2025-10-07

揶茶

Natknęłam się w Lushi na graffiti, w którym zaskoczył mnie jeden znak:


Dziewczyny ewidentnie zrywają liście herbaciane, a nie... naśmiewają się z nich. A to właśnie znaczy słowo 揶 yé, najczęściej zresztą używane w zbitce 揶揄 yéyú - przedrzeźniać, naśmiewać się, a także rzeczownikowo: przedrzeźnianie, wyśmiewanie. Można np. 揶揄別人, 揶揄自己, ale też doświadczamy 別人的揶揄. Sprawdziłam w rozmaitych dialektach - w żadnym nie pojawiło się słowo "ye" jakkolwiek związane z herbatą. Na wszelki wypadek mówię: właściwe słowo do zbioru herbaty to 採茶 [采茶] cǎichá, które oznacza właśnie zrywanie liści herbacianych.

2025-10-05

Lincańskie specjały

O ile Lincang-miasto raczej mnie rozczarowało, o tyle tutejsza kuchnia przyprawiła mnie o przyjemny zawrót głowy.
Mielona wieprzowina w sosie pomidorowym z czosnkiem bulwiastym. Taki niby sos boloński, ale z yunnańskim, mocno pikantnym twistem. Cudo!
Danie, które w całym Yunnanie tak samo się nazywa, ale w każdej restauracji inaczej smakuje: 小炒肉 "małe smażone mięso", czyli wieprzowina w plasterkach smażona z przyprawami.
Kleik ryżowy z kurczakiem w stylu grupy etnicznej Wa
sapie
żeberka pieczone w trawie cytrynowej
duszony boczek
kwiaty taro w ostrym sosie

Same karty dań zazwyczaj nie wyglądają jakoś zjawiskowo. Niby te same proste dania, które znam z wielu miesc w Yunnanie. A jednak - w Lincangu nabierają one zupełnie innego smaku i zapachu, zupełnie innego twistu - czy to dlatego, że tu wszystkie warzywa i mięsa są smaczniejsze? Czy dlatego, że tutejsi kucharze lepiej się znają na swojej robocie? Czy może dlatego, że tutejsze powietrze, woda i ludzie są tacy, że aż wszystko lepiej smakuje? Nie wiem. Ale wiem, że zdecydowanie warto tu spróbować lokalnej kuchni, a nie pozostawać w swej strefie komfortu.

2025-10-03

鲁史酱油 Sos sojowy z Lushi

Jednym z głównych powodów (oprócz architektury, położenia i historii), dla których warto odwiedzić Lushi, jest to, że przetrwały tam maleńkie manufaktury i zakłady rzemieślnicze, które w Wielkich Chinach już nie istnieją. Przykładem służyć może zakład produkujący sos sojowy dawnymi metodami:
W sklepiku od frontu można znaleźć również inne lokalne produkty, m.in. lufu i rozmaite sosy chilli.
Jeśli ma się godzinkę czy dwie, warto wejść, a właściciele (to mały rodzinny zakład) z całą serdecznością, choć niekoniecznie w zrozumiałym mandaryńskim, odpowiedzą na wszelkie pytania i pokażą, jak zrobić sos sojowy, dlaczego należy używać płótna i bambusa, a także jak długo właściwie musi ta soja fermentować i czego się dodaje jako starteru fermentacyjnego. A wszystko bez pośpiechu, przy filiżance herbaty, a już najbardziej się właściciele cieszą, gdy chcesz robić zdjęcia i ponieść w świat wiedzę o tradycyjnym sosie sojowym, który jest stokroć smaczniejszy niż chemiczne podróbki dostępne w sklepach. Koniecznie kupcie butelkę - nie tylko po to, żeby wesprzeć tradycję, której naprawdę szkoda, ale przede wszystkim dlatego, że naprawdę warto - sos jest boski.

Są i inne miejsca, o których warto poczytać, o które warto zapytać. Jest na przykład stary zakład farbiarski, powstały w 1905 roku, którego właściciel podróżował ponoć po całych Chinach, żeby znaleźć najlepsze techniki farbowania materiałów i najlepsze produkty służące do farbowania.


