Nie było miesiąca miodowego. Jestem głęboko rozczarowana: po co niby wyszłam za mąż, skoro nawet miesiąca miodowego nie było? Jeśli liczyć od wesela, mąż mnie nigdzie nie zabrał. Jeśli od zeszłego września, czyli od ślubu, byłoby to w sumie pół dnia w Yuxi i jeden dzień w Jiuxiang, w dodatku w sporym rozrzucie.
Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce: znalazłam miejsce, podałam termin, spakowałam torbę i podejmowałam wszystkie decyzje. Dzięki temu kolejną 1/15 miodowego miesiąca spędziliśmy w pięknym miasteczku Jianshui.
Położone w prefekturze Honghe miasteczko nie jest specjalnie duże - bo co to jest w skali chińskiej, marne pół miliona mieszkańców? Ale moim zdaniem brukowane ulice starego miasta Jianshui i świetnie zachowane, choć bardzo zaniedbane hutongi są bardziej wielkomiejskie i obezwładniające subtelną elegancją niż betonowoszklane drapacze chmur...
Roi się tu od zabytków, tak ważnych, że aż za wejście trzeba słono zapłacić (Świątynia Konfucjusza, Domostwo klanu Zhu itd.), albo też darmowych, ale tak znanych, że koniecznie wszyscy zawsze muszą sobie przy nich cyknąć fotkę (Most Podwójnego Smoka, brama miejska). A przecież najwspanialsze i najpiękniejsze było to, że włócząc się po brukowanych uliczkach, zderzając się z paniami transportującymi zawartość szamba, mijając stragany z domowym tytoniem, można było zaglądać do zelektryfikowanych i uwodociągowionych hutongów, których właściciele są potomkami dawnych budowniczych i którzy z wielką serdecznością zapraszali na herbatę, pogawędkę czy wyciąganie reumatyzmu bambusem (oczywiście, że o tym napiszę, ale nie teraz, dobrze?). Można było zobaczyć, jak w brukowanym patio (Chińczycy nazywają je niebiańską studnią 天井) siheyuanu pyszni się studnia, dająca wodę dobrą i słodką, a tuż obok niej stoi pralka znanej firmy. Rzeźbienia na drzwiach zapierały dech w piersiach, a suszące się gacie, które zasłaniały rzeźbienia doprowadzały mnie do szewskiej pasji i powodowały używanie słów uznawanych powszechnie za obraźliwe.
Przepis na takie miasto: weź miasteczko Qingowskie, poobijaj ściany i poodłupuj część tynków, a potem wsadź w nie współczesnych ludzi, którzy przyjmują je jako naturalne i swoje...
Nie, tego się nie da zrobić. Udało się raz - i było to właśnie Jianshui.
W dawnych Chinach dłuuuugo było ważnym ośrodkiem politycznym i administracyjnym - niemal na granicy z Wietnamem, chińskie, ale nie do końca. Pierwsze wzmianki sięgają czasów, gdy w Chinach panowała dynastia Tang, a Yunnan był oddzielnym państwem Nanzhao. Kolejne królestwa upadały (po Nanzhao przyszedł czas na Dali, aż Yunnan podbili Mongołowie i skończyło się rumakowanie), a Jianshui trwało, pod różnymi nazwami, coraz większe, coraz bardziej znaczące i coraz bardziej chińskie. Dzisiejsze Jianshui jest echem mongolsko-mingowsko-mandżurskich zwyczajów architektonicznych z powtykanymi w sposób dość przypadkowy podróbkami, rekonstrukcjami i współczesnymi brzydactwami. Efekt końcowy jest tyleż zaskakujący, co niepomiernie urokliwy; mam nadzieję, że miasto będzie się już rozwijać tylko na zewnątrz i że Stare Miasto zostawią w spokoju, z tymi zamieszkanymi i udomowionymi hutongami, ze studniami, dachówkami porośniętymi trawą i całą tą łzy-z-oczu-wyciskającą resztą.
Żeby powiedzieć, kto tu mieszka, wróćmy na chwilę do historii. Za Nanzhao i Dali mieszkali tu Yi, Hani i Dajowie. Żyli sobie spokojnie, pod warunkiem, że nie rządzili akurat Yi, którzy są znani z agresji i złego traktowania grup innych niż własna. Potem przybył Kubilaj, podbił Yunnan, włączył go w granicę Chin i zaczęli się pojawiać etniczni Chińczycy Han, muzułmanie i inni. To oni zmienili strukturę miasta, opatrzając je w mury obronne, cztery bramy, świątynie buddyjskie i konfucjańskie i inne cuda na kiju.
Kto tu przybywał? Poza ludźmi, których niezręcznie byłoby zabić, ale trzeba ich było oddalić od cesarza - właściwie wszyscy. Ale to właśnie ta pierwsza grupa była zaczątkiem kultury chińskiej-konfucjańskiej w tym regionie. To oni budowali swe domostwa na wzór domostw wyczytanych w wielkiej chińskiej literaturze, to oni sprawili, że Jianshui stało się ważnym strategicznie miejscem w Yunnanie. To oni też doprowadzili do ruiny kulturę innych grup etnicznych, po której właściwie nic w Jianshui nie zostało...
Chodzenie po Jianshui jest bardzo przyjemne, tak ze względu na architekturę, jak i ludzi. Chodzenie z aparatem jest jeszcze przyjemniejsze, bo możemy wykraść coś czasowi i zostawić sobie na później. Najlepsze zaś jest chodzenie po Jianshui z włączoną na full wyobraźnią, która wypełnia obdrapane budynki żywymi kolorami i zmienia metroseksualną młodzież w mieszkańców przebrzmiałych epok...
no w koncu Chiny, ktore da sie lubic! :-)
OdpowiedzUsuńWiecej takich, bardzo prosze!
wpisów o tym miejscu i okolicach będzie jeszcze sporo, ale na razie jeszcze nie ogarniam :) Powoli, powoli przegrzebuję się przez zdjęcia i własne, mocno chaotyczne, notatki.
OdpowiedzUsuńWiele miejsc, nawet w Chinach, da się lubić. Ale ja wybredna jestem, lubię mieć możliwość wejścia głębiej i zobaczenia tego, co nie dla turystów. Dlatego czasem ciężko mi się odnaleźć w tych Chinach, w których wszystko jest na sprzedaż...