Zostałam wychowana w kulcie inteligentnych ludzi, posługujących się polszczyzną jak brzytwą. Jeśli byli złośliwi wobec partaczy czy ludzi pośledniejszych - ich zdaniem oczywiście - od siebie, to tym gorzej dla tych maluczkich, dla tych prostaczków, dla tej - nie wahajmy się używać właściwych słów! - hołoty. Mając lat osiemnaście czy dwadzieścia sama z wielką przyjemnością piętnowałam cudze błędy, uważając, że chama od osoby inteligentnej i na poziomie odróżnia się po języku.
Całe szczęście od tego czasu trochę zmądrzałam.
Pewnie dlatego lektura dwóch tomów Pokaż język! Roberta Stillera sprawiła mi zdecydowanie mniej radości niż mogłaby ze dwadzieścia lat temu. Wówczas przytyki te uważałabym za najwłaściwszą rzecz na świecie.
Dziś podoba mi się warstwa językoznawcza - cudowne kwestie etymologiczne czy tłumaczeniowe - jak opis kompetencji językowych, które musi posiadać tłumacz. Sama też się tak lubię bawić. Innym wprawdzie językiem, ale równie chętnie. Wspaniałe są eseje o ksenofobii językowej czy rozważania o językach martwych - kiedy język umiera tak naprawdę? Plus stwierdzenie, że to literatura piękna jest i będzie jednym z podstawowych czynników decydujących o istnieniu lub zagładzie poszczególnych języków.
Czuję się jednak skrępowana poziomem kultury osobistej autora, który w moim przekonaniu sięgnął rynsztoka. Poczucie wyższości, związane u autora z przekonaniem, że wiedza językowa sprawia, iż jest on człowiekiem lepszym i inteligentniejszym od motłochu, który niewłaściwie stawia przecinki albo nieprawidłowo akcentuje - rozumiałabym je dobrze, gdyby było odczuwane przez młodzieńca z mlekiem pod wąsem, ale odnoszącego sukcesy. Jednak w wykonaniu starszego pana, który wprawdzie nauczył się wielu języków, ale zapomniał o człowieczeństwie - wydaje mi się po pierwsze na wyrost, a po drugie dość ohydne. Wstrząsające były dla mnie również mizoginia autora i jego wyższość odczuwana względem innych kultur.
Tymczasem kilka wyjątków.
poemiociny i debilingwizmy
*
Translacja oznacza wszelkie przeniesienia jakiegokolwiek tekstu z języka na inny język. Tłumczaenie to w rozumieniu translatologicznym każdy wynik translacji mniej czy bardziej dosłownej. Choćby takiej, którą wykonać może i wykonuje byle uczniak, półanalfabeta, grafoman, belfer czy urzędas. A w przeciwieństwie do tego przekład to wynik translacji mniej czy bardziej twórczej lub artystycznej. Zatem i stylistycznej. Literackiej.
*
Czy i jak człowiek uprawiający tę sztukę [przekładu] musi znać obydwa języki: ten, z którego tłumaczy i ten, na który tłumaczy? [...] Bezdyskusyjny fakt, że nie istnieje u człowieka coś takiego jak idealne, pełne i doskonałe opanowanie któregokolwiek języka, nawet ojczystego; nawet u największego z mistrzów.
*
Już dzisiaj granice języków przestają się pokrywać z jakimikolwiek innymi granicami. A ludzie, nie przykuci już do tych granic łańcuchem i nie odpędzani od nich z pomocą wściekłych psów z kałasznikowem w łapie, przekraczają je coraz swobodniej. Jedni we własnej osobie, inni w telewizji lub internecie. Granice odchodzą w przeszłość.
*
Umiejętność "płynnego" mówienia nie jest w ogóle żadnym wskaźnikiem dobrej znajomości języka. [...] Z pięciu wymienionych imiejętności [mówienie, rozumienie mówionego, czytanie, pisanie, tłumaczenie] jest najłatwiejszą. [...] A więc odpowiedź na pytanie: "Czy pan zna taki a taki język?" może być sensowna dopiero po sprecyzowaniu: o którą z tych pięciu funkcji chodzi i w jakim stopniu?