Jest też herbaciarnia, która się szczyci tym, że kontynuuje tradycję herbacianą zakładu Junchang hao 俊昌号, założonego właśnie tutaj w 1922 roku przez pana Luo Yingcai. Był to człowiek z głową na karku, który zaczął biznes od sprzedawania szwarcu, mydła i powidła, w tym paszy dla koni kupców przechodzących przez miasto, a także od tworzenia własnych wyrobów tytoniowych z produkowanych w okolicy liści. W 1931 roku był już tak zamożny, że kupił sporo ziemi w okolicy specjalnie po to, żeby uprawiać i przygotowywać do sprzedaży herbatę pu'er. Wędrowała ona następnie do Xiaguan, czyli do regionu Dali, a stamtąd już do całych Chin. Szczyt rozwoju firmy (jak większości firm w Lushi) przypadł na lata '30-'40 XX wieku. Ponoć są jeszcze kolekcjonerzy posiadający oryginalne "ciastka" herbaciane z tamtych czasów; warte są fortunę! Istniejąca dziś firma 普洱俊昌号生茶, choć nazwę zapożyczyła z tej oryginalnej i choć też produkuje surowe pu'ery, nie jest niestety bezpośrednią spadkobierczynią tradycji zapoczątkowanej przez Luo Yingcaia. Chlubią się wprawdzie, że produkują herbatę tradycyjnymi metodami, jednak chwilę później chwalą się, że unowocześnili proces produkcji, więc są raczej mało wiarygodni. 
Wracając do Lushi - szkoda, że herbaciarnia ta nie miała w ofercie nic ciekawego, tylko herbaty, które znam z innych miejsc. Chętnie spróbowałabym ich własnych herbat. Ciekawe, czy mają choć jedną produkowaną lokalnie - stare krzewy herbaciane pana Luo ponoć jeszcze gdzieś tam dziczeją...


Rozwój miasteczka wyobrażałabym sobie właśnie w tę stronę: szukać ludzi, którzy znają stare rzemiosła bądź chcą się ich nauczyć i je przywrócić do życia. Zaplecze jest, tylko - ludzi brak. W całym miasteczku prawie nie widać młodych twarzy; na jakiejś jednej trzeciej budynków wiszą kartki "na sprzedaż". To, co widzę oczyma wyobraźni, jest piękne. Historia herbaciano-końskich karawan, lokalne biznesy, sławne na całe Chiny, tradycyjne produkty kulinarne i warsztaty dla tych, którzy chcieliby odkryć Prawdziwe Chiny.
Może kiedyś się ziści?

2025-09-30

Ślimaczo-lwi proszek

Dziś hieronimki, czyli Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Z tej okazji anegdotka związana ze zdjęciem:
Oczywiście, nastąpiła tutaj pomyłka - nie istnieje żaden proszek ślimaczo-lwi, a nawet jeśli istnieje, to w tej restauracji nie jest sprzedawany. Tłumaczenie na angielski jest idiotyczne, bo znak 粉 fěn ma wiele znaczeń i akurat tutaj powinien zostać przetłumaczony jako makaron ryżowy. Zapewne ktoś przyoszczędził i użył automatycznego tłumaczenia w telefonie. Ale nawet gdyby przetłumaczono na ślimaczo-lwi makaron, całość i tak nie miałaby sensu, bo to w chińskich znakach pojawiła się pomyłka! 
螺螄粉 [螺蛳粉] luósīfěn, który w angielskich źródłach jest najczęściej tłumaczony po prostu fonetycznie jako luosifen, ewentualnie jako snail rice noodle czyli ślimaczy makaron ryżowy, to pikantna zupa z makaronem ryżowym pochodząca z miasta Liuzhou w prowincji Guangxi w Chinach. Zupa to intensywny bulion uzyskany przez gotowanie kości wieprzowych z żyworodkowatymi czyli słodkowodnymi ślimakami, przyprawiona wieloma przyprawami od kardamonu i kuminu począwszy, na cynamonie, lukrecji i liściu laurowym kończąc. Potrawa ta jest znana ze swojego intensywnego, kwaśno-pikantnego smaku, charakterystycznego smrodku i bogactwa dodatków, takich jak marynowane pędy bambusa, orzeszki ziemne i skórka z tofu. Jest uważana za narodową specjalność i nieodłączny element kultury ulicznego jedzenia w regionie. Jak widać jednak, jest popularna i poza Guangxi - zdjęcie zostało zrobione w Huize w Yunnanie. Ktoś tu ewidentnie nie zadbał o to, by mu się znaki zgadzały i zmienił ślimaka 蛳 sī opatrzonego insekcim kluczem 虫 na 獅 [狮] shī - czyli lwa, w dodatku inaczej wymawianego! Sądzę, że wzięło się to stąd, że w wielu yunnańskich dialektach częste jest mazurzenie i nie istnieje tu w wymowie rzeczywista różnica między "si" a "shi". 
Innym błędnym acz często spotykanym zapisem jest umieszczenie w środku jedwabiu bądź pasków 絲 [丝] sī - 螺丝粉. Gdybyśmy chcieli przetłumaczyć tę wersję na angielski w duchu pierwszego tłumaczenia, otrzymalibyśmy snail silk powder, który byłby równie niedorzeczny. Co ciekawe, w chińskich słownikach naprawdę istnieje 螺絲粉 [螺丝粉] luósīfěn pisany w ten drugi sposób, ale oznacza... gemelli czyli włoski makaron w formie dwóch zwiniętych razem wstążek. Wygląda jak śruba. Stąd nazwa, bo 螺絲 [螺丝] luósī to chińska nazwa na śruby. Przecież są zakręcone jak skorupka ślimaka...
Tłumaczenie to ciężka praca i fantastyczna przygoda jednocześnie. Z wielu względów - codziennie trafiamy na coś ciekawego, codziennie zwracamy uwagę na jakiś drobiazg, który nagle okazuje się fascynujący, codziennie ćwiczymy mózgi. Poza tą radością, rozwojem i satysfakcją czasem możemy też odczuć nielichą dumę, gdy wiemy, jak coś prawidłowo przetłumaczyć, MIMO ŻE w tekście oryginalnym czają się błędy!

