2020-11-14

半糖夫妻 półcukrowe małżeństwo

Z okazji Światowego Dnia Cukrzycy mam dla Was wpis związany pośrednio z cukrem.

Półcukrowe małżeństwo to stosunkowo nowe sformułowanie, które w poczet chińskich zwrotów wstąpiło w 2007 roku, kiedy to Ministerstwo Edukacji ogłosiło listę 171 nowych chińskich słów/sformułowań. Jest to nazwa małżeństwa, które mieszka wprawdzie w tym samym mieście, ale nie ma wspólnego domu. Od poniedziałku do piątku sami się sobą zajmują, robią, na co mają ochotę, a wspólnie spędzają weekendy. Podobno jest to modne u osób wykształconych i raczej zamożnych (z przyczyn oczywistych), a przede wszystkim - młodych. Uważają oni, że w ten sposób bronią własnej przestrzeni, a także pomagają związkowi zachować urok świeżości czy też nowości. Dość powszechnie uważa się, że na pomysł ten wpadły wykształcone, niezależne kobiety, którym nie w smak niańczenie niedorozwiniętych niespecjalnie dojrzałych wiecznych chłopców. Wolą się z nimi spotykać na romantycznych randkach dwa dni w tygodniu, poseksić, pójść na dobrą kolację, ale jeśli sobie sam majtek uprać nie umie, a ugotowanie ryżu to dla niego kuchenny Everest, to niech to nadal robi za niego mamusia. Nie od dziś wiadomo, że odległość pomaga w dostrzeżeniu piękna (距离产生美) - obojętnie, czy mówimy tu o podróżach czy o ukochanej osobie. Jak się za kimś potęskni, to od razu jego dziwactwa jakby mniej nam przeszkadzają. Z drugiej strony małżeństwa na odległość, również bardzo częste w Chinach, są problematyczne - jak tu umówić się na spontaniczną randkę z kimś, kto mieszka parę tysięcy kilometrów od ciebie? Półcukrowe małżeństwo wydaje się rozwiązywać wszystkie te problemy. Nie jest słodko-pierdzące 24/7 - co łatwo może znudzić. Nie jest też samą goryczą wiecznej nieobecności. Jest tyleż słodyczy, co radosnego oczekiwania, tak w sam raz. To jest zdanie sobie sprawy z tego, że "i żyli długo i szczęśliwie" zdarza się tylko w bajkach i próba znalezienia na to sposobu.
Półcukrowe małżeństwa to nie zawsze wybór związany z pragnieniem zachowania wolności, często podyktowany jest względami czysto praktycznymi: w wielkich chińskich miastach zdarza się, że jedno z małżonków ma pracę tak daleko od miejsca zamieszkania, że nie warto wracać do domu nawet na noc, bo po prostu zanim zdąży się wyspać, już musi ruszać do pracy. Nawet w takim mikrym Kunmingu dojazd do pracy potrafi zajmować półtorej godziny samochodem. Gdy się pracuje w trybie 9-17 to jeszcze jakoś. Są jednak prace wymagające siedzenia do późnych godzin nocnych. Wówczas sensowniejszą opcją jest wynająć pokój gdzieś blisko pracy, a do domu wracać tylko na weekend. Chińczycy mawiają, że 小別勝新婚 [小别胜新婚] xiǎobiéshèngxīnhūn - małe pożegnania wygrywają z miesiącem miodowym, czyli że krótkie rozstania podnoszą temperaturę uczuć. Może to dobry sposób na słynne "swędzenie po siedmiu latach" i inne tego typu przypadłości? 

Przeciwnicy też mają sporo do powiedzenia - mówią, że takie małżeństwo jest jak żarcie ze stołówki albo i jak chińska zupka - może i dobre na chwilę, ale prawdziwe bycie razem to nie tylko randki dwa razy w tygodniu, a właśnie powolne docieranie się, wzajemne zrozumienie, głębokie uczucia, a nie takie powierzchowne, których wystarcza tylko na weekend, a potem spadaj, bo mam cię dosyć. Nie bez znaczenia jest tu i kwestia zaufania, i dzieci - choć przyznać muszę, że dla Chińczyków dzieci to dużo mniejszy problem niż dla nas, bo przecież większość i tak wychowują dziadkowie (dzieci niejednokrotnie mieszkają osobno, z dziadkami, a z rodzicami widują się tylko w weekendy. Półcukrowe dzieci?...).

Jakie jest moje zdanie? 

