„Kiedy będziecie w Malezji, zwiedźcie koniecznie...” – mówi słodko spikerka, a jej głos rozbrzmiewa na pełnych błota ulicach i placach, gdzie zaczynają już krążyć tłumy ludzi, wielbłądów, mułów i kóz. Ironia zawarta w tym absurdalnym apelu – Chiny są przecież krajem, z którego nie wolno wyjeżdżać, zwłaszcza w celach turystycznych – gubi się, bo radio nadaje po chińsku, w języku, którego olbrzymia większość tutejszej ludności nie zna i który uważa za obcy.
Sinkiang zamieszkiwały przez wieki ludy niechińskie; większość mieszkańców prowincji stanowią jeszcze ich potomkowie. Spacer po bazarze w Urumczi, zamkniętym podczas rewolucji kulturalnej, a teraz znowu działającym, to jakby przechadzka po muzeum ludzkości: wydaje się, że są tam reprezentowane wszystkie rasy poza czarną. Wdychając mocne zapachy i dym szisz kebabu opiekanego na węglach przez krępych, brodatych muzułmanów, spotyka się Kazachów o orlich nosach, w futrzanych czapach, w skórzanych butach z cholewami, w szerokich, czarnych okryciach; ujgurskie kobiety o księżycowo bladych twarzach, w wielobarwnych strojach, w brzydkich, brązowych pończochach, ze złotymi kolczykami ozdobionymi pośrodku czerwonym kamieniem; jasnowłosych chłopców uzbeckich o wielkich, niezwykle zielonych oczach; Mongołów o wystających, zaczerwienionych kościach policzkowych. Niekiedy widuje się też jakiegoś białego Rosjanina, który uciekł z ojczyzny po rewolucji 1917 roku i został tu wbrew swojej woli, nie mając innego wyjścia, po rewolucji chińskiej 1949 roku. Pośród wszystkich ludów, które do Sinkiangu sprowadziła historia, Hanowie – przybyli tu już w II wieku przed Chrystusem jako wojskowa załoga – uchodzą za przybyszów z ostatniej chwili i jako tacy są najmniej lubiani.
Na spacerującego po bocznych uliczkach Urumczi gościa z Zachodu tubylcy patrzą i podchodzą do niego, jakby był jakimś ich dalekim krewnym. Mają oni wiele cech właściwych ludom śródziemnomorskim; wśród porozumiewawczych spojrzeń i uśmiechów zauważają z rozbawieniem podobieństwo przejawiające się w rysach twarzy, w długich nosach (w moim przypadku także w wąsach). To podobieństwo odróżnia ich i nas, ludzi Zachodu, od Hanów – Chińczyków.
***
Swoi wolą oczywiście przestawać ze swoimi, więc społeczność Hanów unika kontaktów z tubylcami. Mieszkający w Sinkiangu od ponad dwudziestu lat Chińczycy – także kadra polityczna, która codziennie styka się z przedstawicielami mniejszości – nie znają miejscowego języka, i nie przypadkiem pierwszy podręcznik gramatyki ujgurskiej dla chińskiego odbiorcy wydano dopiero cztery lata temu. Do utrzymania podziału przyczynia się wszystko, łącznie z kuchnią. Mniejszości to muzułmanie niejadający wieprzowiny, jednego z rodzajów mięsa ulubionych przez Chińczyków. Dla Ujgura bluźnierstwem jest samo dotknięcie czegoś, o co świnia tylko się otarła. Tak więc w fabrykach muszą być dwie stołówki: jedna wyłącznie dla Hanów, druga – wyłącznie dla Ujgurów.
***
W Teatrze Ludowym w Urumczi ujgurskie dziewczęta wykonują dzisiaj narodowe pieśni we własnym języku; nie zmusza się ich już do śpiewania po chińsku: „Pragniemy wyzwolić naszych braci i siostry z Tajwanu”. Mój przewodnik nie boi się już pokazać przepisanego ręcznie po arabsku egzemplarza Historii Turlanów i Ujgurów, której to książki od dawna nie można znaleźć w chińskich księgarniach. W okresie najbardziej radykalnego maoizmu nawet książeczka ze starymi przysłowiami ujgurskimi została zakazana jako „obca propaganda”.
***
– Im nie podoba się to, co podoba się nam... Ich nie interesuje to, co interesuje nas... My się im nie podobamy – mówi młody Ujgur, który zanim zaczął ze mną rozmowę, nie omieszkał podkreślić: – Tak, mówię po chińsku, ale nie jestem Chińczykiem.
