Choć nazwa naszej świątyni jest czarująca, wolę ją nazywać Yunnańską Wiszącą Świątynią. Ta nazwa odzwierciedla bowiem to, co w niej najciekawsze - została wykuta w grotach na szczytach skał i faktycznie robi wrażenie zawieszonej w przestrzeni. Oczywiście, od prawdziwej Wiszącej Świątyni jest dużo, dużo mniejsza, ale nie czepiajmy się szczegółów ;) W dodatku, tak samo jak oryginalna Wisząca Świątynia z Shanxi, też jest ciekawym miksem taoistyczno-buddyjskim. Wybudowana została jako klasztor taoistyczny, do dziś zresztą znajduje się tu ołtarz Nefrytowego Cesarza. Obok niego znajdują się jednak posągi rozmaitych buddów i dziś kompleks jest postrzegany jako buddyjski.
Dla mnie buddyjskość czy taoistyczność tego miejsca jest absolutnie drugorzędna. Pierwszorzędny jest widok - zapierający dech w piersiach raz z racji samej wysokości - bo trzeba się dobrze ponawspinać, by tu dojść, a po drugie z racji wspaniałego widoku. W ładny dzień widać ponoć nawet pasma gór z wiecznym śniegiem, te z okolic Lijiangu. Nawet na mnie, dziewczęciu z okropnym lękiem wysokości, widok ten zrobił takie wrażenie, że uznałam, że było warto się tu wspiąć.
Lubię takie miejsca. Pod koniec zwiedzania zawsze mam wrażenie, że wypociłam niejedną modlitwę i że Bogu na pewno się ten wysiłek spodobał. Bez względu na to, jakiej religii świątynię zwiedzałam ;)
Przepiękne, taka mała Petra... Joasia była z Wami ?
OdpowiedzUsuńOch nie, ona jeszcze za malutka na tak męczące i dalekie wyprawy. Teraz wreszcie mam czas uporządkować stare zdjęcia i opatrzyć je stosownymi wpisami na blogu :)
Usuń