Każdemu według potrzeb i nic nikomu do tego. Kiedy szłam na studia, Mama mówiła mi, żebym absolutnie nie mieszkała w pokoju z przyjaciółką, bo przecież całe życie miałam swój pokój i nie zdołam z nikim mieszkać. Wszystkie lata studiów i rok po ich skończeniu mieszkałam z kolejnymi współlokatorkami, aż trafiłam na taką, z którą mieszkałam łącznie ładnych parę lat (z przerwami na stypendia zagraniczne). Nienawidzę mieszkać sama. Bo sama też próbowałam. Mogę. Radzę sobie. Ale szczerze tego nie znoszę. Kocham mieszkać z kimś, móc wymieniać z kimś myśli - nie wtedy, kiedy się specjalnie z kimś umówię na kawę, bo ta osoba akurat też ma trochę czasu, a codziennie przed zaśnięciem i po obudzeniu. Przed wyjściem do pracy i po powrocie do domu. W czasie śniadania i kolacji. Lubię obecność drugiego człowieka. Mieszkamy teraz we trójkę na 40 metrach kwadratowych i nawet w czasie największych pandemicznych obostrzeń nie skakaliśmy sobie do gardeł. Nie brakuje mi własnej przestrzeni. Ona siedzi w głowie. Mam szczęście być na tyle asertywną, że nikt mi na tę głowę nie wchodzi. Mam też na szczęście męża, który tak samo lubi ze mną spędzać czas, jak ja z nim. Mamy dużo wspólnych hobby i nigdy się z sobą nie nudzimy.

A jednak... Po moich dwu-, trzymiesięcznych wakacjach w Polsce wracałam bardzo stęskniona. Internety pomagały tylko trochę. I tuż po powrocie wszystko mnie tak cieszyło, że nie marudziłam nawet na rzeczy, które naprawdę mnie irytują. Ba! Wiedza o tym, że "już za dwa miesiące wyjadę na wakacje bez męża!" też pomaga w opanowywaniu własnego temperamentu. Jestem lotosem na tafli jeziora - bo wiem, że za chwilę odpocznę... i zatęsknię.

Nie chciałabym męża widywać tylko w weekendy, choć pewnie moglibyśmy tak żyć jakiś czas. Ale uważam, że należy dla zdrowia psychicznego mieć przerwy od swojej drugiej połówki, nawet jeśli wydaje się nam ona idealna. Znam małżeństwa/pary (chińskie i niechińskie), które z różnych względów nie mieszkają razem, albo widują się tylko parę dni w tygodniu, choć niby razem mieszkają. Widzę, że są szczęśliwi, gdy są z sobą - dużo bardziej niż ci, którzy bez przerwy na sobie nawzajem wiszą - a gdy akurat się nie widzą, potrafią sobie znaleźć zajęcie. To bardzo ważne: mieć własne zajęcia, pasje, czas dla siebie i przyjaciół. Gdybym nie umiała tego wyegzekwować w ramach zwykłego małżeństwa, zapewne wybrałabym półcukrowe...

2 komentarze:

  1. Współczuję ludziom braku pojęcia o miłości absolutnej.
    Nie wyobrażam sobie nie „wisieć” wzajemnie na sobie w moim małżeństwie. Znamy się z Wujkiem od 1 klasy liceum jak wiesz, czyli od 1974. Chodziliśmy ze sobą od 10.1975. Do dziś nie potrafimy się rozstać na dłużej niż kilka godzin i to najwyżej okazjonalnie. Nawet po zwykłe zakupy i po jajka od naszej Pani Baby jeździmy razem. Pracujemy razem. Przerażeniem napawa nas nie perspektywa choroby czy starości jako takich, ale perspektywa wymuszonego nimi rozstania z powodu pobytu w szpitalu czy z powodu nieuchronnej śmierci. Życie liczy się dla nas tylko RAZEM. Życzę każdemu takiej miłości,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To wspaniałe, że jesteście szczęśliwi. Jednak nie uważam, żeby miłość absolutna u każdego człowieka wyglądała tak samo. Sama nie wyobrażam sobie dłuższego rozstania z moim mężem, ale - bardzo lubię chwile samotności, podróże w pojedynkę lub tylko z naszą córką czy co jakiś czas - wieczory spędzane w "moim" gronie albo mężowskie wychodne, podczas którego on spędza czas w "jego" gronie. Nie czuję, by przez to nasza miłość była mniej "absolutna". Sądzę, że nie wszyscy marzą o miłości polegającej na ciągłym przebywaniu w swoim towarzystwie.

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.