Dawno, dawno temu była sobie kraina Dwunastu Tysięcy Pól Ryżu. Jej król był Tajem, który dopełniał wszelkich ceremonii buddyjskich i rządził poddanymi tak, aby żyli w dostatku. Żyzna kraina, herbatą i ryżem płynąca, była nieustannym obiektem zawiści Chińczyków, którzy jednak byli zbyt gnuśni, by południowo-zachodniego sąsiada podbić.
Dobre czasy skończyły się z nadejściem Mongołów. Oni to podbili Sipsongpanna po raz pierwszy, a tajski król musiał zacząć płacić trybut. Szczerze? Nie bardzo się Tajowie przejęli. Po uiszczeniu opłat w herbacie mogli wrócić do swoich zwyczajów, leniwego, radosnego trybu życia i niespecjalnie się tymi całymi Chińczykami czy innymi Mongołami przejmowali. Potem nastała dynastia Ming, która również niewiele zmieniła w życiu przeciętnych mieszkańców. No, może tylko to, że przy pomocy Chińczyków tajski król podbijał ziemie południowe, ze zmiennym zresztą szczęściem. I pewnie tak właśnie by to wyglądało, gdyby nie wojna. Na Bogu ducha winnych Tajów spadały bomby, bo nieszczęśliwie znaleźli się między młotem aliantów a kowadłem Japończyków. Wtedy zaczęły się emigracje, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Po wojnie komuniści zajęli cały teren i ustanowili nowe władze. Ostatni król krainy Dwunastu Tysięcy Pól Ryżu rezyduje obecnie w Kunmingu i nikt z wyjątkiem jego pobratymców nie wie, że jest on zdymisjonowanym władcą cudnej krainy.
Dziś jedyną pamiątką po królu jest królewski park Manting.
Założony 1300 lat temu w południowej części miasta, zajmuje powierzchnię ponad 2500 hektarów, a na niej m.in. Plac Kultury Etnicznej, Plac Wystepów Etnicznych, strefa podglądania zwierzaków (m.in. pawi i słoni), strefa kultury buddyjskiej, dajski pawilon herbaciany i moje ukochane Jezioro Darowania Życia, o którym napiszę następnym razem.
Park jest śliczny. Wart tych 40 yuanów, które trzeba uiścić. Bilet upoważnia do uczestnictwa w występach dajskiego "Mazowsza", oglądania występów tresowanych papug czy słoni, a także do wypicia czarki tradycyjnie zaparzonej herbaty pu'er. Słonie są biedne (wychodząc z parku miałam łzy w oczach), papugi żyją na betonie, a herbata nie była dobrze zaparzona. Ale park jest naprawdę piękny. Śliczne pawiloniki, dające schronienie przed ostrym słońcem, gąszcz tropikalnych drzew, wyłaniające się niespodziewanie alejki z żyjącymi w tutejszej świątyni mnichami... Pokochałam to miejsce. I to mimo, że najważniejszy jest tu obecnie Plac Kultury Etnicznej z wielkim posągiem Zhou Enlaia, który odwiedził Xishuangbanna w 1961 roku, by wziąć udział w obchodach dajskiego Śmigusa-Dyngusa. W sumie nic nie mam przeciw Zhou; wolę jego posąg niż gdyby park "ozdobił" jakiś Mao.
Gdyby nie zaporowa cena biletów, spędzałabym tam całe dnie. Co ciekawe, dla osób legitymujących się jinghońskim dowodem tożsamości wejście jest darmowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.