*
Można być w najlepiej sobie znanym języku świetnym stylistą na piśmie i niezbyt artykułowanym jąkałą w mowie. Ale znamy też ludzi z niebywałą swadą i swobodą mówiących po polsku, angielsku, francusku i węgiersku, którzy we wszystkich tych językach nie powiedzieli ani razu w życiu nic rozumnego. Zasługującego na ten zużywany przez siebie haust powietrza.
No i wreszcie! Ktoś powiedział prawdę o katastrofalnej i idiotycznej odmianie dobro i zło na dobru i złu. Stiller proponuje, by przy okazji snuć marzenia o srebru i cygaru schowanym w puzdru, zapiąć portki na biodru w biuru na drugim piętru, jeździć w metru, przejrzeć się w lustru, jak wygląda w futru, a ktoś przyłoży nam po żebru i po jądru! :D I odwołuje się do wspaniałego Lindego, gdzie stoi jak byk: o trojakim dobrze.
Ale żeby nie było nam tak miło, przyczepiłam się do tego, co Stiller ma do powiedzenia o Chinach.
Ale jak podchodzić do kalectwa językowego najbardziej znanych twórców polskiej kultury? Wciąż udawać, że wszystko w porządku? Jak te trzy chińskie małpy, z których jedna zasłania sobie oczy, druga uszy, a trzecia usta? Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić? [pamiętacie na pewno, że małpy te są raczej japońskie]
*
Jedną z chińskich prowincji Polak zna wyłącznie z tytułu sztuki Brechta Dobry człowiek z Seczuanu. Próżno sprawdzalibyśmy tę bądź co bądź osłuchaną nazwę w WSPP [Wielkim Słowniku Poprawnej Polszczyzny], gdzie znajdziemy tylko "Syczuan"[pisownia oddająca fonetykę, w przeciwieństwie do Seczuanu] i "Sichuan" [pisownia ogólnoświatowej transkrypcji pinyin] ... Tak naprawdę jest ona 2-sylabowa z akcentem na an.
No, ponarzekał sobie na redaktora tego słownika, że z niego żaden sinolog. Za to ze Stillera sinolog, że ho ho! Znalazł na przykład w Sichuanie sylabę "an", w dodatku akcentowaną! :D]
*
Gdyż humor wiąże się nie tyle z ogólnoludzkim odruchem śmiechu, ile z określoną postawą i reakcją świadomego umysłu. To jeden z powodów, dla których ludzie o największym poczuciu humoru często rozkoszują się nim i przekazują go sobie bez żadnych odgłosów, z twarzą po angielsku wręcz nieruchomą. Natomiast śmiech wyraża po prostu zaskoczenie i wynikającą z niego satysfakcję. Często rzeczy wcale nie wesołe: np. okrucieństwo i złośliwą uciechę. Że ktoś przewrócił się i złamał nogę. Albo pierdnął, kiedy chciał być wytworny. Albo wdepnął w kałużę lub łajno. Albo wpakował gębę w tort czy też oblał damę sosem pomidorowym. Określiłbym to jako azjatyckie (sic!) poczucie humoru. [Tu przykłady z Wietnamu czy Indonezji] Nawet subtelna i mądra kultura chińska lub japońska obfitują w podobne efekty. [...] Natomiast humor w rozumieniu zachodnim znany jest tylko w Europie i Ameryce Północnej oraz u Żydów.
Cóż. Brak oczytania i ewidentny brak znajomości kultury chińskiej z jej wielowarstwowym poczuciem humoru opartym przede wszystkim na gierkach językowych to żaden powód do chwały.
