2025-05-31

Pięć Trucizn 五毒

Pięć Trucizn może oznaczać dwie podstawowe rzeczy: pięć groźnych stworzeń znanych w starożytnych Chinach lub pięć niebezpieczeństw widzianych oczami chińskiej partii. Drugie znaczenie odłóżmy na bok i skupmy się na pierwszym. 
Piątego dnia piątego miesiąca księżycowego, czyli właśnie dzisiaj, przypada Święto Smoczych Łodzi, które w dawnych Chinach oznaczało początek lata. Nikt się jednak z tego nie cieszył! Podwójna Piątka była uważana za niepomyślny a nawet groźny dzień - z nadejściem lata wszystkie jadowite paskudztwa zaczynały wyłazić, a w dodatku gorąco było uważane za przyczynę wielu chorób. Zgodnie z przekonaniami starożytnych Chińczyków, truciznę należało zwalczać trucizną. Dlatego pijali realgarową wódkę zawierającą tetrasiarczek tetraarsenu - czegóż by to nie wybiło! Z nietypowych antyjadowych specjałów znane jest również wino przyprawione cynobrem. Jeśli chcieli mieć pupila, który mógłby ich ochronić przed wszelkimi truciznami, sporządzali gu. Inną, zdecydowanie mniej inwazyjną metodą było wieszanie wizerunków chińskiego wiedźmina Zhong Kuia. Jednak za bodaj najskuteczniejszą metodę radzenia sobie z pięcioma truciznami uważano tzw. amulety pięciu trucizn (w zależności od formy: 五毒錢 lub 五毒图案). Uważano je zwłaszcza za najlepszą ochronę dla dzieci, a już w połączeniu z torebeczką pachnącą ziołami, przede wszystkim bylicą chińską, powieszoną wraz z amuletem na szyi dziecka - ochrona zdawała się być stuprocentowa. 
Cóż to było za pięć jadowitych stworzeń? W różnych czasach i warunkach geograficznych mogły się one oczywiście różnić, ale zazwyczaj złota piątka zawierała węża, skorpiona, skolopendrę, ropuchę i gekona. W niektórych tradycjach zamiast zwykłych ropuch pojawiała się trójnoga żaba, a w innych dodatkiem był tygrys albo pająk zamiast nieszkodliwego przecież i pożytecznego gekona. Ciekawa jest również wersja, wedle której pięć trucizn to wyłącznie stworzenia należące do chińskiej grupy owadów 虫: 蜈蚣 (skolopendra)、蛇 (wąż!)、蝎 (skorpion)、蜂 (pszczoła) oraz 蜮 yù - pewne mityczne stworzenie, o którym kiedyś jeszcze napiszę.
Tu ciekawostka: nie, Chińczycy nie uważali tygrysów za jadowite. Po prostu są to zwierzęta samotnicze, a samotność 獨 [独] dú czyta się identycznie, jak truciznę 毒 dú. Inna interpretacja zakłada, że tygrys pojawia się nam tego dnia nie jako jedna z pięciu trucizn, a na pamiątkę po Qu Yuanie, ponieważ ów był urodzony w dniu tygrysa. 
Druga ciekawostka: choć gekony są dla ludzi kompletnie nieszkodliwe, a wiele pająków faktycznie jest jadowitych i bardzo dla nas groźnych, tradycjonaliści nigdy nie zgodzą się na zastąpienie gekona przez pająka w wizerunku pięciu trucizn. Dlaczego? Otóż dlatego, że tradycyjnych pięć trucizn to nie tylko trucizny, ale i lekarstwa - z tych wszystkich stworzeń przyrządzano dawniej medykamenty, a z pająków nie. Dlatego używanie ich wizerunku uważane jest za niewłaściwe. 
Tradycja tych amuletów żyje również w Wietnamie. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w Chinach nadal są bardzo popularne, wraz z rozmaitymi kolorowymi smoczołodziowymi bransoletkami, ozdobionymi już niekoniecznie wizerunkami pięciu jadowitych stworzeń, a tygryskami lub maleńkimi dzongdzami
Tradycją zupełnie nieznaną u nas, na południu, jest jedzenie Ciastek Pięciu Trucizn 五毒餅. W północnych Chinach jada się je właśnie w Święto Smoczych Łodzi i są one również traktowane jak talizman - mają przynosić zdrowie i szczęście. Zazwyczaj kupuje się komplet pięciu; na każdym ciastku znajduje się wizerunek jednej z trucizn, ale są też dostępne wielkie z wymalowanym od razu kompletem stworzeń i wtedy wystarczy jedno.
Współcześnie uważa się też dość powszechnie, że gekon został włączony do grupy omyłkowo zamiast salamandry, która jest wprawdzie zazwyczaj niegroźna dla człowieka, ale faktycznie jest toksyczna. Najbardziej prawdopodobną trucizną jest powszechna tutaj traszka chińska
W dzisiejszych Chinach pięcioma truciznami określa się również pięć "grzechów": obżarstwo, opilstwo, dziwkarstwo, hazard i palenie. Według innych mogłoby to być też pięć złych człowieczych zachowań: oszukiwanie, sprzeniewierzanie, zdrada, zwodzenie i złodziejstwo. Buddyści zaś pierwotnie mieli trzy trucizny: chciwość, złość i głupotę, a potem dodali jeszcze powolność i wątpliwość.

