Jeśli zobaczę jeszcze jeden... trzykropek, to się... porzygam.
Uff. Tak, ulżyło mi. I wiem, że to złośliwe, ale kurczę, piekarz nie robi stołów, szewc nie robi sera, a ktoś, kto nie umie pisać, zatrudnia naprawdę dobrego redaktora, jeśli już koniecznie musi wydać książkę.
Uff raz jeszcze.
No dobra. Formę pominę, ale co z treścią?
Świetne zdjęcia. Gdyby tekst był równy zdjęciom, byłoby rewelacyjnie. Nie jest. Ale nawet, kiedy odczepię się od formy tekstu, pomysłu i wykonania tekstu i skupię wyłącznie na kwintesencji treści, jest tu coś, co mi szalenie przeszkadza. Otóż autor ocenia turystów, którzy siedzą w hotelowym basenie, zamiast w oceanie, ocenia tych, którzy robią sobie zdjęcia na tle zabytków, tych, którzy jedzą pizzę zamiast lokalne przysmaki i tak dalej. A przecież sam nie wchodzi w nic głębiej, żadna z jego relacji z tubylcami nie trwa dłużej. Jedyne przyjaźnie, jakie nawiązuje w trasie, nawiązuje z innymi obcokrajowcami, twarze i imiona wszystkich ludzi spotkanych po drodze zlewają się w jedno.
Autor dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest droga, nie cel. Że nie da się zabłądzić, jeśli się po prostu jedzie przed siebie, będąc gnanym bólem, smutkiem, a potem po prostu - tęsknotą za Drogą. Czy jednak takie podróżowanie, w którym liczą się tylko przebyte kilometry i ten Wielki Wewnętrzny Rozwój, który jest możliwy ponoć tylko w trakcie samotnej podróży, jest mniej powierzchowne niż all inclusive albo Wielki Wewnętrzny Rozwój na małej wyspie w Tajlandii z selfie na tle świątyni?
Mnie Robert Maciąg nie przekonał.
Ta jest faktycznie fatalna ale nie zrażaj się na zawsze bo kolejne jego książki są lepsze. Pozdrawiam, Ada
OdpowiedzUsuńCzytałam jeszcze tę o podróży Jedwabnym Szlakiem: https://baixiaotai.blogspot.com/2020/01/tysiac-szklanek-herbaty.html. Też mnie nie zachwyciła.
Usuń