2025-06-19

Strażnik i złodziejka 皂隶与女贼

Pod koniec panowania dynastii Ming zdarzyło się ponoć, że złapano piękną złodziejkę. Ponieważ schwytana została gdzieś w zapadłej dziurze, trzeba ją było dostarczyć do sądu; zająć się tym miał jeden z urzędników lokalnego "wydziału kryminalnego". Złodziejka zrobiła, co mogła, by wydłużyć podróż, a gdy okazało się, że trzeba będzie przenocować, kusiła biednego młodzieńca ile sił w zgrabnym ciałku. Cóż, trzeba zrobić wszystko, by ocalić skórę. Młodzieniec jednak, choć czuły na wdzięki złodziejki, postąpił zgodnie z honorem i wywiązywał się dzielnie z zadania, zamiast skorzystać z okazji. Choć pilnował jej zawzięcie, udało jej się uciec. To wydało się podejrzane lokalnemu urzędniczynie, który stwierdził, że młodzieniec został uwiedziony i z pewnością jej pomógł. Teraz z kolei młodzieniec miał stanąć przed sądem - jak jednak miałby udowodnić swą niewinność? Złodziejka, usłyszawszy o kłopotach swego strażnika, poszła do sądu zeznawać na jego korzyść, a sędzia, poruszony, nie tylko uniewinnił młodzieńca, ale i złodziejkę skazał łagodnie - na wygnanie. Strażnik zrezygnował ze swej dotychczasowej profesji, by jej w tym wygnaniu towarzyszyć. Oczywiście, miejscem wygnania jest Yunnan. 
Opowieść ta wielokrotnie trafiała na deski teatrów i oper; miałam ją okazję usłyszać w yunnańskiej wersji, jako operetkę huadeng.
Bardzo lubię huadeng. Mniejsza o samą historię; uwielbiam okołoyunnańskie wstawki, które trafiają do tych operetek. Niby bazą są często opowieści znane w całych Chinach, jednak za sprawą mocnego osadzenia huadeng w lokalnej kulturze, całkiem zmieniają klimat. Często pojawiają się epizody humorystyczne, bazujące na dialekcie kunmińskim; te nieco rubaszne krotochwile sprawiają, że operetki te są dużo strawniejsze od większości chińskich oper. Chętnie uczestniczę w tych przedstawieniach; mam nadzieję, że nadal będę mieć często po temu okazję.

2025-06-17

herbaciane paluszki

Od dziesięciu lat kocham Pocky i inne słodkie paluszki, w polewach i z nadzieniami, które są absolutnie odjazdowe. Oczywiście, nie jadam ich na co dzień. Może raz do roku, może nawet raz na kilka lat. Ale kiedy zobaczyłam te, po prostu MUSIAŁAM spróbować:
O smaku wończowego wulonga i o smaku herbaty jaśminowej

Herbaciane! Jaśminowe i wulongowe z wończą! Matko, jakież one były pyszne...

2025-06-15

Sutra Serca

Trafiłam na najniezwyklejszą muzyczną interpretację Sutry Serca po chińsku:  
Ciekawe, czy ktoś ośmieliłby się w Polsce zapodać w ten sposób modlitwy...

2025-06-13

Heijińskie stare studnie solankowe 黑井古盐井

Kiedy ruszaliśmy na szlak prowadzący do Świątyni Feilai, ujrzeliśmy znak informujący, że gdybyśmy poszli w przeciwną stronę, doszlibyśmy do starych studni solankowych:
Odłożyliśmy to na później, bo wiedzieliśmy, że szlak w górę zajmie nam na pewno więcej czasu niż jakiś biegnący dołem. Słusznie zrobiliśmy - na odwiedzenie wszystkich tych trzech studni wystarczy dosłownie pół godzinki. Dlaczego? Cóż, przede wszystkim dlatego, że są blisko, ale po drugie po prostu dlatego, że żaden z nich ciekawy zabytek. Ot, dziury w ziemi, nieopisane, odgrodzone, na samym środku pól uprawnych. Ścieżka malownicza, ale króciutka.
i jeszcze w dodatku te śmieci...
Szkoda, że takie niezaopiekowane. 
Bodaj jedyną korzyścią z tego spaceru było to, jak Tajfuniątko rzuciło się pomagać paniom zbierającym kukurydzę. Świetnie jej szło! 