Z okazji dzisiejszego Święta Smoczych Łodzi życzę Wam wszystkim zdrowia, spokoju i żadnych spotkań z truciznami w dowolnym tego słowa znaczeniu.

2025-05-29

dzongdzowa radość 粽是快乐

Gra słowna na dziś:
W związku ze Świętem Smoczych Łodzi znak 总 zǒng - zawsze, w każdym wypadku został zamieniony na podobnie brzmiące 粽 zòng - czyli to od dzongdzów, tradycyjnej smoczołodziowej przekąski. Dzięki temu "zawsze radośni", "zawsze szczęśliwi" są dzongdzowo radośni i szczęśliwi.
Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Smoczych Łodzi, które będzie już za dwa dni!

2025-05-27

Pięcioro dzieci i Budda 五子戲佛

Jednym z bardzo typowych buddyjskich dobrowróżbnych obrazków jest wizerunek buddy otoczonego pięciorgiem baraszkująch dzieci (oczywiście chłopców). Można go znaleźć zarówno w postaci kaligrafii na ścianach, jak i na porcelanie tudzież brązie, a także wyrzeźbiony w drewnie czy żadach - nie tylko w celach sakralnych, czyli dla świątyń, a dostępny dla każdego. Co ciekawe, ten sam wizerunek jest znany pod co najmniej kilkoma nazwami: pięcioro synów bawi się (z) buddą, pięcioro synów rozrabia z buddą 五子鬧佛, pięcioro synów walczy z buddą 五子戰佛, pięcioro synów rozrabia z Maitreją 五子勒彌勒... Bez względu jednak na użytą nazwę, sam wizerunek jest podobny: piątka dzieciaków obłazi ze wszech stron uśmiechniętego, dobrotliwego buddę i dokazuje, ile wlezie. Szalenie radosna scenka, prawda? 
Dlaczego jednak tych chłopców jest akurat pięciu? Są różne domysły. Może przedstawiają Pięciu Bogów Szczęścia? A może chodzi o pięć pożądań: pragnienie pieniędzy, seksu, sławy, łakomstwo i lenistwo? A może pięć szczęść żywota ludzkiego: długowieczność, bogactwo, zdrowie, umiłowanie cnoty oraz spokojna śmierć. Obojętnie jednak, co wyrażają chłopaki - najważniejsze to jak centralna postać, czyli Maitreja, radzi sobie z tymi wyzwaniami. 
Czy aby na pewno jest to Maitreja? Choć tak jest podpisany nawet na naszej dzisiejszej kaligrafii, w żadnej księdze buddyjskiej nie znajdziemy opisów Maitrei z dziećmi. Są one za to spotykane w opowieściach o Śmiejącym Się Buddzie, który był lub nie był jednym ze wcieleń Maitrei. On to zawsze był otoczony dzieciakami. Zgodnie z jedną z legend, Avalokiteśwara podarowała mu kiedyś dno kwiatu lotosu wypełnione owocami. On jak zwykle wrzucił wszystko do swej torby, jednak zanim się spostrzegł, zamiast lotosów wylazło z niej pięcioro dzieci. Ponoć to właśnie stąd teoria o pięciu szczęściach - przecież Bogini Miłosierdzia nie dałaby buddzie trosk i pożądań, a tylko błogosławieństwa. 
A jednak - w najwcześniejszych malowidłach ilość smarkaterii dochodziła nawet do osiemnastu sztuk. Pod koniec dynastii Ming ich liczba zmniejszyła się do dzisiątki, a pod koniec dynastii Qing została już tylko połowa. Są tacy, którzy twierdzą, że buddyści od zawsze wiedzieli, że przyrost naturalny będzie się z czasem zmniejszać... 
Tym, co pozostało niezmienne, jest jednak sam budda, z jego życzliwością, optymizmem, miłosierdziem i mądrością. Przyjrzyjmy się szkrabom: jeden próbuje buddzie zrobić dziurę w uchu, inny szarpie za jego ubranie... Obojętnie jednak, jak bardzo pięciu łobuzów naprzykrza się buddzie, on otacza ich taką samą wyrozumiałością i czułością. A może... obojętnością? Prawdziwa cnota pozostaje obojętna zarówno wobec pragnień, jak i wobec szczęść, które się jej przytrafią. Serce buddy jest nieporuszone jak lustro wody: możesz wrzucić do tego jeziora kamień, ale lustro zaraz znów się zrobi gładkie. W różnych wersjach dzieci te mogą różnie wyglądać; mogą na przykład mieć atrybuty wiążące je z jakimś konkretnym znaczeniem, jednak akurat tutaj dłonie chłopców są puste; nie dzierżą ani wazonu, który symbolizuje pokój i pomyślność, ani liczydła, które zwiastuje bogactwo. Pozostaje więc tylko ciepły uśmiech buddy, który nie daje się wciągnąć w chłopięce zaczepki i który ze spokojem w sercu zaczyna każdy kolejny dzień.
Czego życzę sobie - i Wam, kochani.

