W Górach Kamiennego Skarbu, tuż za Świątynią Kamiennego Dzwonu znajduje się wielki głaz, kształtem przypominający dzwon - to właśnie od niego nazwę wzięła świątynia.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że wieki temu to nie był kamień, a prawdziwy złoty dzwon, lśniący w promieniach słońca. Koło dzwonu rosła sobie sosna, licząca tysiąc lat albo i więcej. Z ukośnej sosnowej gałęzi zwisał złoty młot, który przy każdym silniejszym powiewie wiatru uderzał o bok złotego dzwonu, wydobywając słodkozłote brzmienie: ding, ding, ding... A była ta piękna muzyka donośna nad podziw, słyszalna na wiele mil - powiadają, że można było dzwon usłyszeć nawet nad Jeziorem Erhai! Muzyka ta zaś nie tylko była piękna i słodka, ale i miała magiczną moc: przynosiła ludziom radość, odwracając od nich nieszczęścia i klęski.
Tak było i roku owego: deszcze były obfite i wiatry umiarkowane; nie groziła wioskom ani powódź, ani susza. Minęło Święto Pochodni, sadzonki ryżu zieleniły się na polach, radując oczy ludu. Nawet plewienie daje radość, gdy widzisz, jak zdrowe rośliny nagradzają Twój trud, a Tobie pozostaje tylko w radości czekać zbiorów.
To miał być kolejny obfity w plony, bogaty rok. Pewnego dnia jednak wychynęło z ziemi robactwo, pożerające liście i łodygi. W ciągu jednej nocy szkodniki ogołociły wielkie pole ryżowe; zamiast zieleniejących zbóż można było ujrzeć tylko nagą ziemię. Wieśniacy, nie w ciemię bici, poszli w góry, powykopywali korzenie trujących roślin i ugotowali z nich zupę, której zadaniem było zniszczenie robali. A bo to pierwszy raz szkodniki wchodzą ludziom w paradę? Spryskanie wywarem pól powinno wytępić robactwo, tak przecież czyniono od wieków. Choć jednak receptura była dawno znana i zawsze skuteczna, tym razem wywar nie zdołał wytruć szkodników. Cóż począć? Przypomnieli sobie całe szczęście o złotym dzwonie, który miał ratować w nieszczęściu. I faktycznie: ledwo przebrzmiał pierwszy soczysty dźwięk, a już szkodniki nie mogły się ruszyć, sparaliżowane zdychały pokotem na ziemi.
Zanim jednak zdążyli nacieszyć się tym cudem, wydarzyło się następne nieszczęście. Okazało się, że szkodniki owe powstały z sierści dziewięciogłowego smoka. Gdy zdechły, smok odczuł to jak śmierć własnych mieszków włosowych i bolało go tak, że zaczął się wiercić. Wiercąc się zaczął kombinować, cóż to mogło go wyrwać z błogiej drzemki i w końcu wykoncypował, że to z pewnością sprawka złotego dzwonu. Zazgrzytał w złości zębiskami; najchętniej rozbiłby dzwon od razu w drobny mak, serce jego pełne było złości. Dajmy jednak spokój smoczemu sercu - o wiele groźniejsze są czarnoksięskie zaklęcia, mamrotane przezeń pod nosem. Dosiadłszy czarodziejskiego wiatru, napędzanego złością, w kilka chwil zjawił się u dzwonu. Blask od dzwonu bijący poraził smocze ślepia; wpół oślepiony smok rozwarł paszczę i wypuścił z trzewi smoczy ogień. Nie przewidział jednego: że lśniąca powierzchnia dzwonu odbije płomień i uderzy w niego samego, spalając jedwabistą sierść aż do skóry. Zaklął smok siarczyście i poszedł po rozum do głowy: przecież ma dziewięć łbów, dziewięć paszcz i tym samym dziewięć strumieni ognia! Zazwyczaj jeden wystarczał, by spalić góry w równiny, by spalić żelazo na popiół, skoro jednak trafiła kosa na kamień, trzeba spróbować ciężkiej amunicji. Smok zagrał va banque: zebrał wszystkie siły, rozwarł dziewięć paszcz, bluzgnął dziewięcioma smoczymi płomieniami. Tym razem dopiął swego: zniszczył dzwon. Złoto spłynęło, pozostawiając chropowaty, spękany kamień. Smok też poniósł uszczerbek na zdrowiu: jak sparaliżowany runął na ziemię, śmiertelnie zmęczony. Wtem ujrzał na sośnie nietknięty złoty młotek. Ostatkiem sił wyczarował magiczny topór, którym ściął gałąź przedwiecznej sosny i skradł złoty młoteczek. Odtąd nie było już dane ludziom usłyszeć słodkiego brzmienia złotego dzwonu. Słońce straciło blask, księżyc skryły czarne chmury, a zarazy i klęski żywiołowe na stałe zagościły w bajskich wioskach. Młodzi tracili ukochanych, starzy - dzieci i wnuki. Zboże wyschło na wiór a oczy smuciła wizja głodu.