I tak to po ośmiu miesiącach od naszej heijińskiej wyprawy udało mi się w końcu ogarnąć ostatni wpis związany ze zdjęciami tam cykniętymi. Jest wprawdzie też kilka szkiców wpisów dotyczących religii, tradycji czy kaligrafii, ale - one nie są już tak bardzo heijińskie, bardziej ogólnochińskie, więc po prostu poczekają na moment, gdy będę miała więcej czasu.
Czas. Ważna rzecz. I zawsze jej za mało.
Od października byliśmy na wycieczce w Lincangu, Anningu oraz Puzhehei. Foldery zdjęciowe czekają na przepatrzenie, historie na opowiedzenie. Mieszkanie w Yunnanie jest dla mnie nieustającą inspiracją, bystro rwącym źródłem wiedzy i przyczyną (i skutkiem jednocześnie) wielkiej miłości. Dziękuję, kochani, że jesteście ze mną i że możemy razem odkrywać Yunnan.

2025-06-11

Ashima - poemat epicki śpiewany

Pamiętacie jeszcze legendę o Ashimie, yijskiej piękności? Teraz możecie posłuchać, jak brzmi śpiewany oryginał tej opowieści (a przynajmniej pierwszego fragmentu):
 
Nie rozumiem ani słowa (poza imieniem Ashima), ale i tak jestem zakochana.

2025-06-09

真觉禅寺 Świątynia Prawdziwego Przebudzenia

Ostatnim zwiedzonym przez nas w Heijingu zabytkiem była buddyjska świątynia zen. Niestety, jak dotąd nie trafiłam na żaden jej opis. Wydaje się raczej zaniedbana, zwłaszcza na tle przynajmniej części heijińskich zabytków.
Góra Dziesięciu Tysięcy Wiosen
Lotosowy Staw
Bóstwo kompletnie mi nieznane.
Świątynia Ziemskiego Cesarza
Chętnie wróciłabym tam w towarzystwie kogoś, kto się zna...

2025-06-07

飞天 Apsara

Wspominałam kiedyś o Apsarach i pięknym utworze muzycznym o takim właśnie tytule. Kiedy ostatnio szukałam tego kawałka w internetach, ku mojemu zdumieniu mignęło mi coś o tym samym tytule, ale z zupełnie innego muzycznego świata. Przed Wami na wskroś współczesne dzieło muzyczno-taneczne o Apsarach autorstwa chińskiego artysty o pseudonimie Lay Zhang:
 

2025-06-05

Pokaż język!

Zostałam wychowana w kulcie inteligentnych ludzi, posługujących się polszczyzną jak brzytwą. Jeśli byli złośliwi wobec partaczy czy ludzi pośledniejszych - ich zdaniem oczywiście - od siebie, to tym gorzej dla tych maluczkich, dla tych prostaczków, dla tej - nie wahajmy się używać właściwych słów! - hołoty. Mając lat osiemnaście czy dwadzieścia sama z wielką przyjemnością piętnowałam cudze błędy, uważając, że chama od osoby inteligentnej i na poziomie odróżnia się po języku. 
Całe szczęście od tego czasu trochę zmądrzałam. Pewnie dlatego lektura dwóch tomów Pokaż język! Roberta Stillera sprawiła mi zdecydowanie mniej radości niż mogłaby ze dwadzieścia lat temu. Wówczas przytyki te uważałabym za najwłaściwszą rzecz na świecie. Dziś podoba mi się warstwa językoznawcza - cudowne kwestie etymologiczne czy tłumaczeniowe - jak opis kompetencji językowych, które musi posiadać tłumacz. Sama też się tak lubię bawić. Innym wprawdzie językiem, ale równie chętnie. Wspaniałe są eseje o ksenofobii językowej czy rozważania o językach martwych - kiedy język umiera tak naprawdę? Plus stwierdzenie, że to literatura piękna jest i będzie jednym z podstawowych czynników decydujących o istnieniu lub zagładzie poszczególnych języków.
Czuję się jednak skrępowana poziomem kultury osobistej autora, który w moim przekonaniu sięgnął rynsztoka. Poczucie wyższości, związane u autora z przekonaniem, że wiedza językowa sprawia, iż jest on człowiekiem lepszym i inteligentniejszym od motłochu, który niewłaściwie stawia przecinki albo nieprawidłowo akcentuje - rozumiałabym je dobrze, gdyby było odczuwane przez młodzieńca z mlekiem pod wąsem, ale odnoszącego sukcesy. Jednak w wykonaniu starszego pana, który wprawdzie nauczył się wielu języków, ale zapomniał o człowieczeństwie - wydaje mi się po pierwsze na wyrost, a po drugie dość ohydne. Wstrząsające były dla mnie również mizoginia autora i jego wyższość odczuwana względem innych kultur.
Tymczasem kilka wyjątków.

