Kiedyś już o tym daniu wspominałam. Zawsze jednak wydawało mi się zbyt skomplikowane, żeby zawracać sobie głowę opisywaniem.
Dzisiaj pada i nigdzie się nie wybieram, a w dodatku kupiłam książkę o yunnańskich smakach - 雲之味 (już ląduje w zakładkach :) ) i tam, dokładnie na 6 stronie zaczyna się opis tego, jak Yunnańczycy przyrządzają kwiaty taro. W dodatku właśnie dziś pojawiły się na targu świeżutkie kwiaty taro, po 10 złotych za kilogram. Ten wpis był po prostu zapisany w gwiazdach, ot co!
Ale co to w ogóle są kwiaty taro? O ile na bulwy kolokazji jadalnej, bo o nią tu chodzi, można się bez większego problemu natknąć, jeśli nie na targu, to przynajmniej w literaturze, o tyle stosunkowo niewielu ludzi wie, że kwiaty i łodygi taro również można spożywać. Ba, w smaku biją bulwy na głowę! Skoro są takie pyszne, dlaczego nikt o nich nie wie?
Cóż. Dlatego, że są trujące.
Niezliczone atlasy chińskich ziółek opisują je jako powodujące drętwienie i trujące. Oczywiście, w małych dawkach mogą leczyć: choroby przewodu pokarmowego i macicy oraz hemoroidy, a także wymioty krwią. Oczywiście odmierzać je trzeba bardzo ostrożnie, bo trujące.
Cóż. Jak większość produktów spożywczych, odpowiednio przygotowane kwiaty taro nie trują. Fakt, trzeba się z nimi natrudzić, ale smak wynagradza niedogodności - zwłaszcza, że wykonaniem zajmuje się mój Pan i Władca.
Składniki:
- tyle samo bakłażana i kwiatów taro na długich łodygach.
- sos sojowy
- ewentualnie odrobina bulionu albo wegety.
- ewentualnie ostra papryka, najlepiej ta pomarszczona, ale inne też dadzą radę.
- ewentualnie czosnek
I tu ciekawostka: nawet mój oddychający papryką mąż uważa, że akurat w tej potrawie smak bakłażana i kwiatów taro nie powinien być przykryty papryką i najczęściej jej po prostu nie dodajemy.
Wykonanie:
1) Przynosimy z targu coś takiego:
Żeby przygotować kwiaty i łodygi taro do spożycia, trzeba je po pierwsze odseparować - sam kwiat, te takie małe żółtozielone kuleczki ułożone w stożek odcinamy, a łodygę obieramy ze skórki i dzielimy na kawałki długości palca. Na paski podobnej wielkości kroimy też umytego bakłażana.
2) Obsmażamy kwiaty i łodygi w woku, po czym dodajemy bakłażan. Smażymy na średnim ogniu, cały czas mieszając. Gdy zauważymy, że warzywa zaczęły puszczać sok, gasimy ogień i dodajemy sos sojowy plus ewentualnie sól, bulion/wegetę. Mieszamy.
3) Przekładamy całość do miseczki, jeśli chcemy dosmaczyć, dodajemy pokrojoną w paseczki paprykę i pokrojony w plasterki czosnek. Po co miseczka? Otóż po usmażeniu musimy jeszcze ugotować nasze warzywa na parze. Wystarczy zwykły garnek, dno przykryte wodą, ewentualnie podkładka pod miseczkę.
4) Gotujemy na parze tak długo, aż będzie pachnieć w całym domu. Albo do momentu w którym łodygi będą miękkie. Na pierwszy rzut oka nie powinno się dać odróżnić łodyg od bakłażana. Nie da się podać czasu - zależy od tego, jak twarde były łodygi, jak szczelny jest nasz garnek i jak duży ogień, a także od tego, jak mocno przysmażyliśmy warzywa na początku. U nas zajmuje to około pół godziny.
To zielone to papryka, to żółtawo-beżowe-kwiaty. Reszta to łodygi, bakłażan i sok, który puściły, wymieszany z odrobiną sosu sojowego. Jest to moim zdaniem jeden z najwspanialszych smakołyków na ziemi. Co ciekawe, nie przyrządza się go nigdzie poza Yunnanem. Bo przecież kwiaty są trujące i powodują drętwienie.
Naprawdę powodują. Podtrujecie się na sto procent i będzie niesmaczne, jeśli po obsmażeniu nie ugotujecie ich na parze do absolutnej miękkości. Najważniejsze są same kwiaty: to one są powodem nieprzyjemnego braku czucia w ustach. Dlatego najlepiej je podsmażyć wstępnie przed wrzuceniem do woka łodyg. Dlatego też podczas gotowania na parze nie należy się spieszyć: jeśli nawet konsystencja będzie półpłynna, nie martwcie się - można z tego zrobić doskonały dip czy pastę kanapkową. A jeśli będzie niedogotowane, lepiej nie jeść... Z tego właśnie względu większość Yunnańczyków uważa, że lepiej nie ryzykować i po prostu wyrzucają same kwiaty, pozostawiając tylko łodygi, które trujące nie są. No tak, ale... to właśnie kwiaty są najpyszniejsze...
My staramy się zawsze przyrządzić więcej, niż umiemy zjeść na jeden posiłek. Bo na drugi dzień, gdy konsystencja jest jeszcze bardziej kremowa, a smak jeszcze wyrazistszy, nieładnie wyglądająca papka po wymieszaniu z ryżem czy z dowolnym makaronem zmienia się w ambrozję.
Uwaga pierwsza: po knajpach nie znajdziecie kwiatów taro. Choć potrawa będzie się nazywała tak, jak w tytule, kwiaty zostaną usunięte, bo niewłaściwie przyrządzone są, a jakże, gorzkie i trujące. Jada się tylko łodygi.
Uwaga druga: można kwiaty oczywiście przyrządzić bez bakłażana. Ale ponieważ zgodnie z chińską medycyną kwiaty są gorące, a bakłażan zimny, jest to idealne połączenie.
Uwaga trzecia: znalazłam źródła, według których kwiaty taro należą do innego gatunku kolokazji, nie jadalnej, a kolokazji tonoimo. Ja się za mało znam, żeby zweryfikować.
W Chinach i zapewne w całej Azji Wschodniej tyle inności rośnie, a które po odpowiedniej obróbce są jadalne, a nawet wręcz genialnie smakują.
OdpowiedzUsuńZ powodu braku taro, w polskich warunkach nie do wykonania, ale może spróbować szparagi połączyć z bakłażanem i wyjdzie jakiś erzatz .:-)
Już w kolejce na wypróbowanie czeka przepis na bakłażana a’la markizy. Obniży się cena i wyląduje na naszym stole ;-)
prędzej z rabarbarem - konsystencja byłaby podobna :) Łodygi mają bardzo zdecydowany, dominujący nad bakłażanem smak.
OdpowiedzUsuńBakłażan a'la markizy to prawdziwe niebo :) Inna rzecz, że ja w ogóle bakłażany uwielbiam, więc ich obecność w potrawie jest niemal gwarancją, że mi coś zasmakuje...
Nie no, jasne... idziemy na targ i przynosimy kwiaty taro...
OdpowiedzUsuńTo już klasyczne “Weź kopę jaj, posadź dziewkę niech uciera” jest bardziej wykonalne ;)
idzie globalne ocieplenie, za dziesięć lat taro będzie rosło u moich rodziców w ogródku :)
OdpowiedzUsuńDziesięć lat nie chcieliśmy czekać... ochotnik się nie chciał zgłosić na lot tam i z powrotem do Kunming’u na tamtejszy targ, sklepy Internetowe nie miały akurat w ofercie… więc eksperymentowaliśmy.
OdpowiedzUsuńW ramach przypominania sobie chińskich smaków zrobiliśmy sobie weekend yunnan’sko-dolnośląski, w roli głównej z powyższym daniem, no cóż... zdarza się...szaleństwo smakowe nas dopadło.
Wersje były dwie. Pierwsza: szparagi, bakłażan z dodatkiem ostrej suchej papryki ze słoiczka (ponieważ coś nam w smaku brakowało, niestety wg upodobań włoskich, dodaliśmy chlust wina i to było właśnie to o co chodziło ) – podane z naleśnikowymi paskami. Danie jest bardzo eleganckie i bardzo smaczne (wręcz boskie), nadaje się do podania nawet wybrednym gościom. Niestety do wykonania tylko w maju – wiadomo szparagi.
Drugiego dnia wersja: rabarbar, papryka słodka, bakłażan i jw. z dodatkiem ostrej suchej papryki ze słoiczka, czosnek – podane z ryżem. Konsystencja wyszła podobna jak na powyższym zdjęciu. Dodaliśmy cukier i miód, ale niestety rabarbar bez słońca nie oddaje konsumentowi tego co potrzeba - czyli kwasizna.
Oczywiście w obu przypadkach gotowanie na parze było zbyteczne (trujących składników nie było). Pierwsze danie koniecznie do powtórzenia. Druga wersja chyba dla osób, które lubią połączenie owoców z mięsem. No i chyba jak będzie słońce. Mimo odmienności smaków, namawiam do eksperymentowania – nasze gusty, również kulinarne, co jakiś czas się zmieniają.
Na ręce Szanownej Autorki, w imieniu Rodzinki, składam podziękowania za przepis i dodatkowe wyjaśnienie. Chyba nasze eksperymenty przyprawiły Panią, a w szczególności jej Szanownego Małżonka o ból serca, migrenę i inne dolegliwości wynikłe wskutek szoku…Mamy nadzieję, że zostaniemy pobłażliwie potraktowani jako biali profani kuchni yunnan’skiej.Co złego to nie my – dobrze bawiliśmy się przy odtwarzaniu chińskich smaków.
Przy okazji pytanie: do czego jest podobny smak taro? Bo myśmy, nie znając smaku taro, chyba zbyt swobodnie eksperymentowali ?
eee.... z tym rabarbarem to ja żartowałam...
OdpowiedzUsuńRabarbar zbyt kwaśny. Smaku łodygi taro nie umiem opowiedzieć. Jest lekko pikantna, bardzo soczysta, po ugotowaniu na parze wychodzi kremowa. Gdyby bardzo mięsistą paprykę obrać ze skórki i gdyby była ona gruba i twarda, pewnie mogłaby dawać podobne wrażenie...
Cieszy mnie, że przepisy, które tu umieszczam stają się inspiracją dla Czytelników. Wiem, że niektóre są mocno egzotyczne i trudne do wykonania w Polsce. Wiem jednak, że czytają mnie również Polacy mieszkający w Azji - być może pokuszą się o spróbowanie yunnańskich dań. Poza tym mnie jako Polkę rozbrajają składniki niektórych potraw i dzielę się tymi przepisami właśnie po to, żeby poszerzyć kulinarną wyobraźnię :)