U stóp Gór Kamiennego Dzwonu, na jednym z shaxijskich pagórków, mieszkała para zakochanych. Chłopiec był uzdolnionym kamieniarzem, o imieniu Kamienna Fala, niespotykanie silnym - jego młot, zdolny otworzyć górę, ważył dobre trzydzieści jinów*. Młotem tym mógł ciosać skalne stopnie długie na zhang**. Wyrzeźbione przezeń kamienne lwy były jak żywe; dumnie prężyły pierś w słońcu i zbierały się do ataku.
Smykałka do pracy z kamieniem nie był jedynym talentem Kamiennej Fali; był on też sławnym na wiele li*** muzykiem. Gdy przygrywał na trójstrunnej lutni, nawet chmury spływały z nieba, by go posłuchać. Gdy dziewczęta słuchały jego gry, zaczynało je swędzieć gardło: natychmiast poczynały do wtóru śpiewać. I choć wszystkie kamelie jednako pięknieją na zboczach gór, tylko jedna z urodą podbiła serce Kamiennej Fali, a zwała się ona Kasja. Na polu przodowała pracy, hafty jej nie miały sobie równych - niemal mogłeś poczuć zapach kwiatów, bałeś się, że ptaki zaraz odfruną. Najpiękniej zaś - śpiewała. Jej głos był dla uszu tym, czym dla spragnionego gardła woda z miodem - kwintesencją słodyczy. W te dni jednak dłoń Kamiennej Fali nie sięgała po trójstrunną lutnię, a i serce dziewczęcia zbyt smutnym było, by śpiewać słodkie pieśni. Jak tu się weselić, skoro na lud spadło tak wielkie nieszczęście? Oboje ze zmartwienia stracili apetyt, a nocami wiercili się w łożach, nie mogąc zasnąć - takie to były złe czasy.
Pewnego wieczoru, a było to pod koniec siódmego miesiąca księżycowego, przewracała się Kasja z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Gdy tylko przymykała oczy, widziała wychudłego ze zgryzoty ukochanego - Kamienna Fala głowił się nad znalezieniem sposobu na dziewięciogłowego smoka; na razie nic nie wymyślił, więc ze zmartwienia schudł straszliwie; bardziej przypominał kościotrupa niż żywego człowieka. Kiedy zapiał kogut, ujrzało zaspane dziewczę białobrodego staruszka o lasce, który powolutku dokuśtykał przed jej oblicze i z uśmiechem zagaił: "Dobre dziewczę, niech smutek zniknie z Twej twarzy. Zamartwianie się nie rozpędzi burzowych chmur, tylko radość może zwyciężyć tarapaty! Razem z Kamienną Falą zbierzcie tysiąc miłujących się wzajemnie par i dialogujcie miłośnie w pieśniach. Tak jak słońce ma moc roztopienia śniegu i lodu, tak Wasze pieśni mogą zwyciężyć złe moce!". Kasja chwyciła dłoń staruszka, już miała zarzucić go gradem pytań, gdy nagle błysnęło jasne światło i staruszek zniknął. Kasja otwarła szeroko oczy, w izdebce zaczęło właśnie świtać. Ach... A więc to był tylko sen... Kasja nie zdążyła nawet się umyć i uczesać, a już pędziła do Kamiennej Fali. Spotkali się w połowie drogi, bo on też właśnie do niej zmierzał - chciał jej opowiedzieć piękny sen, w którym wyśnił, jak pokonać magię złego smoka... Gdy okazało się, że wyśnili to samo, pełni radości zaczęli śpiewać. Śpiewając chodzili od wioski do wioski, opowiadając o śnie wszystkim, którzy chcieli słuchać i zbierając zakochane pary. Trzeciego dnia były już ich setki, śwarni chłopcy z trójstrunnymi lutniami i piękne dziewoje, wyśpiewujący ile sił w płucach u stóp Gór Kamiennego Skarbu. Nieopodal kamiennego już teraz dzwonu rozpalono ogniska; śpiewali dniami i nocami, w skwar i deszcz, śpiewali jakby nie było jutra. Pijani śpiewem nie przestraszyli się wielkiej wichury, która sprawiała, że koło uszu świstały im głazy. Kamienna Fala i Kasja śpiewali: Piach i skały nie przewrócą starej sosny, wielki wiatr nie skrzywdzi Góry, zróbmy ścianę z naszych ciał, by zatrzymać zły wiatr i śpiewajmy dalej!". Śpiewali, a tysiące głosów im odpowiadały echem, śpiewali, a tłem były im ptaki i szum traw, śpiewali tak, by przekrzyczeć zły wiatr.