poemiociny i debilingwizmy
*
Translacja oznacza wszelkie przeniesienia jakiegokolwiek tekstu z języka na inny język. Tłumczaenie to w rozumieniu translatologicznym każdy wynik translacji mniej czy bardziej dosłownej. Choćby takiej, którą wykonać może i wykonuje byle uczniak, półanalfabeta, grafoman, belfer czy urzędas. A w przeciwieństwie do tego przekład to wynik translacji mniej czy bardziej twórczej lub artystycznej. Zatem i stylistycznej. Literackiej.
*
Czy i jak człowiek uprawiający tę sztukę [przekładu] musi znać obydwa języki: ten, z którego tłumaczy i ten, na który tłumaczy? [...] Bezdyskusyjny fakt, że nie istnieje u człowieka coś takiego jak idealne, pełne i doskonałe opanowanie któregokolwiek języka, nawet ojczystego; nawet u największego z mistrzów. 
*
Już dzisiaj granice języków przestają się pokrywać z jakimikolwiek innymi granicami. A ludzie, nie przykuci już do tych granic łańcuchem i nie odpędzani od nich z pomocą wściekłych psów z kałasznikowem w łapie, przekraczają je coraz swobodniej. Jedni we własnej osobie, inni w telewizji lub internecie. Granice odchodzą w przeszłość.
*
Umiejętność "płynnego" mówienia nie jest w ogóle żadnym wskaźnikiem dobrej znajomości języka. [...] Z pięciu wymienionych imiejętności [mówienie, rozumienie mówionego, czytanie, pisanie, tłumaczenie] jest najłatwiejszą. [...] A więc odpowiedź na pytanie: "Czy pan zna taki a taki język?" może być sensowna dopiero po sprecyzowaniu: o którą z tych pięciu funkcji chodzi i w jakim stopniu? 
*
Można być w najlepiej sobie znanym języku świetnym stylistą na piśmie i niezbyt artykułowanym jąkałą w mowie. Ale znamy też ludzi z niebywałą swadą i swobodą mówiących po polsku, angielsku, francusku i węgiersku, którzy we wszystkich tych językach nie powiedzieli ani razu w życiu nic rozumnego. Zasługującego na ten zużywany przez siebie haust powietrza.

No i wreszcie! Ktoś powiedział prawdę o katastrofalnej i idiotycznej odmianie dobro i zło na dobru i złu. Stiller proponuje, by przy okazji snuć marzenia o srebru i cygaru schowanym w puzdru, zapiąć portki na biodru w biuru na drugim piętru, jeździć w metru, przejrzeć się w lustru, jak wygląda w futru, a ktoś przyłoży nam po żebru i po jądru! :D I odwołuje się do wspaniałego Lindego, gdzie stoi jak byk: o trojakim dobrze.

Ale żeby nie było nam tak miło, przyczepiłam się do tego, co Stiller ma do powiedzenia o Chinach.

