2019-04-08

szkółka

We wrześniu ubiegłego roku miałam spotkanie "klasowe" - z moją chińską klasą ze studiów. Kilka słów dla wyjaśnienia: swego czasu dostałam stypendium, by jechać na studia magisterskie w Chinach. Stypendium miało być dwuletnie. Zamieszkałam w chińskim akademiku, zapluskwionym, zakaraluszonym, bez ciepłej wody i bez możliwości używania nawet suszarki do włosów. Przygoda życia. Zaczęłam studia, które można streścić: "jak Chińczyk próbuje wmówić obcokrajowcowi, jak ten obcokrajowiec powinien niby uczyć chińskiego innych obcokrajowców". Studia były beznadziejne nie tylko dlatego, że nasi nauczyciele nigdy nie byli za granicą, by uczyć obcokrajowców, więc nie mieli pojęcia o tym, jak to naprawdę wygląda i że ich teorie są o kant d... roztrzaść. Były beznadziejne również dlatego, że większość nauczycieli była zwyczajnie niekompetentna. No bo jak inaczej wyjaśnić obecność wykładowców, którzy darli się na studentów, którzy w trakcie zajęć czytali podręcznik, którzy prowadzili zajęcia dokładnie tak jak dla Chińczyków, nie przejmując się tym, że dla nas chiński nie jest językiem ojczystym, a co najważniejsze: popełniając błędy językowe?! Przyznam, były też zajęcia ciekawe i faktycznie przydatne, ale było ich niewiele.
Okazało się, że są dwie klasy, podzielone paszportowo. To znaczy: ci z paszportem chińskim do jednej klasy, a do równoległej - ci bez paszportu chińskiego. W założeniu miał to być sprawiedliwy podział, ponieważ Chińczycy byli w jednej klasie, a niechińczycy w drugiej. Guzik prawda. W naszej klasie byli na przykład Tajowie pochodzenia chińskiego, dla których chiński był językiem ojczystym. Potem cała klasa miała iść ich tempem i byli nam stawiani na wzór. "Patrzcie, Taj, a nauczył się tak biegle chińskiego! Wy, białasy, nigdy się tak nie nauczycie!" Koniec cytatu. Tak, tak właśnie mówiła jedna z pożal-się-Boże wykładowczyń na moich studiach.
Wracając do tematu: były więc dwie klasy, a między nimi żadnej interakcji. To znaczy żadnych wspólnych zajęć, np. takich, dzięki którym chińscy adepci tego zacnego nauczycielskiego kierunku mogliby przetestować książkowe teorie na autentycznych obcokrajowcach. A skąd! Po co?!
Zresztą, większość moich kolegów i koleżanek z klasy - i chińskiej, i niechińskiej - nie miała na interakcje żadnej ochoty. Wietnamczycy trzymali z Wietnamczykami, Tajowie z Tajami, Chińczycy z Chińczykami. Zero dialogu kulturowego.
A ja się uparłam. Zakolegowałam się z niektórymi Chińczykami, Tajami, Wietnamczykami. Cena była wysoka - musiałam udawać, że nie widzę, że mnie wcale nie chcą. Że tolerują mnie z tej słynnej azjatyckiej niby-grzeczności, a nie z prawdziwej sympatii. Ale w kilku wypadkach znajomości udało się utrzymać. Chodziliśmy razem na badmintona, na jakieś fajne żarcie itd.
No i właśnie dwa z takich przypadków na początku wrześnie zaprosiły mnie na spotkanie klasowe.
Wiedzieli, że jestem w Kunmingu, tak samo, jak zaledwie garstka innych studentów. Pyszna kolacja, gadka szmatka, co porabiasz i tak dalej. No i wtedy się okazało, że jedna z koleżanek ze szkoły otworzyła w Kunmingu szkółkę angielskiego i tak bardzo mnie prosi, żebym przyszła u niej pracować!
Nie. Po pierwsze: potrzebna jest wiza pracownicza, którą pracodawca musi mi zapewnić, żeby praca była legalna i nikt się nie mógł do mnie przyczepić. Po drugie: ZB pracuje siedem dni w tygodniu i po prostu nie mam z kim zostawić dziecka na pół soboty i pół niedzieli.
