Chen Shimei to taki niby chiński Casanova. Tylko, że po pierwsze Casanova wsławił się był ilością, a Chen Shimei tylko perfidią, a po drugie jest cała masa mężczyzn, którzy się cieszą jak dzieci, gdy się ich do Casanovy porówna, a nie ma chyba ani jednego Chińczyka, który chciałby zostać nazwany Chen Shimeiem.
Historia zaczyna się niewinnie: uboga rodzina Chen Shimeia (陳世美) i jego cudownej żony Qin Xianglian (秦香蓮) wychowuje dwójkę dzieci i zajmuje się rodzicami małżonka, starymi i niedołężnymi. Chłop nie wytrzymał nerwowo i stwierdził, że jest biedny, ale nie głupi, i że czas najwyższy przystąpić do egzaminów cesarskich. Zaczął się przygotowywać, a to oznacza, że odtąd wszystkie obowiązki spadły na głowę żony. Ona jednak z poświęceniem utrzymywała dom, mając nadzieję, że gdy mężulek wróci po zdanych (oczywiście!) egzaminach, zrekompensuje jej to zarówno emocjonalnie, jak i materialnie. Że to drugie nie było dla niej najważniejsze, widać było choćby po pożegnaniu: On mówi, że wróci, gdy tylko obejmie jakieś sensowne stanowisko po zdanych rewelacyjnie egzaminach, a Ona na to - wracaj szybko, bez względu na to czy zdasz, czy nie, bo cała rodzina będzie za Tobą tęsknić...
Trzy lata mineły. Chłopa ani widu, ani słychu. Wybrałaby się żonka do stolicy, żeby sprawdzić, czy w ogóle na te egzaminy dotarł, czy też został pożarty przez wilka podczas przeprawy przez ciemny las... Ale stolica daleko, koszt podróży ogromny, a tu jeszcze teściami się trza opiekować i dzieci odchować. Mało tego: po strasznej suszy nadszedł głód, a z nim i choroby. Wysprzedała wszystko, co miała, by leczyć teściów i dzieci. Nadszedł jednak dzień, gdy wszystko zawiodło - starsi ludzie odeszli na zawsze, a ona za ostatnie zaskórniaki wyprawiła pogrzeb. Przez myśl jej nie przeszło, że mąż to skończony skurczybyk; przeciwnie, miała nadzieję, że zdał egzaminy, że dostał pracę - i że po prostu jest zbyt zajęty, żeby odwiedzić dom rodzinny. Że gdyby wiedział, że cierpią nędzę, gdyby wiedział, że rodzice zmarli - na pewno by wrócił...
Razu pewnego, gdy wyszła na żebry, spotkała sąsiada. Właśnie wrócił ze stolicy i stwierdził, że widział tam swojego dawnego kumpla, Chen Shimeia. Och, czyli on żyje! Ucieszyła się żona. Chwilę później sąsiad zgasił uśmiech na jej twarzy - tak, żyje i miewa sie dobrze. Nawet świetnie! Bo niby jakże się ma miewać zięć cesarza?!
Jak się okazało, facet faktycznie miał łeb nie od parady - nie tylko zdał egzaminy, ale zdał je tak dobrze, że cesarz ofiarował mu cesarstwo i pół księżniczki... ekhm... to znaczy, swoją córkę mu ofiarował i stołek gdzieś na samej górze tej piramidy władzy.
Spakowała więc kobita tobołki i razem z dziećmi ruszyła do stolicy. Nawet jeśli nie żeby nastukać baranowi, to przynajmniej prosić, aby sie zaopiekował własnymi dziećmi. On, ujrzawszy małżonkę z dziećmi, przyjął ich z otwartymi ramionami? A skąd! To byłoby zbyt piękne, ale również zbyt nieprawdopodobne. Wyrzucił ich, oczywiście, za drzwi. Bo któż by chciał wkurzyć cesarza faktem, że zataił małżeństwo zawarte przed poślubieniem jego córki? I któż by chciał zamienić siekierkę na kijek? Stracić wszystko, nic nie zyskać - no na to ten wykształciuch nie mógł sobie pozwolić.
Ale żona nie w ciemię bita, zobaczywszy lektykę pierwszego ministra, zatrzymała ją padając na kolana i błagając o sprawiedliwość. Minister próbował załatwić sprawę po dobroci - to znaczy wysłał kobitkę do męża w przebraniu śpiewaczki. Ona zaśpiewała ich własną historię i zamiast wzruszyć kamienne serce męża, została przez niego dość ostro spacyfikowana. Mało tego: gdy już ją, pobitą, wygnał z pałacu, nasłał na nią skrytobójcę. Ten jednakowoż nie mógł zabić niewinnej kobiety z dziećmi (pewnie mu kodeks moralny morderców nie pozwolił), a że nie mógł się też przyznać do niepowodzenia misji, popełnił samobójstwo. Qin Xianglian natomiast ruszyła do niezależnego sędziego Bao Gonga. Jak bardzo był niezależny - i jak sprawiedliwy - widać po wyroku. Mimo pozycji zięcia cesarskiego, Chen Shimei został skazany i ścięty.
Dziś, wskazując niestałego faceta, który by najchętniej zmieniał kobiety jak rękawiczki, mówi się doń właśnie tak, jak w tytule.
Biedny zawodowy morderca... [*]
OdpowiedzUsuńmnie sie to tez rzucilo w oczy :D
OdpowiedzUsuń