Ostatni tydzień był dla mnie również ostatnim tygodniem pracy w trybie stacjonarnym - przeegzaminowałam niemal trzystu studentów (ustnie!) i miałam ochotę umrzeć, ale przynajmniej wiadomo, że od jutra to już tylko praca zdalna - wklepywanie danych itp.
Niestety, tak się złożyło, że dzień przed Wigilią i w samą Wigilię musiałam pracować aż do wieczora - wracałam do domu tuż przed dwudziestą. O urządzeniu uroczystej kolacji mowy nie było. Ba! Odmówiłam nawet koleżance, która zaprosiła mnie do świętowania w swoim domu - tylko dlatego, że zanim byśmy się dowlekli na drugi koniec Kunmingu, byłoby już koło dziewiątej, a ja podpierałabym się nosem zamiast kolędować i się obżerać. Już nie mówiąc o tym, że Tajfuniątko chodzi spać między 21 a 22, żeby w ogóle móc się zwlec z łóżka o siódmej dnia następnego.
Czyli odpuszczamy.
Będąc przygotowana na odpuszczenie i w tym roku, postanowiłam zaakcentować świąteczność drobiazgami, nie wszystko naraz, nieidealnie, ale jednak choć trochę. W pierwszą niedzielę Adwentu przystroiłyśmy choinkę i całe mieszkanie.
Niestety, z pierniczkami nam wyszło dopiero tydzień temu, ale za to Tajfuniątko naprawdę się przyłożyło i wyszły obłędnie piękne i przepyszne (to głównie za sprawą przyprawy piernikowej z chińską charakterystyką, którą co roku przyrządzam).
Również w weekend upiekłam blaty do miodownika, który w poniedziałek rano przełożyłam masą i wstawiłam do lodówki. Dziś skończyliśmy go jeść; jak to miodownik, im dłużej stoi, tym jest smakowitszy, więc już dziś był absolutnie idealny.
W niedzielę starczyło nam też czasu, żeby pstryknąć pocztówkę świąteczną z Tajfuniątkiem w roli głównej.
W poniedziałek doszły buraki, zamówione tydzień wcześniej przez internet, a ja odpytałam pierwszą setkę studentów. We wtorek zrobiłam na szybko kutię ze łzawnicą ogrodową zamiast pszenicy,
a ZB poleciłam ugotować kompot w którym wprawdzie jedynym suszem była śliwka, ale i tak był pyszny, odpytałam drugą setkę studentów i wróciłam do domu o dwudziestej. Już po kolacji, bo gdy pół godziny wcześniej wysiadałam z autokaru, mąż zadzwonił zapytać, czy aby nie jestem głodna, to dla mnie zamówi porcję ryżu z golonką po kantońsku, a jeśli zjemy od razu w restauracji, to będzie nawet szybciej, bo mam po drodze.
Tak więc kolacja wigilijna składała się z ryżu, rozpływającej się w ustach raciczki duszonej w absolutnie cudownym sosie i z jarzyn do tego. Bywa.
Za to kiedy wracaliśmy na osiedle, mama najlepszej przyjaciółki Tajfuniątka i moja dobra koleżanka przy okazji, zadzwoniła. "Wiem, że dopiero wróciłaś z pracy i jesteś zmęczona, ale... dzisiaj jest Wigilia, wpadnijcie wszyscy choć na chwilę! Mam grzane wino! Nie musisz nic robić! To tylko na chwilę, bo przecież Duoduo też musi jutro rano iść do szkoły...". Właściwie to nawet nie wiem, czy bardziej przekonała mnie nic nie robieniem, grzanym winem, tym, że na krótko, czy po prostu tym, że mieszka jeden blok dalej, więc naprawdę bardzo blisko.
I tak oto, zupełnie niespodziewanie, mieliśmy jednak Wigilię, pierwszy raz od dawna w towarzystwie wierzącej i praktykującej chrześcijanki! Z sałatką w formie wieńca świątecznego,
z polskimi kolędami, z żywą choinką, grzanym winem, a także przyniesionymi przez nas kutią, miodownikiem i kompotem. Ale przede wszystkim z miłością, sympatią, ciepłem, dobrem, brakiem pretensji, kłótni i w ogóle bez spiny. Jeśli już obchodzić Święta - to właśnie tak.
PS. A przez ostatnich kilka dni zrobiłam jeszcze uszka, pierogi i barszcz. A że żadne z nas się ani raz nie przeżarło, zaczynam się poważnie zastanawiać, czy aby na przyszłość nie rozłożyć sobie obchodów świątecznych w czasie. Dwanaście potraw na dwanaście dni albo chociaż na dwanaście posiłków - o ileż lepiej byśmy to wszyscy znieśli!...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.