Lubię podróżować w stylu "slow". Czyli jechać gdzieś na dłużej i wtopić się w jakieś miejsce, uczyć się o nim, obserwować, rozmawiać z ludźmi. Lubię mieć na nowe miejsce czas. Lubię miejsca, które niekoniecznie są bardzo turystyczne.
Do Bangkoku pojechaliśmy "w drodze" do Polski, na trzy dni. Jak się nie ma, co się lubi, to i trzy dni w tym ogromnym turystycznym molochu wystarczą. To znaczy - nie wystarczą, absolutnie! Na pewno tam wrócę! Ale wystarczyły, bym Bangkok pokochała z całego serca. Nie lubię dużych miast, drażnią mnie korki, nienawidzę tłoku i smogu. A jednak Bangkok mnie uwiódł. Po części dlatego, że jest wspaniały, po części za sprawą lokalnej przewodniczki, mojej koleżanki z klasy, z czasów studiów w Chinach. To Piękna Cnota sprawiła, że wszystko było proste - żadnego wykłócania się o ceny, żadnych problemów z dogadaniem się, szybkie i bezbolesne przemieszczanie się po tym molochu.
Już sam początek był dobry: PC nas odebrała z lotniska i wsadziła w szybką kolejkę, która w pół godzinki dowiozła nas prosto do centrum. Wysiedliśmy na przedostatnim przystanku, ponieważ z niego to już można było w 10 minut na piechotę się dostać do naszego hotelu. To znaczy - można by było, gdybyśmy nie byli objuczeni jak wielbłądy walizkami, plecakami i jeszcze Joasią. Doszliśmy raczej w 20 minut, mokrzuteńcy i mocno głodni. I znów - gdyby nie autochtonka, błąkalibyśmy się po okolicy, niekoniecznie znajdując coś, co nam zasmakuje. Tymczasem PC tylko usłyszała hasło "owoce morza" i w dziesięć minut zabrała nas do... chińskiej knajpy. To znaczy tajskiej oczywiście, ale położonej w części zamieszkałej przez Tajów chińskiego pochodzenia. Wszyscy kelnerzy biegle mówili po chińsku - i słychać było, że dla nich nie jest to język wyuczony, a ojczysty.
Zamówiliśmy najrozmaitsze owoce morza - i wszystkie były takie pyszne! Co jednak najlepsze - choć knajpa raczej z tych mało wykwintnych, choć o menu dziecięcym nikt tu nawet nie słyszał, to okazało się, że sztandarowe danie z krewetkami tygrysimi zostało ulubionym daniem Tajfuniątka. Wmłóciła tyle, że dla mnie właściwie nie starczyło, o ZB nawet nie wspominając, bo on przecież jest od obierania skorupek, a nie od kłapania szczęką, prawda? Całe szczęście zamówiliśmy tyle innych dań, że wszyscy się najedli.
Przyznam szczerze, że tego pierwszego wieczoru nie bardzo koncentrowałam się na obserwacjach. Stragany z cudnymi owocami oraz świeżymi sokami (jaka szkoda, że zawsze z dodatkiem cukru!) owszem, wpadały w oczy, ale - i tak trzeba było już wracać do hotelu. Zmęczenie, śpiące Tajfuniątko - no i przede wszystkim świadomość, że trzeba wcześnie wstać, żeby ze wszystkim zdążyć!
W czasie kolacji rozmawiałyśmy m.in. o naszych dawnych kolegach z klasy. PC z uśmiechem przyjrzała się kelnerowi, który wyglądał jak Chińczyk, choć mimikę miał tajską, a po chińsku mówił jak po swojemu. "Wiesz, A-Bao, nasz klasowy wójt, właśnie stąd pochodził. Oboje rodzice byli z Kunmingu, a on od dziecka mówił z rodzicami po kunmińsku, a z innymi Tajami chińskiego pochodzenia w tutejszym, cokolwiek wykoślawionym mandaryńskim. Opowiadał kiedyś, że gdy poszedł do szkoły, w sposób zupełnie naturalny zaprzyjaźnił się przede wszystkim z innymi "Chińczykami". Oczywiście między sobą gadali po chińsku, co straszliwie denerwowało nauczycieli, którzy oczywiście wymagali posługiwania się w szkole tajskim. Kiedy jednak nauczyciel się złościł, każdy uczeń uważał to za bardzo niesprawiedliwe - bo przecież nie sposób po wielu latach posługiwania się wyłącznie chińskim nagle przejść na tajski i gadać po tajsku nawet z chińskojęzycznymi przyjaciółmi...".
No tak. To cierpienie doskonale sobie odbił podczas studiów w Kunmingu, gdzie studiował jako Taj, razem z innymi obcokrajowcami, choć mógłby doskonale poradzić sobie w grupie dla Chińczyków. Tymczasem część nauczycieli podczas zajęć mówiła głównie do niego, kompletnie nie przejmując się tym, czy reszta klasy aby rozumie, o czym w ogóle jest lekcja. A-Bao rozumie, czyli śmigamy z materiałem dalej. Ech.
Wspomnienie A-Bao nie zepsuło mi posiłku; był na to zbyt dobry. No właśnie - skoro wylądowaliśmy w knajpie prowadzonej przez "Chińczyków", to jakie podali nam żarcie?
Tajskie, oczywiście! Dwa typy zupy tom yam z pyszną zawartością (ta niepomarańczowa była genialna!), gotowane muszle, krewetki, nawet smażony ryż był pyszny (i zupełnie niechiński!).
To był bardzo, bardzo dobry początek wycieczki do Bangkoku. A Wam serdecznie polecam chińskie tajskie żarcie - jest pyszne, świeżusieńkie i takie tanie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.