadel i umazać ją na czarno tudzież wsadzić świętego Krzysztofa w skafander i do Formuły I. Nic dziwnego, że nazywa się ich „perłą w skarbcu Wschodniej rzeźby” (東方雕塑寶庫中的明珠). Są uroczy – a że atmosfera wyciszenia w świątyni sprzyja kontemplacji, przyglądałam się im długo i zachłannie. Ciekawostką na skalę światową jest fakt, że jednym z arahantów jest Jezus – co dużo mówi o sposobie przyswajaniu idei chrześcijańskich przez Chińczyków. Są też arahanci, których twarze i postury zostały wzięte od uczniów naszego chińskiego Wita Stwosza – nie wiadomo, czy z braku innych pomysłów, czy z rozwiniętego poczucia humoru mistrza. Pokolorowani zostali umbrą, indygo i innymi barwnikami pochodzenia mineralnego czy roślinnego, które podobno nie blakną (nie znam się, nie wiem, czy co jakiś czas kolory na rzeźbach nie są po chamsku poprawiane).
Zdjęć mam zaledwie kilka – ot, przeklęte zakazy fotografowania. Cały czas łaził za mną mnich z sękatym kosturem i miałam lekkiego pietra. Dobrze, że mi aparatu nie odebrał...
*Zazwyczaj tłumaczę wszystkie chińskie nazwiska i imiona, bo uważam je za urocze. Ale przy najlepszy chęciach mistrz Czarny Obszerny Remont po prostu nie nadawał się do urokliwej legendy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.