Gdy pokonali magiczny wiatr, zawył smok: "uciekajcie, uciekajcie szybko, uciekajcie, bo inaczej wszystkich was liźnie mój smoczy płomień!". Oni jednak nadal śpiewali, śpiewali na przekór smokowi, bez bojaźni, bez trwogi. Smok zionął ogniem... pffff! Z dziewięciu pysków poszło tylko dziewięć smużek czarnego dymu, wzbudzających raczej politowanie. Cóż to? Co się stało? Czyżby smok stracił magię? Wtedy właśnie Kasja podała Kamiennej Fali młot. Chłopak włożył w uderzenie cały swój żal i całą siłę, celował w smoczy łeb. Smok nigdy jeszcze nie doświadczył takiego bólu - zawsze dotąd chroniła go magia - dlatego... uciekł. Zwiewał w podskokach, gdzie pieprz rośnie. Choć inni już zaczęli się cieszyć, Kasja i Kamienna Fala przysięgli, że nie spoczną, dopóki nie smoka nie dogonią, nie zabiją, a jego ciała nie pokawałkują na dziesięć tysięcy kawałków. Popędzili więc za smokiem, a za nimi reszta żądnych zemsty śmiałków. Smok wiedział, że się nie wywinie, więc skoczył do wnętrza góry. Kasja i Kamienna Fala złapali smoka w ostatniej chwili... i zapadli się razem z nim pod ziemię.
Wielki smutek zaległ nad doliną. Ludzie darli włosy z głów, bili się w piersi, a ich żałobne krzyki słychać było wiele li dalej. Dlaczego para bohaterów zginęła? Dlaczego zwycięstwo trzeba było okupić tak wielkim poświęceniem? I wtedy właśnie spłynęła z nieba barwna chmura, za którą pysznił się szmaragdowy smok. Na jego grzbiecie siedzieli właśnie oni: Kasja i Kamienna Fala. Machali do zgromadzonych, jakby chcieli powiedzieć: przyjaciele, nie bójcie się już, śpiewajcie i grajcie z radością. To nie tylko da nam ukojenie, ale i pomoże odtworzyć złoty dzwon i złoty młoteczek!".
Odtąd w każdą rocznicę śmierci młodych bohaterów spotykają się Bajowie u stóp Gór Kamiennego Skarbu, nie tylko po to, by ich upamiętnić, ale też dlatego, żeby spróbować odwrócić zły czar i przywołać dawną postać złotego dzwonu****.
Obiecałam legendę o powstaniu Festiwalu Pieśni, prawda? :) Bardzo podoba mi się legenda, w której muzyka może odwrócić zło. Gdybym do tej pory nie wiedziała, dlaczego nucę od rana do wieczora, to już bym wiedziała :)
*Jin - mniej więcej pół kilograma.
**Zhang - 3,3~3,5 metra.
***Li - około pół kilometra.
****Legendę opracowałam na podstawie przekazu zawartego w książeczce "Lśniąca Perła Szlaku Końsko-Herbacianego. Shaxi" (茶马古道上的明珠沙溪).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.