W każdej rozmowie z Ujgurem, której nie przysłuchuje się Han, pojawia się regularnie temat Chińczyków: „Nie smakuje im baranina... Oni nie tańczą... Oni nie umieją śpiewać”. To „oni” świadczy dobitnie o odległości, jaka dzieli jeszcze oba ludy, które mają razem żyć.
***
U podstaw wszystkich trudności we wzajemnych stosunkach między oboma narodami leży fakt, że Ujgurzy uważają Hanów za cudzoziemców, którzy sprowadzili się do nich bez zaproszenia, i że Hanowie – z wyjątkiem tych, którzy obcują z miejscowymi, przystosowali się do ich obyczajów i sposobu bycia – Ujgurami gardzą. Dla przeciętnego Chińczyka Ujgurzy są na wpół dzicy i prymitywni; nierzadko można zobaczyć Chińczyka, który po przypadkowym otarciu się na ulicy o Ujgura instynktownie otrzepuje ubranie dłonią. To poczucie wyższości Hanów wobec mniejszościowych grup etnicznych nie jest bynajmniej czymś nowym.
Tyle lat już minęło od wydania tej książki, a tak niewiele się zmieniło... Chińczycy osiedlają się w Xinjiangu na wielką skalę, mając w nosie kulturę i język lokalny; ich nieznośne poczucie wyższości nad "dzikusami" i wewnętrzne przekonanie, że to właśnie oni są solą każdej piędzi chińskiej ziemi sprawiają, że szczerze ich nie znosi każda mniejszość etniczna. Język urzędowy to oczywiście mandaryński; Ujgurzy są dumni z tego, że go kaleczą. Wolą mówić płynnie językiem przodków niż mową najeźdźcy. To, że najeźdźca jest już bardzo zadomowiony, nic nie zmienia.
Z drugiej strony - to błędne koło. Dzieci mówią kiepsko po mandaryńsku, idą do kiepskich szkół, a jeśli się dostają na studia, są to fatalne uniwerki, po których lądują w beznadziejnej pracy. Może jednak warto czasem ugiąć karku, by zobaczyć większe dobro, lepszą przyszłość itd.? Można się nie lubić z Chińczykami, ale skoro mieszka się w Chinach, może warto byłoby czerpać garściami z obu kultur, wybierając to, co wartościowe?
Czytając o Ujgurach, zawsze widzę Polskę pod zaborami. Przymusowa sinizacja Ujgurów jest trochę jak germanizacja, rusyfikacja Polaków. Czy słusznie walczyliśmy o tożsamość narodową? Jak długo ta walka powinna trwać? Czy dopuszczalny jest terroryzm, w którym giną nie tylko wojskowi, ale i ludność cywilna? Czy odzyskanie państwa warte jest odbierania cudzego życia? Dla "patrioty" odpowiedzi na te pytania są proste; dla mnie - nie. Współczesny Ujgur, obejmujący stanowisko w administracji "najeźdźcy" nie dostaje kulki w głowę za kolaborację. Powinien? A może lepiej po prostu starać się dobrze żyć, bez względu na barwy flagi powiewającej za oknem? Łatwo potępiać Chińczyków za rządzenie twardą ręką, łatwo widzieć w Ujgurach strasznych muzułmańskich terrorystów, łatwo mieć własne zdanie na ten temat i trzymać się go jak pijany płotu. Ja chwieję się jak chorągiew na wietrze; im więcej się dowiaduję, tym ciężej mi stwierdzić, kto ma rację.
A czy naprawdę mają o co walczyć? Czy jeśli oddadzą swoją tożsamość narodową, język i zwyczaje, nie będą nadal "Chińczykami drugiej kategorii" i tracąc wiele, nie zyskają nawet jednej setnej tego, co stracili? Bo teoretycznie na Śląsku za Gierka Ślązacy mogli awansować jak byli "pewni" - a potem okazywało się, że owszem, ale tylko do sztygara. Cały zarząd, inżynierowie etc. to byli przyjezdni. Nie było to nigdzie zapisane, ale działało naprawdę długo. To samo może być prawdą dla Ujgurów. Biorąc pod uwagę reakcję opisaną przez Ciebie - jest to pewnikiem na 99%.
OdpowiedzUsuńAlienor
Nie wiem. Nie wiem też, jak wiele jest warte poczucie przynależności do jakiejś kultury. Pewnie dla niektórych ważniejsze jest od próby "dobrego życia". Nie ośmieliłabym się mówić, który wybór jest słuszny ani - który jest trudniejszy.
Usuń