2025-09-29

Stare Miasto Lushi 鲁史古镇

Po spędzeniu półtorej doby w Lincangu ruszyliśmy w stronę prawdziwego celu naszej wycieczki: starego miasta Lushi. Szkopuł w tym, że wcale nie jest tak łatwo się tam dostać! O ile do Lincangu dojechaliśmy szybką koleją, co było rozwiązaniem nie tylko ekspresowym, ale i komfortowym, o tyle na miejscu zaczęły się schody. Autokarów do Fengqingu, czyli stolicy pobliskiego "hrabstwa" czy też powiatu, jest sporo, jednak podróż do samego Lushi trzeba solidnie przemyśleć, ponieważ w zależności od sezonu busy na tej trasie kursują tylko dwa do trzech razy dziennie. Warto zaplanować sobie wycieczkę tak, by na samo Lushi zarezerwować sobie niecałą dobę. My pojechaliśmy do Lushi ostatnim busem z Fengqingu, tak, by dotrzeć wczesnym popołudniem i zwiedzać w promieniach zachodzącego słońca, a następnego dnia rano wsiedliśmy w bus powrotny. To była idealna ilość czasu, żeby tu wszystko obczaić, ale również wypocząć po i przed męczącą podróżą. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że podróż przebiega górskimi drogami trzeciej kategorii, a standard busów
i stopień ucywilizowania większości pasażerów znacznie odbiegają od miejskich norm. Tych zaledwie osiemdziesiąt parę kilometrów pokonuje się przy sprzyjających warunkach atmosferycznych ponad trzy godziny! Przy akompaniamencie tranzystorów, gdaczących kur, charakterystycznym odgłosie oczyszczania górnych dróg oddechowych i oczywiście w okropnym smrodzie. A jednak... moim zdaniem warto. Dlaczego? 
Lushi było dawniej pierwszym przystankiem zachodniecj części Szlaku Herbaciano-Końskiego 茶马古道. Gdy szlak przestał istnieć, miasteczko uległo niemal całkowitemu zapomnieniu. I dobrze! Gdy w 2002 roku władze postanowiły, że trzeba je chronić, niewiele się tam zmieniło w stosunku do tego, jak wyglądało sto lat wcześniej. Północne siheyuany, zhejiańskie sanheyuany i yunnańskie (w tym bajskie i yijskie) domki przemieszane jak się patrzy, a wszystko w kamieniu, drewnie i glinie, tu ozdobione jakimś ogródkiem, tam balkonem, a jeszcze gdzie indziej kaligrafiami naściennymi. Brukowane drogi, będące de facto końskimi schodami sprzed setek lat, studnie i wąskie ścieżki między domostwami, a także liczący ponad 3000 starych drzew las herbaciany w pobliskiej wiosce Złotego Koguta 金鸡村 - całe szczęście zaczęto to wszystko ochraniać zanim zostało zniszczone przez modernizację. A wszystko dzięki temu, że Lushi jest położone w bardzo trudnym terenie: między Mekongiem i rzeką Heihui 黑惠江 czyli jego dopływem, na stromym zboczu, przez co to, ile powierzchni zajmuje jest kwestią mniej ważką od tego, na jaką wysokość należy się wspiąć, żeby dokądś dojść. Niefortunna lokalizacja sprawiła z jednej strony, że aż do dziś trudno tam dojechać i trudno żyć; z drugiej jednak strony właściwie tylko tak odosobnionym perełkom udało się wyjść bez szwanku z dwudziestowiecznych historycznych zawirowań i modernizacji. 
