Tradycyjna potrawa wietnamska. W wolnym tłumaczeniu: małe, niewyklute jeszcze kaczuszki są ugotowane jak jajka na twardo. Niektóre są tak malutkie, że ciężko odróżnić od małego jajeczka. Niektóre mają już łebki, oczka... W Polsce zowie się je z filipińska balutami.
Okropnie brzmi, prawda?
Kiedy pierwszy raz je zobaczyłam, bezbronne malutkie stworzonka brutalnie ugotowane, kiedy jeszcze były w skorupkach, wyobraźnia aż nazbyt bogata nie pozwoliła mi spróbować.
Potem, poczęstowana, wybrałam takie, które jeszcze są za młode, żeby można było rozpoznać części ciała.
Dziś moja współlokatorka wróciła z domu, przywożąc wałówę. Znaczy te właśnie jajka. Zrobiła imprezę w naszym pokoju (smolić jutrzejszy egzamin!!). Ugotowaliśmy jajka, przegryźliśmy zieleniną, zapiliśmy świeżym miodem.
Pycha.
Koreańczyk się na mnie obraził i powiedział, że wolałby nawet McDonalda. Kayka powiedziała, że Jej apetyt odebrałam na dobę. Postanowiłam oszczędzić czytaczom nerwów i nie zrobiłam zdjęć. Widok jest zaiste nieciekawy. Ale cóż poradzę? Obiecałam sobie spróbować wszystkiego, co już nie żyje, a nadaje się do jedzenia... I nie żałuję. Czegoś tak delikatnego w życiu nie próbowałam, a już z solą z pieprzem i z limonką to cud-miód...
Stanowczo bardziej mnie kusza myszy 3 piskow! jajkom nie ufam, niezaleznie od postaci (i widac - slusznie!)
OdpowiedzUsuń