Dziś Międzynarodowy Dzień Migrantów. Ponoć co 35 osoba na świecie jest migrantem, żyje i pracuje poza krajem swojego pochodzenia. Migranci stanowią część populacji we wszystkich państwach na świecie. Z tej okazji mam dla Was okruch mnie kunmińskiej w stopniu, w jakim nigdy nie byłam bytomska czy krakowska.
Wracałam właśnie z Tajfuniątkiem do domu. Spędziłyśmy całe popołudnie w pobliskim Zoo, ale nie w części zwierzęcej (niestety, boli), tylko w parkowej - z trawnikami, po których można brykać, drzewami chroniącymi przed palącym yunnańskim słońcem, głazami, po których dzieci normalnych rodziców mogą skakać, a dzieci tych nadopiekuńczych mogą tylko obserwować z zazdrością. Tajfuniątko się wyszalało, więc postanowiłyśmy tylko zostawić graty w domu i zabrać Tatę na dobrą kolację. To było jeszcze w czasie sezonu grzybowego, na początku września, więc wybraliśmy restaurację, w której poza zupełnie normalnymi pysznościami można jeszcze zjeść dobrze przyrządzone prawdziwki i inne leśne grzyby. Właśnie miałyśmy wejść do klatki schodowej, gdy dogoniła nas Huang Shan z córką Duoduo. Tak się składa, że mieszkamy na tym samym osiedlu i nie tylko my-matki się przyjaźnimy, ale i nasze córki.
- Cześć! Dawnośmy się nie widziały (całe wakacje przecież)!
- Och, tęskniłyśmy za Wami okropnie!
- Co macie teraz w planach?
- Idziemy na kolację.
- My też! No to może razem?
- Miałyśmy w planach dongbejskie pierogi (no tak, Północny Wschód specjalizuje się w daniach mącznych).
- Eeeee, pierogi można zawsze! My chcemy iść na żarełko sezonowe.
- To znaczy?
- Grzyby i dużo warzyw na sposób z Simao.
- Simao? Gdzie to? - pyta Huang Shan marszcząc brwi.
- Simao czyli Pu'er, no wiesz, na południowym zachodzie Yunnanu.
- I co oni tam jedzą? - Patrzę na nią z niedowierzaniem.
- Nigdy nie jadłaś żarcia z Simao? Jak tyś się uchowała? A lubisz dajską kuchnię? Część smaków jest zbliżona.
- No dosyć lubię, chociaż wolę nasze przyprawy z Zhaotongu (to "województwo" w stronę Syczuanu, czyli idziemy w zupełnie inną stronę nie tylko geograficznie, ale również jedzeniowo).
- A chcesz spróbować? Zabierzemy was. - Huang Shan trochę się broni, ale jej córka już się cieszy, więc w końcu umawiamy się, że zgarnę tylko męża i pójdziemy razem na kolację.
- A gdzie to jest konkretnie?
- Restauracji z Simao jest sporo, ale akurat ta, do której się dziś wybieramy, jest w Kunmińskim Korytarzu 昆明走廊 (zagłębiu knajpek i jadłodajni rozmaitej proweniencji, jakości i zakresów cenowych).
- Gdzie?
- Nigdy nie byłaś w Kunmińskim Korytarzu? - dziwię się jeszcze trochę bardziej, bo jest to samo centrum miasta, a wybór restauracji jest tak ogromny, że w zasadzie każdy prędzej czy później tam trafia. No ale jak widać jednak nie każdy. To świetnie! W sumie się bardzo cieszę, bo mogę pokazać koleżance coś nowego.
- To trochę za ulicą Sprawiedliwości, w sumie bardzo niedaleko.
- No dobrze. A jak my się tam dostaniemy? Wy przecież nie macie ani auta, ani nawet skutera...
- No jak to jak? Autobusem! - Huang Shan kręci z niedowierzaniem głową, ale godzi się na moją propozycję.
Dziesięć minut później już siedzieliśmy wszyscy w miniautobusie linii 125 (takim mini, że większość moich polskich kolegów nie mieści się w nich na stojąco, chyba, że pochylają głowy jak Gandalf w norce Bilba). Mignęliśmy kartą autobusową za Huang Shan, bo ona jakoś dziwnie długo nie potrafiła zeskanować odpowiedniej aplikacji. Daję jej kuksańca i pytam:
- No, przyznaj się, jak dawno nie jechałaś autobusem? - Zaczyna się śmiać.
- Będzie z piętnaście lat! Najpierw skuterami, potem kupiliśmy samochód, a teraz znów często wybieram skuter, chyba, że jadę naprawdę daleko - ale wtedy metrem. Nawet nie wiedziałabym, którym autobusem mogę dojechać... - Spoglądamy na siebie i zaczynamy się chichrać.
- Żeby jakiś obcokrajowiec mnie prowadził na żarcie, którego nie znam do knajpy, której nie znam, w miejscu, którego nie znam i w dodatku środkiem transportu, którego nigdy nie używam! - Śmiejemy się już w głos.
Siadamy w restauracji; kelnerka z uprzejmą miną zwraca się do ZB i Huangshan, prosząc, by złożyli zamówienie. Huang Shan patrzy na mnie wymownie i stwierdza: ja to nawet nie wiem, od czego zacząć. ZB mówi do mnie: dla mnie tylko aorta, a ty sobie zamów co tam chcesz. Więc zamawiam: poza aortą prawdziwki smażone z czosnkiem i dużą ilością suszonego chilli, wołowinę smażoną z ziołami, pędy kolczocha, wybitne ziemniaki i zupę z zieleniny i tofu. Wszyscy wydają się usatysfakcjonowani; Huang Shan, bardzo wybredna jeśli chodzi o jedzenie, nakłada sobie drugą miseczkę ryżu, bo jedzenie jest tak bogate w różnorodne smaki i intensywne, że trzeba je przegryzać ryżem. Który swoją drogą też jest idealny.
Kiedy ostatni plasterek borowików został znaleziony na półmisku i pożarty, odchyliłam się na ławie z uśmiechem aż ociekającym satysfakcją.
- Smakowało?
- O tak! - Wyrywa się Duoduo. Na co dzień jeszcze bardziej wybredna. - Mamo, przyjdziemy tu jeszcze? - Huangshan zerka na mnie zdumionym spojrzeniem i wzdycha:
- Najwyraźniej tak. Ale następnym razem przyjedziemy skuterem!
Od tej pory dość regularnie pytają mnie, czy mam jakieś nowe kulinarne odkrycia. A ja zawsze służę inspiracją. I choć nie zawsze moje ulubione restauracje stają się ich ulubionymi, jednak sam kierunek wymiany informacji jest dla nich źródłem nieustającej radości, a dla mnie - źródłem nieskrywanej satysfakcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.