Właśnie otwierałam z klucza pierwsze z trojga drzwi, które muszę pokonać, by wrócić do domu. Dziecię zaczęło już bić brawo, bo powroty cieszą ją tak samo, jak wyjścia. Nagle napada na mnie sąsiadka: „czy mieszkasz pod jedynką? Bo my remontujemy kuchnię i żeby podłączyć coś tam coś tam robotnicy muszą wejść do waszej kuchni, żeby coś tam coś tam coś tam” - pani mówiła szybko i w bardzo silnym dialekcie, więc nie było łatwo ją zrozumieć. Zresztą – wcale rozumieć nie chciałam. Gdy zatrzymała się na chwilę, by zaczerpnąć oddech, wtrąciłam: „nie, nie mieszkam pod jedynką”.
Dotarło. Pani zapytała – a kto mieszka? Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że chwilowo nikt, bo poprzedni lokatorzy już się wynieśli, a właściciele jeszcze mieszkania nie wynajęli następnym. Doradziłam, by skontaktowała się z właścicielami. „A masz ich numer telefonu?”. Niestety nie mam. Ale z pewnością można próbować się skontaktować przez administrację, skoro dotyczy to remontu kuchni i jakiejś tam ingerencji w strukturę budynku, prawda?
Reszta popołudnia minęła mi bardzo sympatycznie – dziecko śpi, ja słucham muzyki i poczytuję jakieś drobiazgi. Od czasu do czasu słychać rumor – to pewnie ten remont kuchni piętro niżej. Wtem wraca ZB; w momencie, w którym otworzył drzwi na klatkę schodową, dobiegły mnie wrzaski. Obudziły Tajfuniątko, więc miałam się czym zajmować przez następne pół godziny. A pół godziny później było już właściwie po ptokach. To znaczy: policja została już wezwana.
Sprytna pani z dołu uznała, że skoro w mieszkaniu wyżej chwilowo nikogo nie ma, to ona chętnie przeprowadzi ten remont „po cichu”. Wysłała na górę robotników. Robotnicy się włamali i robili swoje. Gdy ZB wrócił, zobaczył nieuprawnione osoby w mieszkaniu obok i na wszelki wypadek zadzwonił do właścicielki. Właścicielka przyjechała i zadzwoniła po policję, jednocześnie wrzeszcząc na panią z dołu.
A ta? W ogóle nie wiedziała, o co właścicielce mieszkania w ogóle chodzi – przecież ona MUSI wyremontować kuchnię, a nie da się inaczej niż przez kuchnię z góry!
Po paru minutach uznała, że się pokaja. Znaczy – powiedziała, że odda forsę za zniszczony zamek. Była szalenie zdumiona, że właścicielka mieszkania nie zareagowała z entuzjazmem. Nie docierało do niej, że nakazanie robotnikom włamania do cudzego mieszkania (to, że robotnicy z radością przystąpili do dzieła, jest dodatkowym smaczkiem, ale mnie w zasadzie nie dziwi – chińscy robotnicy to klasa sama w sobie) może i powinno skończyć się policją i sądem. Gdy usłyszała, że policja jest w drodze, aż się zagotowała i wytoczyła koronny, jej zdaniem, argument: „No ale przecież my tam weszliśmy tylko po to, żeby remontować moją kuchnię, nic nie ukradłam! Możesz mi zaufać, bo ja jestem CHRZEŚCIJANKĄ!!”.
Kiedy następnym razem usłyszycie rewelacje o pogromach chrześcijan w Chinach, weźcie poprawkę na takich chrześcijan, którzy nie widzą nic moralnie nagannego we włamywaniu się do cudzego mieszkania…
No cóż ... pojęcie wspólnej własności może cały czas kwitnie w Chinach? ;-)
OdpowiedzUsuńim bardziej nie ma własnego wkładu, tym bardziej krzyczymy, że jest wspólne? :D
UsuńI jak robotnicy zgodzili się na wejście do czyjegoś mieszkania? Trudno jest mi to sobie w ogóle wyobrazić. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Zawsze trafiałam na super fachowców :) Nie dość , że dobrych w kwestiach remontu to jeszcze miłych i kulturalnych. Widocznie to nie jest obowiązujący wszędzie standard. Pozdrawiam:)
UsuńW Chinach nie takie numery robotnicy odstawiają, niestety...
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńOstatnio, dokladnie przedwczoraj, w TVP Trwam nadawali program o chrzescijanach w Chinach. Wzieli sobie jakas wiejska chinska rodzine i pokazywali ich codziennosc. Mnie zastanowilo jedno- jak pani domu , niestara jeszcze kobieta, opowiadala o swych planach zwiazanych z wybudowaniem nowego domu. Kosztowal bedzie ponoc od 70 tys do 80 tys yuanow, ze domostwo owe musi miec 30 filarow- oczywiscie nie kumam w czym rzecz z tymi filarami, no i ...tu mnie rozlozylo na lopatki, honorowe miejsce w jej domu musi zajmowac portret -zdjecie przewodniczacego Mao. Chyba Mao z chrzescijanstwem niewiele mial wspolnego, ale to co zaszczepil w Chinach kwitnie do tej pory, wiec zgodze sie z poprzednim komentarzem w tej dyskusji. Czyli w zaleznosci od warunkow, chrzescijanstwo niejedno ma imie. Pokazywano tez, u owej pani na scianie w domu, obraz Jezusa Milosiernego z otwartym sercem, a na tym sercu wstawiony byl mniejszy obrazek przewodniczacego Mao:)))
OdpowiedzUsuńA teraz mam zapytanie, tak po ludzku. Skoro ZB zadzwonil do wlasciceli mieszkania nr.1 tzn ze kontakt z nimi mieliscie. Nie moglas ulatwic pani przeprowadzjacej remont zycia i dac jej ten namiar na wlascicieli lokalu, o ktory jej szlo? Wszystko potoczyloby sie, byc moze, lagodniej, bez policji. Calego owego galimatjasu i .... nie wiodloby sie blizniego swego na pokuszenie wlamania:)))
Ja bym w kazdym badz razie, informacji udzielila, niech sie ludzie dogaduja.
Nie utrzymujemy z ową właścicielką żadnej bliższej znajomości, mój mąż zna ją po prostu z nazwiska. Ja numeru nie miałam, a ZB po przyjściu skombinował skądś numer - chyba miał jakiegoś wspólnego znajomego, nie wiem. Sytuacja była alarmowa, bo nastąpiło włamanie, dlatego trzeba było ten kontakt na gwałt znaleźć.
UsuńA co do chrześcijan ze znaczkiem Mao w klapie - jest to dużo częstsze niż się Europejczykom wydaje :)
Mnie w tej historii zastanawia co innego. Co ta kobieta chciała zamontować, że musiała to robić przez kuchnię sąsiadki.
OdpowiedzUsuń:D Też mnie to ciekawi - teraz, gdy już ochłonęłam :D
UsuńBardzo konkretnie napisane. Super artykuł.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo interesujące. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń