Droga do Wietnamu zabrała mi dwa dni i połowę poczucia humoru (jak człowiek jest zmęczony, to nawet śmiać się nie umie). Wylądowałam (jak to ja) na końcu świata, w malutkiej wiosce (tak malutkiej, że wszyscy się do mnie uśmiechają, bo jestem biała, a Mały Wnuk ma spuchnięte usta od ciągłego powtarzania, że nie, nie jestem jego żoną), w domu, który jest otwarty w każdym znaczeniu tego słowa: ludzie są gościnni, drzwi pootwierane na oścież, a poza tym kuchnia zaczyna się w ogrodzie (ma tylko dwie i pół ściany). Mieszkańcy tego domu żyją z uprawy kawy i pieprzu; kawy w sezonie zbierają kilka ton. W ogrodzie rosną papaje i banany, sąsiedzi uprawiają orchidee, a wszystko rośnie cudownie, bo to dawna wulkaniczna ziemia.
Jak to powiedzieć...
Powrót do Chin po pobycie tutaj będzie chyba trudniejszy niż mi się wydawało. Zostałam zaakceptowana bez reszty; zostały porobione względem mnie plany (wiesz, jak będziesz uczyć moją córkę angielskiego, to my Cię nauczymy wietnamskiego); jestem bez przerwy czymś karmiona i piję kawę, która jeszcze pamięta, jak wisiała na drzewie przed domem. Przed chwilą zeżarłam papaję prosto z drzewa... I nie bardzo chce mi się wyjść oglądać cokolwiek ;)
Ciąg dalszy nastąpi ^.^
kraina kawy!! Agatka by chyba oszalała ze szczęścia :D ale fantastik!!!
OdpowiedzUsuńO, zdecydowanie! Ja też oszalałam :)
Usuńja Cię! ale Ci fajnie! :)
OdpowiedzUsuńo, zdecydowanie :)
Usuń