Powstałe mniej więcej 700 lat temu miasteczko za czasów mingowskich i qingowskich nazywało się Alusi albo po prostu Alu, co po yijsku znaczy "małe miasteczko", dopiero potem Chińczycy wzięli brzmienie i dostosowali znaki - stąd współczesna nazwa. W 1693 roku miasteczko odwiedził nasz dobry znajomy Xu Xiake czyli jeden z najsławniejszych chińskich podróżników - i już wtedy było to miejsce tętniące życiem. Od momentu, gdy w 1761 roku powstał pobliski Most Błękitnego Smoka 青龙桥 i poprawiły się warunki transportowe, Lushi stało się ważnym punktem pocztowo-handlowo-informacyjnym. Coraz częściej gościły tu karawany handlowe, zaczęły powstawać gospody i stajnie dla przyjezdnych. Zatrzymywali się tu wszyscy zdążający na północ do Weishan, Dali, Kunmingu, Lijiangu i Tybetu, do Indii, na południe do Fengqingu zwanego dawniej Shunningiem, a nawet na zachód do Birmy. 
Po tamtych czasach pozostały pustawe ulice, trochę manufaktur i restauracji, parę pensjonatów i resztki dawnej świetności. Turysta może pospacerować Szlakiem Końsko-Herbacianym, zajrzeć do dawnego teatru i paru zabytkowych domostw. Najciekawsze jest jednak myszkowanie pośród słynnych Trzech Ulic i Siedmiu Uliczek 三街七巷. Gdzieś kątem oka widzę jeszcze bogatych kupców, zamożnych rzemieślników i awanturników z całych Chin; wydaje mi się, że słyszę pomieszanie języków i brzęk monet. O, dobrze mi było tam połazić!
Plan miasteczka Lushi
Lokalizacja Lushi (czerwona kropka) na Szlaku Końsko-Herbacianym
Rękodzieło sprzedawane w zabytkowym domu.
W innym domu znaleźliśmy lokalne słodycze - fistaszki i dmuchany ryż w melasie, mniam!
Nieliczne przejawy tzw. zwykłego życia.
Herbaciarnia zamknięta na cztery spusty, bo przybyliśmy w dzień powszedni, a nie w weekend i nie w wakacje. Niestety, takich zakłódkowanych biznesików było tam sporo.
Całe szczęście trasy zwiedzania są dobrze opisane; rzadko trafialiśmy na tubylców, a na tubylców potrafiących mówić po mandaryńsku chyba łącznie tylko dwukrotnie...
Kolorowa Ściana Życzeń
Zwróćcie uwagę na ten dach - tak właśnie wyglądają dachy w całym regionie Lushi; nawet w Fengqingu znaleźliśmy ze dwa takie.
Te "niekońskie" ulice też są brukowane; wyglądają jakoś tak bardziej autentycznie niż ta główna ;)
Studnia - niestety już nieużywana i opuszczona. Kiedyś miejsce spotkań i wymiany plotek, prania i mycia warzyw; dziś tak zaniedbana i brudna. Świetnie, że doprowadzono do miasteczka bieżącą wodę. Szkoda, że nikt już nie dba o tę studzienną i źródlaną...
Jeden z głównych lokalnych specjałów (obok śmierdzącego tofu): solona suszona wątroba 鲁史风肝
Oczywiście są i zwykłe suszonki, głównie w postaci "grudniowego mięsa" i szynki 鲁史火腿.
Niestety, miasteczko się wyludnia; zostają tylko starzy. Mam jednak nadzieję, że młode pokolenie znajdzie sposób, żeby tam wrócić.
Dawna scena. Niestety, dziś już nie służy artystycznym występom.

Mam wystarczająco dużo rozumu, żeby nie marzyć o mieszkaniu w takiej dziurze. O, matko. Już nawet nie mówię o dostępie do szkoły, lekarza i żółtego sera. Podróż do Polski wydłużyłaby się do dwóch dób! A jednak...kurczę, gdzieś tam w środku mnie cały czas drzemie myśl o własnym starym domu z duszą, o otwarciu herbaciarenki z piekarnią, o życiu tu i teraz w środku niczego. Może kiedyś się to marzenie spełni?...