Dodatkowa informacja: nie każda firma ma prawo zatrudnić obcokrajowca. Trzeba przejść wiele procedur, udowadniać, że obcokrajowiec jest niezbędny i na koniec uzyskać kwitek, że tak, masz prawo zatrudnić nieChińczyka - dopiero, gdy Twoja firma dotarła do tego etapu, powinieneś się rozglądać za obcokrajowcami. Niestety, bardzo wiele firm, zwłaszcza tych mniejszych, ma przepisy w nosie i zatrudnia ludzi na wizach turystycznych czy studenckich. Kiedy dowiaduje się o tym biuro wizowe, może wpaść do szkoły i wykopać delikwenta z Chin z wilczym biletem. Nie jest to bardzo częste, ale się zdarza. A poza tym - w ogóle, nielegalna praca po prostu mi się nie uśmiecha. Przede wszystkim dlatego, że uważam, że skoro firma oszukuje państwo, to znaczy, że mnie też będzie chciała oszukać. Albo jesteś uczciwy, albo nie.
Koleżanka zaczęła błagać - no to nie pracuj u nas, tylko wpadaj od czasu do czasu pobawić się z dziećmi i zrobić im powtórkę ze słówek. Wiesz: kilka zabaw, piosenek, dużo śmiechu. Nieformalnie. Nie co tydzień tylko od czasu do czasu. W zamian za to dostaniesz bony do księgarni albo karnet do jakiejś fajnej knajpy.
Wracam do problemu Tajfuniatka. "Ależ to żaden problem! Dostosujemy godziny zajęć do Twoich możliwości, a dziecko możesz przywieźć, zawsze się tu ktoś nim zajmie! Będzie się mogła pobawić z innymi dziećmi w jej wieku, bla bla bla...".
W końcu zgodziłam się wpadać od czasu do czasu ze względu na starą znajomość. Lubię uczyć dzieci. A gdy umówiliśmy się na jedyne pory, które mi pasowały, to już w ogóle było fajnie. Bo wiecie: szkółka była daleko od mojego mieszkania, a Tajfuniątko ma ustalony tryb dnia: 7 pobudka, 11-12 lunch, drzemka i od 2-3 do 8 znów hasa. Muszę na drzemkę wrócić do domu, czyli pasują nam pory 9-11, a potem 15-17. Zgodzili się na wszystko, a ja stwierdziłam, że bardzo chętnie pomogę.
I wiecie? Naprawdę działało. Dobrze mi to robiło na samopoczucie, a Tajfuniątku - na socjalizację. Było fajnie cały pierwszy semestr.
Po chińskim nowym roku czekałam na wieści o rozpoczęciu lekcji i moich sporadycznych wizyt. Dali znać, że zaczynają w ostatni weekend lutego, ale ja na pierwsze spotkanie pewnie poczekam z miesiąc.
We czwartek dostałam informację z zakresem słówek opanowanych przez dzieciaki wraz z opisem godzin klas popołudniowych. Nachodziły na drzemkę Tajfuniątka, więc powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie mogę. Że jak ustalą inne godziny, niech dadzą znać. Ustalili. Dali znać. Przestawili na rano. I zgadnijcie co - również zachodziły na drzemkę Tajfuniątka, tym razem od drugiej strony. Napisałam smsa, że niech się w dupę ugryzą, bo nie tak się umawialiśmy. Przeczytałam. Zmieniłam język na parlamentarny. Jeszcze raz przeczytałam. Zmieniłam. Wysłałam do ZB i zapytałam, czy to już wystarczająco grzecznie, czy jeszcze za mało. ZB przerobił odpowiedź na taką z której wynikało nie że oni się zachowują jak kompletne bałwany, które najpierw mnie błagają o pomoc, a potem próbują wmanewrować w coś zupełnie innego niż było mówione, tylko że ja niestety nie dam rady, skoro się godziny zmieniły i bardzo ich za to przepraszam, bo wiem, że sprawiam im zawód. I że może w przyszłym semestrze się lepiej uda.
Wysłałam. Co się będę kopać z koniem.
Jest jednak kilka aspektów, które nie dają mi spokoju.