2025-05-25

Zgiełk czasu

Jedną z niewątpliwych korzyści faktu, że rzadko mam dostęp do literatury po polsku w wersji papierowej jest to, że czytam nie tylko książki, które sama wybieram, ale również te, które "się trafią". Jedną z nich jest moja pierwsza (ale być może nie ostatnia) książka Juliana Barnesa, opowiadająca o losach Szostakowicza - jednego z najwybitnieszych kompozytorów wszech czasów, a przy okazji będąca swoistym studium losów artysty w komunistycznym reżimie. Gdybym najpierw przeczytała polskie recenzje, pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła. Głosy generalnie bardzo krytyczne, bo pitu pitu Anglika, który nigdy nie miał okazji zobaczyć systemu od środka, więc co on niby może wiedzieć. Otóż drodzy państwo, sporo może wiedzieć. Siedzenie w środku czegoś nie zawsze zapewnia najwłaściwszą perspektywę (zawsze przypomina mi się dowcip o owsikach); każdemu z nas mogłaby się przydać umiejętność wyjrzenia poza własny grajdołek. Niektóre sprawy widać tylko z odległości. 
Zmiana perspektywy przysłużyła się i mnie. Będąc młodą lekarką pewnie inaczej oceniałabym wybory życiowe Dymitra; po wielu latach mieszkania właśnie w Chinach być może odrobinę lepiej go rozumiem? Może jestem cokolwiek bardziej wyrozumiała? No i sama proza Barnesa - och, jak ten człowiek potrafi wejść komuś w głowę! Delicje! 
Odparł, że ojciec był "zupełnie zwyczajnym człowiekiem". Nie powiedział tego protekcjonalnie: to godna pozazdroszczenia umiejętność = być człowiekiem zwyczajnym i budzić się co rano z uśmiechem na ustach. 
Był to powolny i bolesny proces - odkrywanie, że teoria miłości nie przystaje do realiów życia. To tak, jakby ktoś oczekiwał, że będzie w stanie napisać symfonię, bo kiedyś przeczytał podręcznik komponowania. 
Byli też tacy, którzy rozumieli nieco więcej, którzy cię wspierali, ale jednocześnie byli tobą rozczarowani. Którzy nie byli w stanie pojąć jednego prostego faktu: że w Związku Radzieckim nie da się mówić prawdy i żyć. Którzy wyobrażali sobie, że wiedzą, jak działa władza, i chcieli, żebyś z nią walczył, tak jak w ich przekonaniu oni walczyliby na twoim miejscu. Innymi słowy, chcieli twojej krwi. Chcieli męczenników, by udowodnić podłość reżimu. Ale tym męczennikiem miałeś być ty, nie oni. [...] Chcieli, żeby artysta był gladiatorem, niech publicznie walczy z dzikimi bestiami, niech jego krew barwi piach. 
Ale mógłby pan po prostu tworzyć, tak? Tak, mógłbym tworzyć muzykę, której nikt by nie grał ani grać nie mógł. Tyle tylko, że muzyka jest po to, by jej słuchano - w czasach, w których powstaje. Muzyka nie jest jak chińskie jajo: nie staje się lepsza od tego, że leży latami w ziemi. [...] Tak, może muzyka jest nieśmiertelna, ale kompozytorzy niestety nie są. Łatwo ich uciszyć, a jeszcze łatwiej zabić. 
Duszę można zniszczyć na trzy sposoby: tym, co inni robią tobie; tym, co pod naciskiem innych robisz sobie sam i tym, co robisz sobie sam z własnej woli. Każdy z tych sposobów jest skuteczny. 