*
Wszystkie pięć [mowa tu o najważniejszych językach międzynarodowych, czyli angielskim, francuskim, rosyjskim, niemieckim i hiszpańskim] to zarazem języki wielkich literatur i kluczowych dla ludzkości wpływów kulturalnych. Jeśliby zginęło tych pięć języków, przepadłoby może 95% wszystkiego, co naprawdę liczy się dla całej ludzkości. Natomiast arabski, chiński i japoński nie spełniają żadnej z powyższych funkcji, a znaczenie ich wynika tylko z ważności tych zamkniętych w sobie rejonów.
Oczywiście, że ludzie, którzy nie mają pojęcia o literaturze azjatyckiej i o jej wysublimowaniu, najłatwiej stwierdzają, że owa literatura nie jest ważna dla ludzkości. Hmmm... To, że nie jest ważna, mówi wiele przede wszystkim o ksenofobii i nie wiedzieć skąd wziętym poczuciu wyższości białego człowieka, a nie o jej rzeczywistej wartości.
*
Rozdział Redundancja i szkoła ględzenia rozpoczyna się miniwykładem o języku chińskim, którego Stiller nie zna. No ale ponieważ zna się na wszystkim, to i na jego temat po prostu MUSI się wypowiedzieć:
Język chiński ma wszystkiego razem 406 jednosylabowych wyrazów, no! półtora tysiąca, bo wymawia się je w czterech różnych tonacjach, ale na tym koniec. Więc niektóre z tych sylab mają np. po sto znaczeń i nie ma sposobu, aby wszystkie się nie pomieszały. Tym bardziej, że wystarczy najdrobniejsza niedokładność wymowy którejść głoski, aby jeden wyraz o dziesięciu lub stu znaczeniach pomylił się z drugim o tyluż znaczeniach. [...]
Tu Stiller przytacza
znany wiersz o panu Shi i lwach, który składa się wyłącznie z rozmaitych wyrazów shi o różnych znaczeniach oraz wypowiedź Chinki, która, zapytana czy zrozumie taki tekst odczytany na głos odpowiada oczywiście, że nie i że trzeba zobaczyć zapis, bo różnym shi odpowiadają różne znaki. Wiersz to oczywiście żart językowy, ale ponieważ "Azjaci nie mają poczucia humoru", to Stiller wyciąga z tego inne wnioski:
Stąd już prosty wniosek: że język, który trzeba przekładać na wizualne ideogramy, żeby można go było zrozumieć, to kaleki język dla kaleków, nie spełniający należycie podstawowych funkcji normalnego języka i w mowie do niczego nie zdatny. Z wyjątkiem najbardziej elementarnych i oczywistych zwrotów w podstawowych sytuacjach życiowych.
Angielski jest również kompletnie niezrozumiały, a w dodatku zapis nic nie pomaga w zrozumieniu słynnego
zdania o bizonach. No ale o czym my w ogóle mówimy? Przecież angielski jest cudowny i przebogaty, a chiński to kaleki język dla kaleków...
*
O bykach w samym felietonie herbacianym (Herbata herbacie nie równa) mogłabym napisać tak rozłożyste dzieło, jak Stiller o bykach korektorek i innych tłumaczy, ale nie ma co się znęcać ani żołądkować. Wystarczy jeden mały wyjątek, żeby zobaczyć, jak bardzo jest on bez pojęcia:
Że w ogóle kultura picia herbaty istnieje nie u jej głównych wytwórców, czyli w Chinach lub Indiach, tylko u Anglików i Rosjan, jej głównych konsumentów.
Po takim kwiatku nie ma sensu nawet próbować czytać dalej... a jednak doczytałam do końca, ale od razu mówię - nie warto. Bo zaraz potem:
Że w japońskich czy chińskich ceremoniałach ma się do czynienia z rytuałem i obyczajem, z filozofią i symboliką. Czemu nie? Ale ze smakiem i gastronomią ma to niewiele wspólnego.
A mógłby palnąć się w ten durny łeb i pisać tylko o języku, etymologii, nauce języków, wyborach tłumaczeniowych...