W drodze powrotnej z koncertu nowej chińskiej muzyki po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć dżakarandy nocą. Lało jak z cebra, wszystko było zamazane, ale fioletowe kwiecie na tle granatowego nieba było magiczne. Postanowiłam, że w tym roku damy sobie czas i pokontemplujemy dżakarandy nie tylko za dnia, ale również nocą.
Ruszyliśmy tuż po powrocie Tajfuniątka ze szkoły; powolny spacer nibyparkiem dżakarandowym byłby miły, gdyby nie przeciskanie się między milionem ludzi. Nie tylko my chcieliśmy uwiecznić dżakarandy... Cóż, kierowcy przyzwyczaili się już nawet, że dżakarandowe aleje są w sezonie zawsze zakorkowane. Nie spieszyło się nam; szukaliśmy najładniejszych widoków, upajaliśmy się omdlewającosłodką wonią, cieszyliśmy się wspólnym czasem.
W tym roku zatrzymywaliśmy się niemal przy każdym straganie; w ciągu paru lat kunmińczycy nagle rozdmuchali dżakarandowy sezon tak niebywale, że stał się regularną dziedziną turystyki wraz z dżakarandowym rękodziełem, magnesami na lodówkę, breloczkami, profesjonalnymi sesjami zdjęciowymi dostępnymi przy każdym co wdzięczniejszym drzewie, wieloma typami turystycznych lodów (oczywiście nie odmówiliśmy sobie po porcji!), a nawet z regularnymi kursowymi piętrusami z otwartym piętrem, pomalowanymi oczywiście na fioletowo, żeby każdy od razu wiedział, o co chodzi.
Całe szczęście czterdzieści metrów kwadratowych chroni nas przed pokusą kupowania kolejnych durnostojów, ale z niesamowitym wręcz rozrzewnieniem wspominałam moje pierwsze lata w Kunmingu, gdy tutejsza turystyka leżała i kwiczała, a kolejni przyjeżdżający w odwiedziny znajomi wyjeżdżali stąd bez żadnych tego typu pamiątek (swoją drogą, herbata i tak była przez wszystkich uważana za najlepszy podarunek).
Powolne zapadanie zmierzchu przeczekaliśmy bardzo przyjemnie w jednej z naszych ulubionych restauracji z kunmińskim jedzeniem (wbrew pozorom wcale nie jest tak łatwo znaleźć tu dobre rdzennie kunmińskie żarcie), zajadając się chrupiącymi żeberkami z miętą, ziemniakami z pędami pieprzu syczuańskiego, maleńkimi krewetkami z czosnkiem bulwiastym i zupą szpinakową z tofu (tym razem samym, nie zmienionym w klopsiki). Gdy słońce już zaszło, powoli ruszyliśmy w stronę domu:
To było jedno z najfajniejszych popołudni ostatnich miesięcy. Uwielbiam czas, który spędzamy razem, nie musząc się spieszyć i nie będąc zbyt zmęczonymi, by móc się cieszyć swoim towarzystwem. Oby takich okazji było więcej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.