Sprawiłam sobie tą lekturą ogromną przyjemność i to nie tylko dlatego, że w młodości parałam się muzykologią i biografie muzyków były moim chlebem codziennym. 
No a wartością dodaną jest fakt, że od paru dni w kółko słucham "Shosty'ego".

2025-05-23

Dżakarandy - fotorelacja

W drodze powrotnej z koncertu nowej chińskiej muzyki po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć dżakarandy nocą. Lało jak z cebra, wszystko było zamazane, ale fioletowe kwiecie na tle granatowego nieba było magiczne. Postanowiłam, że w tym roku damy sobie czas i pokontemplujemy dżakarandy nie tylko za dnia, ale również nocą. Ruszyliśmy tuż po powrocie Tajfuniątka ze szkoły; powolny spacer nibyparkiem dżakarandowym byłby miły, gdyby nie przeciskanie się między milionem ludzi. Nie tylko my chcieliśmy uwiecznić dżakarandy... Cóż, kierowcy przyzwyczaili się już nawet, że dżakarandowe aleje są w sezonie zawsze zakorkowane. Nie spieszyło się nam; szukaliśmy najładniejszych widoków, upajaliśmy się omdlewającosłodką wonią, cieszyliśmy się wspólnym czasem.
W tym roku zatrzymywaliśmy się niemal przy każdym straganie; w ciągu paru lat kunmińczycy nagle rozdmuchali dżakarandowy sezon tak niebywale, że stał się regularną dziedziną turystyki wraz z dżakarandowym rękodziełem, magnesami na lodówkę, breloczkami, profesjonalnymi sesjami zdjęciowymi dostępnymi przy każdym co wdzięczniejszym drzewie, wieloma typami turystycznych lodów (oczywiście nie odmówiliśmy sobie po porcji!), a nawet z regularnymi kursowymi piętrusami z otwartym piętrem, pomalowanymi oczywiście na fioletowo, żeby każdy od razu wiedział, o co chodzi.
Całe szczęście czterdzieści metrów kwadratowych chroni nas przed pokusą kupowania kolejnych durnostojów, ale z niesamowitym wręcz rozrzewnieniem wspominałam moje pierwsze lata w Kunmingu, gdy tutejsza turystyka leżała i kwiczała, a kolejni przyjeżdżający w odwiedziny znajomi wyjeżdżali stąd bez żadnych tego typu pamiątek (swoją drogą, herbata i tak była przez wszystkich uważana za najlepszy podarunek). 
Powolne zapadanie zmierzchu przeczekaliśmy bardzo przyjemnie w jednej z naszych ulubionych restauracji z kunmińskim jedzeniem (wbrew pozorom wcale nie jest tak łatwo znaleźć tu dobre rdzennie kunmińskie żarcie), zajadając się chrupiącymi żeberkami z miętą, ziemniakami z pędami pieprzu syczuańskiego, maleńkimi krewetkami z czosnkiem bulwiastym i zupą szpinakową z tofu (tym razem samym, nie zmienionym w klopsiki). Gdy słońce już zaszło, powoli ruszyliśmy w stronę domu:
To było jedno z najfajniejszych popołudni ostatnich miesięcy. Uwielbiam czas, który spędzamy razem, nie musząc się spieszyć i nie będąc zbyt zmęczonymi, by móc się cieszyć swoim towarzystwem. Oby takich okazji było więcej!