Po pierwsze: wyobraźcie sobie, że nie jesteście starymi, dobrymi koleżankami, które grzecznościowo przychodzą poszaleć z dziećmi, tylko ludźmi, którzy muszą chodzić do pracy, by zarobić na ryż nasz powszedni. Wtedy nie możecie sobie pozwolić, żeby odmówić i musicie pozwolić, żeby ktoś Wam jeździł po głowie. Niestety w Chinach szef jest bogiem - jeśli coś mówi, to to robisz, bez względu na treść umowy o pracę. Dlaczego? Ponieważ jeśli tak nie postąpisz, bardzo łatwo cię zastąpić miliardem innych ludzi. Najlepszym przykładem jest mój własny mąż, który zaciska zęby, robi, co musi i tylko w duchu powtarza "byle do emerytury".
Po drugie: wysłałam grzeczną wersję, zamiast tej pierwotnej, chociaż wszystko się we mnie burzy. Uważam, że powinni usłyszeć kilka słów prawdy. Że nie jest mi przykro, że teraz mają problem. Że nigdy nikomu nie polecę ich szkoły, bo są niesłowni. Że niech się najpierw nauczą, jak się prowadzi biznesy i zarządza ludźmi, a potem niech się nad sobą zastanowią i zaczną od początku. Tylko, że gdybym im to wszystko wygarnęła, ich by to niczego nie nauczyło. Oni nie widzą, że zrobili coś nie tak umawiając się na jedno, a robiąc drugie. Nie widzą, że robiłam im grzeczność, a oni mi zapłacili świństwem. Gdyby dostali kilka bluzgów, stwierdziliby, że zakłócam ich harmonię, bo przecież powinnam dla wspólnego dobra robić, co trzeba z uśmiechem na twarzy, nie bacząc na wcześniejsze ustalenia. Wiem, co mówię. Dawniej mówiłam prosto z mostu. Nie działało. Wręcz przeciwnie. Uchodziłam za osobę konfliktową, po prostu dlatego, że nie dawałam sobie robić koło pióra. No tak, jestem konfliktowa: jak ktoś mi coś obieca, a potem robi inaczej i nawet nie przeprosi, to się na to nie zgadzam. Mea culpa. W nosie mam "wspólne dobro", które ktoś próbuje osiągnąć moim kosztem. W mojej drugiej pracy w Chinach dziewczyna, która miała mi pomagać, nie wywiązywała się z obowiązków. Najpierw powiedziałam jej, żeby się bardziej postarała, a potem zgłosiłam szefowi. Okazało się, że zaczęła się na mnie skarżyć, a szefowie byli niezadowoleni, że zamiast rozwiązać sprawę pokojowo, robimy zadymę. No tak. Też nie lubię zadym. Ale według tej dziewczyny najlepszą i jedyną formą pokojowego rozwiązania było to, że ja wszystko będę robiła za nią! Powiedziałam więc, że jeśli mam robić dwa razy więcej, to chcę również dwa razy więcej kasy, a dziewczyna niech znika. No to wyszłam na konfliktową... Coś nie mam dobrej prasy. Ale wiecie? Nie chcę dobrej prasy za cenę mojego zdrowia psychicznego i poczucia sprawiedliwości.
Trudno się współpracuje z Chińczykami. To znaczy z większością. Bo znam też chlubne wyjątki - ludzi kulturalnych, wykształconych, ale przede wszystkim - słownych. Z tymi dziwnym trafem współpracuje mi się doskonale i wcale nie uważają mnie za konfliktową...
Nie mam więc okazjonalnych szaleństw z dziećmi. Ale może to i dobrze? Skupiam się na Tajfuniątku, które już za niecałe pół roku pójdzie do przedszkola, więc muszę się nią teraz nacieszyć.
A gdy następnym razem jakiś dawny znajomy będzie mnie błagał o pomoc, uśmiechnę się czule i powiem, że bardzo przepraszam, ale mój mąż nie lubi, gdy pracuję, bo praca jego kobiety go hańbi.

4 komentarze:

  1. A teściowie? Ponoć obydwoje inżynierowie są na emeryturce:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oboje po osiemdziesiątce. Nie mają siły się zajmować bardzo żywym dzieckiem.

      Usuń
  2. pracuję tak codziennie i codziennie słucham jak mnie obgadują że robię problemy. bo wymagam by trzymali się ustaleń. ciężki ten chiński krzyż ;)

    OdpowiedzUsuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.