Ale jak podchodzić do kalectwa językowego najbardziej znanych twórców polskiej kultury? Wciąż udawać, że wszystko w porządku? Jak te trzy chińskie małpy, z których jedna zasłania sobie oczy, druga uszy, a trzecia usta? Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić? [pamiętacie na pewno, że małpy te są raczej japońskie]
*
Jedną z chińskich prowincji Polak zna wyłącznie z tytułu sztuki Brechta Dobry człowiek z Seczuanu. Próżno sprawdzalibyśmy tę bądź co bądź osłuchaną nazwę w WSPP [Wielkim Słowniku Poprawnej Polszczyzny], gdzie znajdziemy tylko "Syczuan"[pisownia oddająca fonetykę, w przeciwieństwie do Seczuanu] i "Sichuan" [pisownia ogólnoświatowej transkrypcji pinyin] ... Tak naprawdę jest ona 2-sylabowa z akcentem na an. 
No, ponarzekał sobie na redaktora tego słownika, że z niego żaden sinolog. Za to ze Stillera sinolog, że ho ho! Znalazł na przykład w Sichuanie sylabę "an", w dodatku akcentowaną! :D]
*
Gdyż humor wiąże się nie tyle z ogólnoludzkim odruchem śmiechu, ile z określoną postawą i reakcją świadomego umysłu. To jeden z powodów, dla których ludzie o największym poczuciu humoru często rozkoszują się nim i przekazują go sobie bez żadnych odgłosów, z twarzą po angielsku wręcz nieruchomą. Natomiast śmiech wyraża po prostu zaskoczenie i wynikającą z niego satysfakcję. Często rzeczy wcale nie wesołe: np. okrucieństwo i złośliwą uciechę. Że ktoś przewrócił się i złamał nogę. Albo pierdnął, kiedy chciał być wytworny. Albo wdepnął w kałużę lub łajno. Albo wpakował gębę w tort czy też oblał damę sosem pomidorowym. Określiłbym to jako azjatyckie (sic!) poczucie humoru. [Tu przykłady z Wietnamu czy Indonezji] Nawet subtelna i mądra kultura chińska lub japońska obfitują w podobne efekty. [...] Natomiast humor w rozumieniu zachodnim znany jest tylko w Europie i Ameryce Północnej oraz u Żydów. 
Cóż. Brak oczytania i ewidentny brak znajomości kultury chińskiej z jej wielowarstwowym poczuciem humoru opartym przede wszystkim na gierkach językowych to żaden powód do chwały.
*
Wszystkie pięć [mowa tu o najważniejszych językach międzynarodowych, czyli angielskim, francuskim, rosyjskim, niemieckim i hiszpańskim] to zarazem języki wielkich literatur i kluczowych dla ludzkości wpływów kulturalnych. Jeśliby zginęło tych pięć języków, przepadłoby może 95% wszystkiego, co naprawdę liczy się dla całej ludzkości. Natomiast arabski, chiński i japoński nie spełniają żadnej z powyższych funkcji, a znaczenie ich wynika tylko z ważności tych zamkniętych w sobie rejonów. 
Oczywiście, że ludzie, którzy nie mają pojęcia o literaturze azjatyckiej i o jej wysublimowaniu, najłatwiej stwierdzają, że owa literatura nie jest ważna dla ludzkości. Hmmm... To, że nie jest ważna, mówi wiele przede wszystkim o ksenofobii i nie wiedzieć skąd wziętym poczuciu wyższości białego człowieka, a nie o jej rzeczywistej wartości.
*
Rozdział Redundancja i szkoła ględzenia rozpoczyna się miniwykładem o języku chińskim, którego Stiller nie zna. No ale ponieważ zna się na wszystkim, to i na jego temat po prostu MUSI się wypowiedzieć:
Język chiński ma wszystkiego razem 406 jednosylabowych wyrazów, no! półtora tysiąca, bo wymawia się je w czterech różnych tonacjach, ale na tym koniec. Więc niektóre z tych sylab mają np. po sto znaczeń i nie ma sposobu, aby wszystkie się nie pomieszały. Tym bardziej, że wystarczy najdrobniejsza niedokładność wymowy którejść głoski, aby jeden wyraz o dziesięciu lub stu znaczeniach pomylił się z drugim o tyluż znaczeniach. [...] 
Tu Stiller przytacza znany wiersz o panu Shi i lwach, który składa się wyłącznie z rozmaitych wyrazów shi o różnych znaczeniach oraz wypowiedź Chinki, która, zapytana czy zrozumie taki tekst odczytany na głos odpowiada oczywiście, że nie i że trzeba zobaczyć zapis, bo różnym shi odpowiadają różne znaki. Wiersz to oczywiście żart językowy, ale ponieważ "Azjaci nie mają poczucia humoru", to Stiller wyciąga z tego inne wnioski:
Stąd już prosty wniosek: że język, który trzeba przekładać na wizualne ideogramy, żeby można go było zrozumieć, to kaleki język dla kaleków, nie spełniający należycie podstawowych funkcji normalnego języka i w mowie do niczego nie zdatny. Z wyjątkiem najbardziej elementarnych i oczywistych zwrotów w podstawowych sytuacjach życiowych. 
Angielski jest również kompletnie niezrozumiały, a w dodatku zapis nic nie pomaga w zrozumieniu słynnego zdania o bizonach. No ale o czym my w ogóle mówimy? Przecież angielski jest cudowny i przebogaty, a chiński to kaleki język dla kaleków...
*
O bykach w samym felietonie herbacianym (Herbata herbacie nie równa) mogłabym napisać tak rozłożyste dzieło, jak Stiller o bykach korektorek i innych tłumaczy, ale nie ma co się znęcać ani żołądkować. Wystarczy jeden mały wyjątek, żeby zobaczyć, jak bardzo jest on bez pojęcia: 
Że w ogóle kultura picia herbaty istnieje nie u jej głównych wytwórców, czyli w Chinach lub Indiach, tylko u Anglików i Rosjan, jej głównych konsumentów. 
Po takim kwiatku nie ma sensu nawet próbować czytać dalej... a jednak doczytałam do końca, ale od razu mówię - nie warto. Bo zaraz potem: 
Że w japońskich czy chińskich ceremoniałach ma się do czynienia z rytuałem i obyczajem, z filozofią i symboliką. Czemu nie? Ale ze smakiem i gastronomią ma to niewiele wspólnego. 

A mógłby palnąć się w ten durny łeb i pisać tylko o języku, etymologii, nauce języków, wyborach tłumaczeniowych...

2025-06-03

石头庵 Kamienny Konwent

Po morderczej wspinaczce do "przylatującej" Świątyni Feilai trzeba było trochę odpocząć, posilić się, nacieszyć widokami. Jednak nie można było zbyt długo zwlekać, gdyż chcieliśmy wrócić do Heijingu okrężną drogą, zwiedziwszy uprzednio wszystkie ważne miejsca. Z tablicy informacyjnej wynikało, że będzie można przyjrzeć się bliżej pięknie ozdobionym mnisim grobowcom i jednej jeszcze świątyni. Ruszyliśmy więc w drogę, o tyle zadowoleni, że spory kawałek był przyjemnym spacerkiem a nie wyczerpującą wspinaczką po schodach.
Widoczki cały czas były bardzo przyjemne.
A w tle - pozostawiona w tyle Świątynia Feilai
Niestety, gdy dotarliśmy do mnisiego cmentarza, okazało się że niewiele zeń zostało. To znaczy - groby są oczywiście, ale zostały obrabowane ze wszystkich pięknych posągów i innych ozdób. Widać też gołym okiem, że nikt nie dba ani o ścieżkę, ani o groby.
Zostało pewnie tylko dlatego, że nie udało się ukraść...
Cokolwiek rozczarowani, ruszyliśmy w dalszą drogę. Ta zaś okazała się raczej przyjemna - trafiliśmy w końcu na prawdziwe tutejsze wioski z oryginalną zabudową i stylem życia. Domy z suszonych czerwonych cegieł, górska dróżka sprzed setek lat i wiele, wiele warstw niesprzątanych latami kozich bobków względnie krowich placków...
Nagle ujrzeliśmy drogowskaz wskazujący położenie Kamiennego Konwentu. Zdziwiło mnie wprawdzie, dlaczego drogowskaz ten tak mocno odbiegał od wzorca - wszystkie inne były pięknie rzeźbione w drewnie - ale postanowiłam i tak zwiedzić to miejsce. Co okazało się być błędem.
Kamienny Konwent okazał się być świątynią... prywatną. Zorganizowaną przez kilka lokalnych kobiet, uprawiających ziemię, a z datków utrzymującą "konwent". Obecnie żyją tam trzy świeckie mniszki; dwie staruszki i jedna żwawa emerytka. Której jedynym zadaniem wydawało się być wymuszanie datków. Teraz dopiero zrozumiałam swój błąd. Gdyby to była prawilna świątynia, objęta byłaby oczywiście państwową opieką. Za nią poszłyby nie tylko określone pieniądze, ale również - zasady. W żadnej oficjalnie uznanej świątyni w Chinach żaden turysta nie jest zmuszany do ofiarowania jałmużny. Można kupić coś w przyświątynnym sklepiku - np. wyrabiane przez mnichów trociczki czy zdecydować się na jakąś odpłatną usługę - np. przeprowadzenie jakiejś ceremonii lub wróżenie. Nigdzie jednak nie będzie chodził za tobą krok w krok mnich czy mniszka, trzęsąc miseczką czy skarbonką i nachalnie domagając się datków. A tu czułam się tak zaszczuta, że w końcu wrzuciłam do skarbonki całego jednego yuana, choć miałam ochotę po prostu kobietą potrząsnąć. W całym obiekcie szukałam informacji - może pomagają samotnym matkom albo opuszczonym emerytkom? Może dokarmiają ubogich? Może przyczyniają się jakkolwiek do szerzenia dobra i opieki nad społecznością? Nie znalazłam jednak żadnej informacji; główna opiekunka świątyni również nic nie powiedziała poza tym, że "państwo się nami nie opiekuje, więc dej pani na horom curke wrzuć do skarbonki". Wyszedłszy stamtąd czułam się zbrukana i postanowiłam trzymać się od tego typu miejsc z daleka. Było się domyślić, dlaczego konwent nie został przedstawiony na turystycznej mapce...